Przegłosujmy może sens cierpienia-
Kto za ?
Kto przeciw?
W dniu rzadko spotykanym, takim jak wczorajszy, potrafią dopadać mnie przeróżne idee fixe oparte zasadniczo na wspomnieniach. Temat zadany w tytule drąży mnie dodatkowo, ponieważ przed dziesięciu dniami otrzymałem kolejną szansę, jednak muszę chyba nieco się rozpisać, co zapewne wypadnie niezwykle zanudzająco. Jednak inaczej nie można, więc do dzieła.
Cała sprawa rozpoczęła się w spokojne, mijające zasadniczo, wrześniowe popołudnie 2010 roku. Po przejściu zaledwie kilku kroków, ni z tego, ni z owego, upadłem na flizy podłogowe w kuchni.
Pech całą gębą!
Nic nie zapowiadało poważnych komplikacji, gdyż jeśli leżałem w bezruchu, to nawet bólu nie czułem. Całego życia nie zamierzałem spędzić na podłodze, więc wezwano pogotowie i hajda do szpitala postawić faceta na nogi . Pierwsze już oględziny fachowców potwierdziły nasze przypuszczania o złamaniu nogi w biodrze, wyznaczając termin przeprowadzenia potrzebnej operacji na dzień następny. W trakcie nieco przydługich badań, mój syn mieszkający w Niemczech pozałatwiał możliwość przetransportowania i zoperowania mnie w szpitalu niemieckim, jednak przytulny już dach i oczekujące ponoć przytulne łóżko wypędziło ze mnie bohatera na reizowanie w stanie extremalnym. Przyjmujący mnie ortopeda był nieco zaangażowanym w tę rozmowę i na koniec, po usłyszeniu, że niemiecki lekarz może zadzwonić do szpitala wypytując się o mój stan i leczenie z pewną drwiną w głosie skwitował: Polscy lekarze znają się na swej pracy i żaden niemiecki kolega nie musi ich pouczać!
Zrobiło mi się przykro, że miły zresztą lekarz, nie zrozumiał sensu zainteresowania się moją osobą przez obcego lekarza- chodziło o opracowanie odpowiednich warunków transportu gdyby mi się odwidziało i chciałbym skorzystać z leczenia tam, zagranicą.
Czwartego dnia po operacji w trakcie obchodu lekarskiego, Pan Ordynator był łaskaw powiadomić mnie, iż za kolejne dwa dni zostanę wypisany do domu na dalszą rehabilitację!
Nie było mi do śmiechu, gdy trawiłem w sobie możliwość egzystencji tych moich 120 kilo żywej wagi w warunkach domowych, skoro już przed wypadkiem wymagałem zastępstwa w wielu czynnościach, których nie mogłem wykonać ze względu na „od zawsze” chore nogi.
Pech, widoczny pech.
Zadzwoniłem więc do syna, czy tamta, wcześniejsza propozycja leczenia może być jednak podjęta. Mogła być i już w środę 29 września spałem pod niemiecką kołderką. Następnego dnia doznałem szoku, gdy Panowie Profesorowie i Doktorzy oglądając wyniki ze swoich rentgenów i komputerów doszli do wniosku, że operacja w Polsce była przeprowadzona źle i na zdjęciach udowadniali przyczyny- w skrócie byłbym gorszym kaleką niż przed upadkiem.
Pech! Szalony pech.
Kolejna rana goiła się dobrze i już po kilkunastu dniach ze specjalistycznej kliniki przewieziono mnie do szpitala miejskiego w innym mieście, w oczekiwaniu na sanatorium. Ulokowano mnie na oddziale geriatrycznym, gdzie wstrząsnęły mną oglądane z sąsiedniego łóżka cierpienia wieku starszego. Moje problemy zdały się maleńkie! Potrzebne bywają takie rekolekcje.
Dni mijały, a mi nie działo się lepiej- skacząca temperatura, wariujące ciśnienie, bezsenność, a nade wszystko dopadający z zaskoczenia ból w uszkodzonym biodrze. Lekarze byli z „łapanki” - najbliżej ze mną związana pochodziła jako azylantka z Czeczenii. Tam zapewne zapamiętała, że jedynym lekarstwem na wszystko jest rycynus, zaś tutaj poszerzyła swą wiedzę o środki przeciwbólowe i jeszcze coś tam, czym szafowała jak mogła najczęściej. Była też jakaś eksrosjanka, a nade wszystko, też z uzysku, nazwany przeze mnie dr Mengele, który pokazał swym koleżankom po fachu sposób pobierania biopsji z biodra leżącemu obok mnie starowince. Dziadziu z bólu zjadł chyba poduszkę, a strupy krwi na koszuli w tym miejscu powstawały przez kilka dni.
Ogólnie opiekę miałem niezłą, trochę zaskoczył mnie tzw- idiotentest czyli sprawdzanie każdego pacjenta na stopień zdziecinnienia, oraz stanowczość rehabilitantki, która nie zwracała uwagi na moje łzy bólu w trakcie ćwiczeń, tylko poganiała- yben, yben, yben!
Już, już miałem wyjeżdżać do sanatorium, gdy moimi zdjęciami i innymi objawami cierpień zainteresował się chirurg będący przypadkowo na Geriatrischen Abteilung , który doprowadził do konsultacji, ale w klinice- tam gdzie rozpoczynali moje leczenie.
Po całodniowej wędrówce od maszyny do maszyny i innych próbach zdiagnozowania dopadłej mnie przypadłości, wieczorkiem 3 listopada dowiedziałem się, iż następnego dnia znów będzie zaglądane do siedzącego w mym biodrze żelastwa.
Pech! Stanowczo pech!
Tylko pani rehabilitantka z poprzedniego szpitala mówiła do syna odbierającego od nich moje pozostawione manele- Tata był leniwy i nie chciał yben, yben!
A po wybudzeniu z narkozy 4 listopada dotarła do mnie wiadomość o potrzebie kolejnych zabiegów operacyjnych, pod pełną narkozą, gdyż przyplątała się jakaś niebezpieczna bakteria powodująca zakażenie rany i powstanie zbiorowiska ropy. Takie operacje miałem przechodzić co drugi dzień, aż do sukcesu.
Pech! Złośliwy pech!
Po tej pierwszej operacji połączono moją ranę zaopatrzoną w jakąś gąbkę z flaszeczką, która miała mi towarzyszyć, jak się okazało, kilka miesięcy. Sytuacja mnie właściwie, to przerosła i rodzinka wyekspediowała na ratunek moją żonę. Ta po przybyciu na miejsce, codziennie głaskała swego Grafcia po liniejącej główce, aż udało się Jej przepędzić zmorę ze szpitalnej sali. Z upływem czasu nawet taki częsty rytuał operacyjny może wejść w nawyk, jednak jakby tego doświadczenia było za mało, pod koniec listopada znów poddusiła mnie przykra wiadomość- moje złamanie nie wytworzyło zrostu i zapewne będzie trzeba zmienić sposób połączenia kości!
Czyżby kolejny Pech? Tym razem sobie jednak odpuścił i trwały rutynowe zabiegi odkażające, o zmniejszonej nawet częstotliwości do dwu operacji tygodniowo. 17 grudnia zabieg odbył się już skromniej, tylko przy miejscowym znieczuleniu, a 20- go zgotowano mi, obchodzącemu akurat urodziny niesamowitą fetę- z odśpiewaniem w sali operacyjnej gromko: Zum Geburtstag viel Gluck! Było to niesamowite przeżycie!
Czas mija szybko, więc niezauważenie pozbyłem się pod koniec stycznia buteleczki przy nodze, a w połowie lutego zakończyły się specyficzne opatrunki. W pierwszych dniach marca wylądowałem w sanatorium, aby 10 kwietnia wylądować w domu!
W okresie lata postanowiłem zmierzyć się z przebudową oczka wodnego w ogrodzie i całej kompozycji. Udało mi się to pomimo chodzenia na czterech nogach i posiadywania przy kopaniu dziury na krzesełku. Zdjęcie tego tworu zamieściłem już w opowiadaniu „KRZYŻ”.
Miło robiło się na sercu, że już może jutro, no pojutrze zacznę posługiwać się jedną laską, a potem żadną....
Pech dopadł mnie dwa dni przed wigilią 2011 w postaci silnego bólu w zoperowanym biodrze. W lutym ortopeda oglądając zdjęcie zastanawiał się - ma pan tu jakieś stare zmiany, więc poćwiczyć i parę tabletek się przyda.
Latem, gdy badany byłem z powodu przeziębienia pobrano mi krew-na wszelki wypadek zapiszę panu już teraz kolejne badanie za jakieś cztery tygodnie, to będziemy mogli porównać.
We wrześniu ortopeda zdecydował na konsultacje do kliniki. Wiadomo kolejki, oczekiwanie na biopsję, znów oczekiwanie na wyniki, aż 4 grudnia Pan Profesor powiedział- Jutro wstawimy panu endoprotezę bowiem pańska kosteczka obumarła, za parę dni będzie mógł pan tańczyć.
Jednak dwie godziny później lekarka przyjmująca mnie na oddział dopatrzyła się jeszcze jakiejś bakterii w którymś z wyników, więc trzeba się było „antybiotykować” do czystości.
Pech! Bezwzględny pech atakuje.
Ponowne oczekiwanie i 18 lutego noc w Klinice, a 19 cztery godziny na stole pod oślepiającą lampą, która utkwiła mi w chwili przebudzenia. Dziś mija dziesiąty dzień, a we wtorek odjeżdżam do sanatorium. Czy to faktycznie nowa szansa? Na razie ciągle boli...
Wracając do pytania w tytule, czy to my sami ponosimy odpowiedzialność za ciężary życia? Jeśli tak to zastanawiam się nad sensem cierpliwego ratowania człowieka – roślinki, któremu personel poświęcał wiele starań łącznie z głaskaniem po buzi?
W czasie wędrówek po lecznicach zauważałem, że leżący obok mnie przeżywają poważniejsze tragedie niż dana była mi i pomimo mego cierpienia mogę jeszcze komuś ulżyć w jego cierpieniu. Ponoć razem jest łatwiej.
A może nie utyskiwać na pecha, tylko kornie schylić głowę przed Majestatem, który jest Dawcą Wszystkiego?
Niedyplomowany Absolwent Akademii Chłopskiego Rozumu, któremu umiłowanie Rodziny jest wstępem do relacji z Ojczyzną. Z sentymentem wraca do wartości określanych jako: wiara honor szacunek uczciwość godność
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości