Jako, że nic wielkiego się od wczoraj wydarzyło; nic nad czym warto by się pochylić, wobec tego pochylę się nad kilkukrotnie sygnalizowanymi zainteresowaniami językowymi moich czytelników. Temat uwielbiam, choć uważam za niewygodny – trochę mi niezręcznie, jako osobie mieszkającej za granicą, wymądrzać się na temat języka, w którym żyję; nie chcę odgrywać „mądrali”.
Z drugiej strony, nie będę ukrywał, że jest to mój „konik”. Od pierwszego dnia emigracji, kiedy to wysiadłem z pokładu samolotu z bagażem i niezachwianą pewnością, że władam językiem Szekspira tylko trochę gorzej niż on sam, a szczególnie od czasu, kiedy odbyłem (5 minut po opuszczeniu samolotu) pierwszą rozmowę z brytyjskim kierowcą, która uświadomiła mi, że albo coś nie tak jest z tym Szekspirem, albo z kierowcą, albo z moim angielskim, jedną z moich podstawowych ambicji było ukraść tubylcom tyle tego ich językowego skarbu, ile to możliwe.
Pieniądze się rozchodzą, domy płoną, samochody się psują, język jest długowieczny!
I tak wgryzam się w ten temat i wgryzam i ciągle widzę, ile zostało do wgryzania. Z językiem jest trochę jak z różami z wiersza Eliota: „[...]for the roses had the look of flowers that are looked at”* (Four Quartets, Burnt Norton), to znaczy język żyje nieustannie, daje się poznać na tysiące rożnych sposobów, ale i my, absorbując go, odciskamy na nim swój ślad, tak jak jakiś słabo mówiący po angielsku chiński kupiec, który witał swoich angielskich „counterpartners” niegramatyczną frazą „Long time no see!”**, i musiał robić to konsekwentnie, bo fraza została przez język wchłonięta i uznana za poprawną wbrew wszelkiej logice.
Największym zmartwieniem kogoś, kto się językowo aklimatyzuje na Wyspach jest brak jednolitego wzorca, czegoś co Brytyjczycy nazywają: „the benchmark of sounds”***, i co Jeszce do niedawna funkcjonowało w sferach kształconych w formie: „received pronunciation”, albo „Queens English”****, a więc sposobu mówienia oderwanego od miejsca urodzenia (i dialektów miejsca urodzenia), a nabywanego w drodze uporczywej edukacji (from Ladette to Lady, My Fair Lady) bądź przekazywanego w rodzinach z pokolenia na pokolenia, jako najbardziej wyeksponowanego i trudnego do szybkiego podrobienia dowodu, że należy się do „warstw wyższych”.
Jeszcze trzydzieści lat temu wymowa „received pronunciation” obowiązywała w mediach, jako „BBC English”, można było również, przy odrobinie szczęścia napotkać jeszcze żywy okaz posługujący się językiem w taki właśnie sposób.
Dzisiaj, nawet jedna z największych autorytetów „branży językowej”, Gwyneth Strong, musiała przyznać, że klasyczna forma „received pronounciation” jest martwa, i w publicznym obiegu, w mediach, została zastąpiona dopuszczalną różnorodnością dialektów.
Próba przyswojenia sobie received pronunciation i posługiwanie się nim na co dzień miało by trochę taki komiczny efekt, jaki osiągnąłby cudzoziemiec, który ucząc się języka polskiego włożył dużo wysiłku, by przyswoić sobie „ł” tylnojęzykowe, a wzorce czerpał z polskich filmów międzywojnia :)
Niemniej, jakiś punkt orientacyjny trzeba mieć i dla porządku musiałem się zdecydować na jakiś „dostojny” angielski dla przykładu. Uznałem, że angażowanie w tym zakresie JKM Elżbiety bądź księcia Karola było by jednak ekstrawaganckie i nieco pozbawione życia, dlatego dla zilustrowania zjawiska posłużę się fragmentem wywiadu, którego udzieliła kiedyś p.Margaret Thatcher:
Jak widać chodzi o to, by mówić wyraźnie, dobitnie i powoli, oraz by w czasie mówienia nie otwierać szeroko ust, co ma niekiedy swój komiczny efekt, gdy szeroko-brzmiące słowo „house”, ze względu na zaciśnięte wargi trzeba wymówić: „hais”.
Sumienie mam czyste, przedstawiłem Wam wzorzec.
Ale wróćmy do życia :)
W Anglii funkcjonuje około 50 dialektów, w Szkocji około 40, w Walii tyle, ile jest dolin (dales), w Irlandii z grubsza 50, a ten ostatni kraj to już prawdziwa szachownica, enigma i zagadka, przynajmniej dla mnie. Jak mówią znawcy, irlandzkiego akcentu nie da się podrobić, bo tubylec natychmiast wyłapie nieścisłości w postaci używania słownictwa i melodii z dwóch rożnych krańców tej samej ulicy małej mieściny w hrabstwie Tyrone.
Niemniej, zanim przejdziemy do przykładów, musimy sobie uzmysłowić, że nie dla wszystkich, zasiedziałych i pełnoprawnych Brytyjczyków język angielski jest językiem ojczystym, o czym niech przekonają nas dwa nastepujące fragmenty programów informacyjnych jak najbardziej brytyjskiej telewizji:
Wiemy już jaka jest pogoda w Szkocji i co słychać w Walii i wiemy również, że nie dla każdego mieszkańca wysp angielszczyzna-ojczyzna. A z tym wiąże się kolejny, ważny fakt, a mianowicie taki, że część Brytyjczyków mówi językiem angielskim jako językiem OBCYM, a w każdym razie jako takiego uczyli się tego języka ich pradziadowie i taką, zniekształconą własnymi nawykami fonetycznymi formę, przekazali wnukom, jako dialekt.
Tutaj jedno ważne en passant. Otóż nie wkładajmy Szkotów do jednego językowego wora, bo scottish gaelic jest językiem rodzimym jedynie dla celtyckiej ludności Północnego-Zachodu, a więc Highlands. Dla (w pewnym uproszczeniu) ludności Południowego-Wschodu (Lowlands) językiem ojczystym jest germański język Scots, który odłączył się od wspólnego z językiem angielskim pnia i jest przez językoznawców uznawany za „pół-język”. A oto świątobliwy przykład:
Mini-wykład zrobił nam się długi, trzeba pędzić ku jakimś "konkluzjom" :), ale obiecuję jeszcze kiedyś wrócić do tematu. Teraz szybciutko wracam do „Good, Aulde England”.
Zajmiemy się trzema ilustracjami językowymi. Pierwszy to budzący zaciekawienie na całym świecie, mroczny język „kids of bricks and mortar”*****, czyli Cockney!
Powszechnie miesza się „cockney” z „cockney rhyming slang”, co jest zupełnie niestosowne, bo „cockney” to miejska gwara robotnicza, „rhyming slang” to grypsera półświatka. A więc jedno to zjawisko fonetyczne, drugie to zjawisko społeczne.
Niemniej do cockneya przylgnęła za sprawą kultury masowej „szemrana” łatka i nie ma wyjścia, musimy posłużyć się przykładem z tego właśnie kręgu:
Jak słychać Cockney jest ekonomiczny i ergonomiczny. W huku wielkiego miasta i tak mało słychać, więc część spółgłosek (consonants) uznaje się za zbędne i wyrzuca w drodze procesu znanego jako „glottal stop”, ewentualnie zastępuje łatwiejszymi do wystrzelenia :) W ramach tego ostatniego wyrzucamy wszelkie „th”, wymagące wytykania języka (co zajmuje czas i zużywa energię) i zastępujemy je: „t”, „d”, „v”, "f", jak „brode” (brother), "fif" (thieve), etc...
„A bo'l of wo’e f’ me do’e” będzie oczywiście ekonomiczną wersją: “A Bottle of water for my daughter”******.Szybko , sprawnie i na temat, czas w wielkim mieście goni jak opętany!
Skoro pozbyliśmy się wielu zupełnie zbędnych spółgłosek, powstaje nam przestrzeń, którą trzeba czymś wypełnić, Stąd samogłoski (vowels) ulegają specyficznemu zaokrągleniu i wydłużeniu.
Z braku miejsca na tym poprzestańmy, wszystkim, którzy chcieliby kiedyś nosić wyszywany perłami garnitur polecam wydawnictwa Gwyneth Strong.
Wielu ludzi „Cockney” lubi, ale jeśli pojedziecie na wycieczkę na północ Anglii, możecie się nie zetknąć z entuzjastycznym przyjęciem. Północ Anglii zamieszkują bowiem „Northern Monkeys” (Małpy z Pólnocy), które różnią się od „Southern Fairies” (Pedałów z Południa) stosunkiem do języka właśnie. Do jednego z najciekawszych zjawisk językowych Północy Anglii należy dialekt Liverpool, Scouse, który jest całkiem młodą (bo dziewiętnastowieczną) mieszanką irlandzkiego (port) i dialektów Lancashire i Cheshire. Do tego amalgamatu dołożyli swoje trzy grosze Szkoci, Duńczycy i Walijczycy i mamy, co mamy.
Ale czas na przykład. Uznałem, że najlepiej będzie zderzyć dialekt południa (cockney) z liverpoolskim Mersey Side, a panie przepraszam za kolor tła :), ale nic lepszego (ze względów językowych, rzecz jasna) nie udało mi się znaleźć:
Widzimy i słyszymy, że problem jest!
A na sam koniec, dla rozchmurzenia, jeszcze jedno ładne zjawisko językowe, które za rodzime może uznać na przykład taka postać ze świata muzyki, jak Sting.
Sting się rodzimego dialektu wyzbył, bo zaczynał karierę w czasach, kiedy władanie nim w karierze nie pomagało. Mowa o słynnym „Geordie”, a więc dialekcie z Newcastle. Fani sportu znają na pewno Alana Shearera, który też „Geordie”, jak najbardziej.
„Geordie” był przez lata uznawany za jeden (obok North Yorkshire) „ruralnych” dialektów, a posługiwanie się nim było kwitowane głupimi uśmiechami miejskich zarozumialców.
Do czasu, bo dzisiaj uważa się, że „Geordie” jest po prostu sexy! Dlaczego?
Popatrzcie sami (w towarzystwie mówiącego jedną z londyńskich gwar [fat tongue wibble] Jonathana Rossa):
I to tyle na dzisiaj o dialektach, mam nadzieję, że dostarczyłem choć odrobiny rozrywki!
Pozdrawiam
*„[...]for the roses had the look of flowers that are looked at”
Róże miały wygląd kwiatów, na które się patrzy.
**„Long time no see!”
dosł: “długi czas nie widzieć”
***„the benchmark of sounds”
wzorzec dźwięków
****„received pronunciation”, Queens English”
otrzymana wymowa, królewski angielski
*****„kids of bricks and mortar”
Dzieci cegieł i zaprawy
******“A Bottle of water for my daughter”
Butelkę wody dla mojej córki
Inne tematy w dziale Kultura