Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
356
BLOG

Premier Szydło i Król Słońce w cieniu

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 17

Gdy w październiku 2015 roku komitet polityczny PiS zdecydował o powierzeniu Beacie Szydło stanowiska prezesa Rady Ministrów, wyłowiłem z pamięci pewną niezwykle sugestywna, przemawiającą do obywatelskiej wyobraźni scenkę sprzed ponad dwóch lat. Tu podkreślę: przemawiającą porcją szoku, tego samego od niemal trzech dziesięcioleci, który, o ile tylko doświadczony przytomnością umysłu, kreuje klimat braku społecznego zaufania wobec kulawej erudycji i ogólnie miałkich możliwości intelektualnych polskich elit politycznych. Oraz - co wymaga podkreślenia - jest to problem ogólnonarodowy a nie wyłącznie partyjno-środowiskowy, gdański, wrocławski lub warszawsko-żoliborski, czyli dostrzegalny bez względu na rodowód, który te elity reprezentują.

Otóż bohaterką scenki była przyszła premier dobrej zmiany, nie potrafiąca odpowiedzieć na zadane przez dziennikarza proste niczym konstrukcja osławionego cepa pytanie, dotyczące terminu wejścia Polski do Unii Europejskiej. Zaczęła ostrożnie, od lat osiemdziesiątych, by zapewne zreflektować się, że za komuny byłoby Polsce i nieco trudno, i nawet nieprzystojnie wobec Moskwy wejść w skład gospodarczych i politycznych struktur świata zachodniego. Dobrze, że jej w ogóle coś zajarzyło pod sufitem i spowodowało przeskok uwagi do początku lat dziewięćdziesiątych. Później jednak, po ponownym zastanowieniu doszła do wniosku, że popełniła jakiś błąd, bo w początku lat dziewięćdziesiątych, a konkretnie w 1993, zaczęła rzekomo obowiązywać w Unii, zatem zgodnie z najlepszą wiedzą pani Beaty, waluta euro. Czyli mówiąc krótko, kobiecina wyłożyła się aż dwa razy na jednym pytaniu.

Podobnej klasy ignorancją popisał się kiedyś również premier, z tym że były a nie przyszły, Włodzimierz Cimoszewicz. Ten odpytywany przez Antoniego Macierewicza przed komisją orlenowską, stwierdził z całą typową dla siebie butną pewnością niezbyt skomplikowanego umysłu, że rosyjskie dostawy ropy pokrywają polskie zapotrzebowanie w czterdziestu procentach. No i proszę, jak nieuk z takim dziurami w wiedzy mógł być premierem, osobą odpowiedzialną przecież za energetyczne bezpieczeństwo kraju, tego doprawdy nie wiem. No ale ja wielu rzeczy jeszcze nie wiem i nie rozumiem – na przykład przez kilka lat nie opanowałem funkcji telewizyjnego pilota, więc kuda mi tam oceniać intelektualne możliwości ludzi z politycznego świecznika, wychowanych w ekologicznej Białowieży.

Ale wróćmy do pani Beaty. Na tym scenka się urywała, a ja siedziałem jak wryty, ze szczęką opadłą boleśnie, nisko i w związku z tym mało elegancko, nie mogąc uwierzyć, by osoba, która po śmierci w Smoleńsku partyjnych specjalistek PiS od gospodarki: Grażyny Gęsickiej i Aleksandry Natalli-Świat przejęła w partii ich rolę, mogła być aż takim dyletantem. A przecież wszystko co działo się od 2004 roku, czyli od daty akcesu Polski do Unii Europejskiej, determinowało naszą ekonomię, a więc zagadnienia oscylujące w bezpośrednim obszarze nie tylko zainteresowań, ale i obowiązków wtedy już wiceprzewodniczącej największej partii opozycyjnej, partii od lat szykującej się do przejęcia władzy. No a w tym czasie, to znaczy dwóch pełnych sejmowych kadencji, można sobie wychować nawet kilku uzdolnionych doktorów ekonomii, politologii i zarządzania - ludzi nie tylko łebskich, ale i przesiąkniętych partyjną ideologię. Tak przynajmniej mi się wydawało. Widać jednak, że błądziłem, przy czym nie wiadomo na ile niewydolny okazał się system edukacyjny, na ile zadziałał brak zainteresowania uzdolnionych rodaków służbą państwową, a na ile wreszcie winne jest małe zainteresowanie kuźnią kadr w partii prezesa wszystkich prezesów.

Nieważne, oddzielmy tamten wstydliwy epizod zasłoną niepamięci i przyjmijmy na bazie faktów, a te są niewzruszone, że osoba nawet tak kulawa erudycyjnie jak Szydło może okazać się lubianym, cenionym i poważanym przez społeczeństwo premierem. Ba, nie tylko społeczeństwo, ale i zachodnich polityków, a nawet zostać zauważona przez magazyn ,,Forbes”, który umieścił ją na 31. miejscu listy najbardziej wpływowych kobiet świata. Cóż, bywa, i nasza premier dołącza tym samym do grona polityków, na pewno nie prymusów elit władzy, którym udało się reprezentować i wcielać w życie popularne politycznie, nie własne, ale na pewno bliskie im ideowo projekty, udane i premiujące obywatelskim poparciem. Znam wielu innych przywódców, którzy wnieśli znacznie mniej do naprawy rządzonego przez siebie kraju, a okres ich rządów naznaczył czas nijakością poczynań i zachwianiem gospodarki. Jak na przykład George H. W. Bush, który w spadku po swojej prezydenturze pozostawił Amerykanom w prezencie niedokończoną wojnę w Zatoce Perskiej i wspomnienie głoszonej publicznie niechęci do brokułów. Niby mało, ale w sprawie brokułów można się nawet ze starym zgodzić, tylko że do tego nie musiał być aż prezydentem mocarstwa.

Dziś, gdy Beata Szydło mówiąc wprost została odwołana przez własną partię, szczęka ponownie powędrowała mi nieprzyzwoicie poniżej pasa. I nie dlatego, że wycofano lubianą premier, cieszącą się dużym zaufaniem społecznym, które z kolei przekładało się na wysokie wyborcze notowania PiS. Nie, nie o to chodzi. Być może rzeczywiście nowe wyzwania, jakie stawia sobie władza, naprawdę wymagają na stanowisku premiera kogoś bardziej rzutkiego, energicznego, lepiej wykształconego, z większą łatwością z uwagi na zagraniczne obycie i znajomość języków poruszającego się na międzynarodowej arenie politycznej. Kogoś, kto będzie zarazem i autorem, i wykonawcą rozwiązań naprawy państwa, w tym głównie reform gospodarczych, a nie tylko z racji sprawowanego urzędu ich nadzorcą, choć nie zawsze wszystko rozumiejącym. Ważne przecież, by ten kto rządzi krajem wymyślił, zaproponował i wprowadzał w życie pomysł, pomysł na Polskę, a nie tylko podpisywał się pod nim.

Z drugiej jednak strony sposób, w jaki przeprowadzono ten zabieg, dyplomatyczną delikatnością ocierający się autokratyczną barbarię, po prostu zadziwia. Przez ponad dwa miesiące przemyślenia, kaprysy, marzenia, obawy, kompleksy i wreszcie muchy w nosie jednego gościa decydowały o obrazie państwa. O przyszłości premier, przypomnę: pani premier, jej rządu i obywateli, a także o odbiorze kraju w relacjach międzynarodowych. Liczyły się kalkulacje i ambicje, przy kompletnym zapomnieniu, że ciężki i mało zrozumiały społecznie zabieg odbywa się na żyjących organizmach osób reprezentujących Polskę – Szydło, Waszczykowskiego czy Macierewicza, że narusza się ich godność, podważa autorytet i wprost ośmiesza nie tylko tekstami różnych jajcarzy pióra - Mazurków, Goćków i Gmyzów, czyli niby ,,swoich”, ale przede wszystkim zachowaniem partyjnych bossów, w tym tego jednego, który nie podlega krytyce. I który nie zareagował, gdy Zofia Romaszewska, osoba mająca co oceniać krytycznie, bo to jej mąż rozmienił swoją legendarną ideowość na drobne w postaci stanowiska, pieniędzy i samochodu służbowego, w sposób nie do przyjęcia oszacowała publicznie możliwości intelektualne Beaty Szydło. Podkreślam: doradczyni prezydenta, a więc osoba z tego samego niejako chowu politycznego, bezkarnie pozwoliła sobie na gruby nietakt wobec urzędującej prezes Rady Ministrów. No a z drugiej strony niby dlaczego miałby reagować, skoro nietakt Romaszewskiej poniekąd tłumaczył społeczeństwu jego niezrozumiałą decyzję i tym samym domykał mu zgrabnie w jedną całość nowy, niczym zabawka ze sklepu pod choinkę, polityczny projekt. On dał władzę, on ma prawo ją zabrać i to w dowolnym stylu. Jak Król Słońce, choć tym razem nie Peru.

Oczywiście w tym przeciągającym się w miesiące rekonstrukcyjno-gabinetowym szaleństwie chodziło o coś jeszcze, a mianowicie o odwrócenie uwagi od spraw związanych z batalią dotyczącą ustaw o sądownictwie, niemniej działo się to kosztem osoby najbardziej zainteresowanej, czyli Beaty Szydło. Osoby, co raz jeszcze przypominam, tracącej w sposób niezawiniony urząd i autorytet, wyśmiewanej czasem w mediach i w sposób oczywisty sprowadzonej do roli narzędzia w formie ,,politycznego projektu prezesa”. Chyba Pani premier miała już tego serdecznie dość, skoro na dwa dni przed złożeniem rezygnacji oświadczyła, że rekonstrukcja trwa w jej opinii zbyt długo. Była to zawoalowana krytyka pod adresem Kaczyńskiego, tak szczera i odważna, że zacząłem obawiać się o jej los. Nie daj Boże, myślałem, w partii powrócą za karę do pomysłu zaproponowania zdymisjonowanej premier ubiegania się o prezydenturę stolicy, jak niegdyś Marcinkiewiczowi, a po przegraniu wyślą ją do Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Albo jak wcześniej, zaproponują jej miejsce na liście kandydatów do Parlamentu Europejskiego, równoważące w ich rozumieniu rangą utracone premierostwo. Ale nie, ludzkie paniska wymyślili dla niej stanowisko wydmuszkę – wicepremiera do spraw społecznych. I teraz możliwości są dwie. Albo będzie miała tak dużo czasu, że z nudów zajmie się parzeniem kawy Morawieckiemu, albo - jeśli ten ostatni zawiedzie – stanie się najbardziej zapracowanym członkiem rządu w kontaktach z niezadowolonymi. No na przykład wtedy, gdy nowy premier głoszący, że Polish Dream to Polska równych szans, a nie Polska równych i równiejszych, wymyśli kolejną równie głupią i znaczeniowo pustą figurę retoryczną, która choć z początku chwytliwa a nawet propagandowo lepka, niestety nie napełni garnków. I wtedy ciesząca się wysokim zaufaniem społecznym Szydło zostanie rzucona na odcinek dogadania się z protestującymi. Żeby pomoc partii, sobie i prezesowi, o ile tylko jego słońce zacznie powoli przygasać.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka