Na wstępie pozwolę sobie przypomnieć zasadę kłamania, otóż jest to świadome podawanie informacji, które uznajemy za nieprawdziwe. Czyli można kłamać mówiąc prawdę (gdy jesteśmy przekonani, że podajemy informacje nieprawdziwe) i nie kłamać, rozpowszechniając wieści nieprawdziwe, gdy uważamy, że są zgodne z prawdą. Tak również oceniają działanie potencjalnego kłamcy sądy.
Na tych samych zasadach opiera się ocena pracy dziennikarzy, muszą oni w oparciu o swoją wiedzę, dostęp do materiałów oraz w dobrej wierze, przedstawić maksymalnie obiektywny obraz danego wydarzenia, dając (jeżeli to jest możliwe) szansę wypowiedzenia się wszystkim zainteresowanym stronom i przedstawiając na tej podstawie bezstronny, oparty na posiadanych faktach osąd, bądź zostawiając czytelnikowi (widzowi, słuchaczowi) przedstawione informacje do samodzielnej oceny. Kluczową kwestią jest zachowanie należytej staranności w przygotowaniu materiałów oraz dotarcie do jak najszerszego spektrum osób i materiałów mających znaczenie w danej sprawie.
Tak wyglądać powinien ideał, niestety życie jest jakie jest i często publicyści opierają się na strzępach informacji, które próbują (z różnym skutkiem) zweryfikować, bywa, że materiał nie trafia na łamy gdyż mimo sensacyjnego newsa jest zbyt wiele niewiadomych (to zależy oczywiście od linii i poziomu danego medium) i potencjalna pomyłka może nieść ze sobą zbyt duże konsekwencje.
Historia dziennikarstwa zna wiele przypadków gdy posłużono się dziennikarzami do rozgrywania własnych celów, czasem był to sprzeciw wobec nieprawidłowości i przekrętów, czasem rozgrywanie własnej gry politycznej lub gospodarczej. Najsłynniejszy chyba przykład to działania żurnalistów Washington - Post Boba Woodwarta i Carla Bersteina, którzy dzięki informacjom przekazywanym przez byłego wicedyrektora FBI (Marka Felta, noszącego pseudonim Głębokie Gardło) ujawnili tzw. aferę Watergate. Bywa jednak również, że odpowiednie służby „wpuszczają w maliny” dziennikarzy aby ugrać cos dla siebie.
Nie wiem (i pewnie bardzo mało osób wie) jak było z sopocką aferą prezydenta Jacka Karnowskiego, nie wiadomo czy przecieki z prokuratury i służb które dawały Rzeczpospolitej pożywkę do opisania wszystkiego były wynikiem doskonałych kontaktów redaktora Piotra Kubiaka (który sprawę opisywał) czy też działaniem anonimowego społecznika lub grą polityczną. Pewnie nigdy tego się nie dowiemy.
Obecnie prezydent Sopotu Jacek Karnowski wytoczył sprawę Rzaczpospolitej, żądając pół miliona złotych odszkodowania. Jako obywatel czujący się przez tę gazetę poszkodowany ma do tego całkowite prawo (szczególnie, że faktycznie coś z tą aferą jest nie tak, skoro prokuratura przez trzy lata nie może skompletować aktu oskarżenia), jednak czy w związku z tym gazeta powinna czuć się winna, czy powinna ponosić konsekwencje swoich publikacji w tej sprawie? Wszystko zależy od „zachowania należytej staranności”, jeżeli pod tym względem było wszystko OK., wówczas nie powinno być żadnego problemu, gdyż w świetle posiadanych na tamten czas dowodów oraz ówczesnego stanu wiedzy, afera sopocka była faktem i opisanie jej było wręcz dziennikarskim obowiązkiem.
Prawem, a nawet obowiązkiem dziennikarzy jest opisywanie rzeczywistości, w tym również wszelkiego rodzaju nieprawidłowości. Prawem osoby czującej się pokrzywdzona przez opisaną sytuacje jest dochodzenie swoich roszczeń przed sądem. Istnieje tylko jeden sposób obrony publicystów przed ewentualna manipulacją ze strony informatorów – zachowanie należytej staranności (jest, co prawda, jeszcze drugi – trzeba mieć również szczęście ale tego nie da się przewidzieć). Tylko ta staranność ustrzeże redakcje przed przegrywaniem procesów, potencjalnych bohaterów publikacji przed dużymi problemami, a nas czytelników, przed zalewem informacji nieprawdziwych bądź zmanipulowanych.
A teraz trzymam kciuki aby Jacek Karnowski wykazał swoja niewinność i jednocześnia aby Rzeczpospolita wykazała swoją należyta staranność.
Inne tematy w dziale Polityka