Ktoś wymyslił kiedyś pojęcie macdonaldyzacji, mając na myśli swoiste egalitaryzowanie się kuchni całego świata pod wpływem anglosaskiego przeboju, jakim stały się: bułka, wkład mięsopodobny i frytki. Czy zastapienie ziemniaków ze skwarkami frytkami z bułką i wyrobem mięsopodobnym oznacza rzeczywisty upadek obyczajów kulinarnych nie wiem (pewnie tak), ale przywołany termin o wiele trafniej oddaje inne zjawisko. Podobnie jak swojskie jadło zostało zastąpione przez fast foody, tak i politycy z gminu, beneficjenci procesów egalitaryzacyjnych, zostają z wolna wypierani przez polityczne kukły, takie polit-donaldy.
Polit-Donald charakteryzuje się gładką gadką na każdy temat i tym, że nie potrafi podjąć jakiejkolwiek sensownej decyzji wtedy, kiedy trzeba ją podjąć. Poli-donaldyzacja ma swój początek w wizjach niejakiego Fukuyamy, który obwieścił koniec historii. Po końcu historii wszyscy mieli zająć się konsumpcją. Rzecz jasna konsumenci, graniczący z innymi obszarami konsumenckimi, wyznaczanymi przez zasięg spedycji, nie mieli się troszczyć o nic więcej, tylko o spokój.
Nerwowy przywódca wpływałby w oczywisty sposób niekorzystnie na trawienie, dlatego wspólnoty post-polityczne potrzebowały post-polityków zmacdonaldyzowanych.
Wszystko byłoby cacy, gdyby Fukuyama miał rację. Ale nie miał. I dlatego na ekranach telewizorów oglądamy te wszystkie potomkinie pokojówek i kucharek, w otoczeniu spadkobierców handlarzy drobiem, w sekwencjach min i grymasów zatytułowanych: "cuś pierdyknęło w kurnik".
A jak "cuś" pierdyknie to rzecz jasna trzeba się zebrać. Samemu cięzko coś sądzić, albo i nie sądzić, a we "wpietnastu" coś się wymodzi, na przykład: "nie wiadomo o co chodzi, przepraszam, pardon damen und herren, za rym z Częstochowy.
Problem jest tylko taki, że od zjazdu żigolaków zależy, czy przyszły Schmidt, Kowalski lub Havranek będzie w urzędzie wymagał, czy bedzie tłuczony po mordzie. Tak w nieuprawnionym skrócie, ale ku chwale zwięzłości, czytelnik inteligentny, to sobie dośpiewa.
"W zimie nie bedzie gazu!" krzyczą co bardziej płochliwe Kowalskie, Schmidty i Havranki, a żigolactwo piecze za uszami, bo co tu zrobić, jak rzeczywiście nie będzie, a wybory już za lat pięć, cztery, trzy, dwa, za miesiąc?
Polityk gminny sprzed ery macddonaldyzacji powiedziałby pewnie, że nie będzie, to nie będzie, przez parę tysięcy lat nie było i ludzi przybywało, więc pewnie i teraz dużo nie ubedzie, a są rzeczy ważniejsze niż gaz i ropa (NAPRAWDĘ TAK SĄDZĘ).
A jak się chce ropę i gaz mieć, to trzeba wyłożyć kasę na rurę i zmobilizować żołnierza, żeby jej pilnowało.
Albo pobudować porty i ciagnąć tankowcami. Będzie drożej? Trudno, to jeszcze nie epidemia dżumy.
A wszystkim, którzy wskazującym od lat na zagrożenia związane z uzależnianiem się surowcowym zarzucali rusofobie, na domach, na mocy specjalnej uchwały, kazać pozawieszać tabliczki czerwone ze słowem BARAN (koniecznie białą farbą). Ewentualnie: AGENT, ale wtedy dodatkowo wieszać gospodarza wraz z tabliczką.
Przodkowie tych, u których protoplaści żigolaków byli na służbie, podbili cały świat. I wszędzie, gdzie się pojawili, oprócz śladów podboju, pozostawiali uniwersytety. I są tam do dzisiaj. Nawet w Kampuczy, Sydney i Mexico City. A ropa była wtedy po... Cholera, po ile była wtedy ropa? A gaz?
Więc cieszy mnie, że wśród grona ciepłych "fairies" (faceci o zwiędłych ruchach), do kurnika trafionego piorunem pojedzie też kilku takich, którzy uważają, że czasami warto obsobaczyć kogoś od góry do dołu, bo to mu tylko pomoże w zrozumieniu.
Tych kilku zazwyczaj nie cieszy się szacunkiem tubylców w swoich krajach. Zdecydowanie przepadliby bowiem w eliminacjach do Big Brothera, a w Idolu nie dostaliby się nawet na poziom eliminacji.
Rzecz jasna, żigolakom ich obecność przeszkadza. Zanosi się wszak na to, że zupełnie zepsują imprezę, na której tradycyjnie możnaby pojeść i popić, a i zakończyć oświadczeniem, że smok wprawdzie pożera dziewice, ale jak mu się ich odmówi, to może zacząć zjadać mniejszości seksualne, a to dopiero byłoby "fe".
A jeśli, zgodnie z beznadziejnie nielogiczną zasadą większości (zamiast autorytetu), nie uda się wspólnego, stanowczego stanowiska wypracować, to bedziemy o krok wprzód w realizacji projektu wspólnej Europy.
Tak, tak właśnie sądzę. Bedzie to bowiem znak, że Europa w dającej się przewidzieć perspektywie się rozrośnie. Od Atlantyku po Sachalin.
I równiusieńkie bloczko-baraczki pokryją nową Europę od krańca do krańca. A żigolaki w nagrodę bedą wystepowali w cyrku z misiem. Rosyjskim.
Pozdrawiam
Inne tematy w dziale Polityka