Powoli zbliżają się wybory parlamentarne, może jeszcze nie są tuż za progiem jednak są coraz bliżej. Od lat wszyscy narzekamy na jakość naszej sceny politycznej, krytykujemy reprezentację parlamentarną jednocześnie głosujemy w praktyce wciąż na te same osoby. Obowiązująca w Polsce ordynacja proporcjonalna z listą kandydatów oraz progiem wyborczym czyni z kampanii do parlamentu wybory miss. Nie ma znaczenia co mówią poszczególni kandydaci, istotne jest to aby byli wyraziści, potrafili zgrabnym słowem dopiec rywalowi oraz byli jak najczęściej prezentowani w mediach. Skutkuje to tym, że jeden kandydat wybitny (wybitny z powodu ilości zdobywanych głosów, a nie przygotowania merytorycznego) ciągnie za sobą do Sejmu nawet kilka osób, które się pod niego „podwiesiły”. Ważny jest konflikt między partiami, jedni są za Tuskiem inni za Kaczyńskim, jeszcze inni za pozostałymi tuzami politycznymi. Pojedynczy kandydat choćby stanął na głowie nie przechyli szali zwycięstwa na stronę swojego ugrupowania, mogą to zrobić tylko ci, których byt polityczny kształtują media i obecność w nich. Ile głosów poparcia uzyskaliby np. Kalisz, Cymański czy Kurski gdyby nie byli postaciami barwnymi, dobrze wypadającymi w mediach i co za tym idzie często w nich goszczącymi? Śmiem twierdzić, że byliby lokalnym działaczami, których wejście do parlamentu wcale nie byłoby takie oczywiste.
Bez wątpienia nie da się oddzielić polityki od mediów, nie da się uniknąć świadomego czy też przypadkowego lansowania poszczególnych osób, jednak wypacza to efekt końcowy jakim jest lista wybranych parlamentarzystów. W demokracji „medialnej” ładne opakowanie o miałkiej treści prawie zawsze wygra z szarym kartonikiem – choćby w środku był cymes.
Wróćmy więc do absolutnych podstaw ordynacji proporcjonalnej, głosujmy po prostu na partie, nie twórzmy list wyborczych. Niech w wyborach starują PO, PiS, SLD, SD, UPR itd. Każda partia podaje tylko nazwisko ewentualnego premiera i koniec. Po podliczeniu głosów i przyznaniu określonej ilości miejsc (z zachowaniem progu, choć zmniejszyłbym go do 4%) zwycięskie ugrupowania wyznacza do pracy w parlamencie konkretne osoby. Oczywiście nie można by ich odwołać i na to miejsce powołać nowych. Daje nam to możliwość desygnowania do pracy w parlamencie fachowców, osoby które oprócz (bądź zamiast) zgrabnego słowotoku są w stanie zrobić coś konkretnego. Oczywiście nie uniknie się mianowania „za zasługi” ale przecież obecnie jest tak samo, natomiast jest spora szansa, że do parlamentu trafi więcej fachowców, tych którzy za plecami frontmenów będą zajmować się konkretnymi zadaniami i to nie dlatego bo ktoś musi to robić tylko dlatego bo się na tym znają. Cała praca odbywałaby się trochę jak w firmie, nie sprawdziłeś się to następnym razem na twoje miejsce trafi ktoś inny, ktoś kto może zrobi coś lepiej. Obecnie to często bywa tak, że może i ktoś nie do końca się sprawdza ale przynosi sporo głosów, więc trafia na listę. Jednocześnie likwidacja list wyborczych usprawniłaby głosowanie, obsługę wyborów oraz znacznie obniżyła koszty całej imprezy.
Tylko czy ktoś się na takie dictum zgodzi? Przemeblowałoby to przecież gruntownie personalia na naszej scenie politycznej.
Inne tematy w dziale Polityka