Zwykle zaczyna to się tak, iż zbiera się kilka osób, ustalają szczegóły, potem wciągają w to innych. Wiadomość o strajku rozchodzi się po sąsiednich zakładach, które przyłączają się do protestu. Potem fala ogarnia cały kraj. Gdy przekroczona zostaje masa krytyczna, toczy się lawina i nie da się już tego zatrzymać. Wtedy początkowe powody, które skłoniły te kilka osób do zapoczątkowania strajku staja się mniej istotne, nie to że znikają lecz kiedy strajkujący poczują swoja siłę, dochodzą nowe postulaty, nowe pomysły.
Gdyby strajk w stoczni skończył się tak jak prawie się skończył, gdyby Henryka Krzywonos nie cofnęła wychodzących robotników z powrotem, to dziś Solidarność byłoby w prostej linii kontynuatorką tamtego ruchu (pomijając oczywiście fakt, że cała historia potoczyłaby się inaczej – ale chodzi o pewną zależność). Jednak prosta tramwajarka zmieniła bieg historii i powstał ruch, który ze związkiem zawodowym przestał mieć wiele wspólnego. Nagle w kraju znalazło się ok. 10 milionów ludzi, którzy postawili się władzy. W czasach kiedy każdy przejaw oporu był powodem do dumy ¼ społeczeństwa stawiła władzy opór i poczuła swoją siłę na tyle aby starać się coś zmienić. I co w tym najważniejsze, zmiana nie miała dotyczyć pojedynczego zakładu, podwyżek czy też personaliów, postulaty były ogólnokrajowe i dzięki temu scalały wszystkich strajkujących i sympatyków w jeden ruch.
W myśl zasady, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem znaleźli się tam różni ludzie, Wałesa i Kaczyński, Frasyniuk i Maciarewicz, Gwiazda i działacze PZPR oraz tysiące innych.
Taka masa ludzi o tak różnych poglądach nie mogła siłą rzeczy mieć wspólnego programu, nie mogła wytyczyć wspólnego, możliwego do przyjęcia dla wszystkich kierunku, w którym Solidarność by szła. To po prostu było niemożliwe.
Co więc łączyło tych ludzi? – sprzeciw wobec władzy, wobec rzeczywistości oraz wiara, że można coś zmienić. Bez wdawania się w szczegóły, bez rozwiązań szczegółowych, bez wizji tego co za lat 5-10-15. Pokazać rodakom, władzy i światu, że nie ma zgody na to co się w Polsce dzieje i wierzyć, że coś do się „ugrać”.
Jeżeliby spytać wówczas nawet największych optymistów to wątpię aby ktokolwiek przewidział upadek ZSRR, komunizmu, Polskę w UE i NATO itd.
W tamtych latach Solidarność była nie związkiem zawodowym (choć tak się mianowała) lecz ogromnym ruchem społecznym o podłożu politycznym, ruchem który na bazie sprzeciwu łączył w sobie ogień i wodę, to było coś czego nie da się powtórzyć i nie da się kontynuować. Taki ruch może powstać tylko w sytuacjach zbiorowego protestu, kiedy wróg jest łatwy do określenia i walka z nim jest ważniejsza niż niektóre pryncypia.
Dziś nie da się tego kontynuować, nie ma takiej sytuacji, która dałaby możliwość stworzenia takiego ruchu i zebrania w nim tak wielu, tak (często skrajnie) różnych osób.
Dlatego nie ma też możliwości aby związek zawodowy Solidarność był kontynuatorem ruchu społecznego Solidarność. To dwie zupełni różne, nie przystające do siebie organizacje, które łączy tylko nazwa i niektórzy ludzie.
Inne tematy w dziale Polityka