Od 1 lipca (teoretycznie, bo był dzień opóźnienia) ruszył elektroniczny system poboru opłat drogowych, około 1800 kilometrów dróg krajowych zostało nim objętych, zmuszając (przynajmniej w teorii) posiadaczy samochodów o masie całkowitej przekraczającej 3,5 tony do instalacji urządzenia komunikującego się z bramkami na drogach, dzięki czemu naliczane są opłaty za przejazd. Oczywiście objęte programem drogi to są te najnowsze, wyremontowane czy też świeżo wybudowane jak np. obwodnice miast. I teoretycznie ma to nawet swoje uzasadnienie, choć budzi również spore wątpliwości (pisałem o tym tutaj). Pojawia się jednak inny i to całkiem spory problem.
Drogi objęte e-mytem stanowią główną część infrastruktury drogowej w naszym kraju, budowane (lub modernizowane) były w celu usunięcia dużego ruchu samochodowego z miast, miasteczek i wsi, miały ułatwić przejazdy dużym samochodom i tranzytowi oraz rozładować ruch i dzięki temu poprawić bezpieczeństwo na drogach lokalnych. Założenie słuszne i zasługujące na realizację i ciągły rozwój. Jednak przepisy w naszym kraju nie zakazują (chyba, że znaki mówią inaczej) korzystania z dróg lokalnych, wiejskich, przejazdów przez miasta i miasteczka dużym ciężarówkom, jeżeli kierowca ma chęć może jechać dowolną trasą – byleby nie łamał przepisów.
Od początku lipca okazało się nagle, że ruch na tych nowoczesnych, obłożonych opłatą drogach spadł znacznie, natomiast na trasach bocznych, prowadzących przez małe miejscowości pojawiły się całe kawalkady wyładowanych ciężarówek, blokujących ruch lokalny, a tam gdzie trasy (nawet o znaczeniu międzynarodowym) nie nadawały się do wprowadzenia opłat nagle ilość samochodów wzrosła w tak znaczny sposób, że tworzą się gigantyczne korki.
Nie jest istotne, że pewnie na stratach w zużyciu paliwa wyrówna się zysk z braku poniesionych opłat ale nie trzeba wyjmować z kieszeni pieniędzy i płacić. Ostatecznie po co ponosić koszty gdy można coś mieć za darmo, a że przy okazji „diabli wezmą” cały rządowy plan usprawnienia ruchu drogowego w Polsce? – a co mnie obchodzi rządowy plan? To ich problem nie mój.
I trudno się przewoźnikom dziwić, stawki transportowe są i tak prawie na granicy opłacalności, każda więc dodatkowo wydana złotówka jest ogromnym obciążeniem. Rząd chciał wyciągnąć dodatkowe pieniądze od firm transportowych i pewnie coś mu do kasy spłynie, jednak jednocześnie spowodował poważne problemy w ruchu lokalnym i utrudnił transportowcom życie. Chciał dobrze (powiedzmy), a wyszło jak zwykle.
Inne tematy w dziale Polityka