Jako człowiek urodzony jeszcze w epoce PRLu byłem niejako wbrew swojej woli przymuszany do tego co dziś bywa nazywane "morsowaniem".
"Morsowałem" nie tylko dlatego, że zimy w latach 70ych i 80ych XX wieku były jakby bardziej surowe od tych, które dziś możemy doświadczać. Notorycznie marzłem na przystankach czekając na autobus, który zawsze się spóźniał i często był tak doładowany, że trzeba było czekać na następny.
"Morsowałem", bo kupno porządnych zimowych butów, kurtki, spodni lub kalesonów w czasach realnego socjalizmu było wyczynem, któremu tylko czułe matki jakoś dawały radę sprostać. Ale i tak nosiło się znoszone rzeczy, łatane, skracane, przerabiane z ojca na syna.
"Morsowałem" w domu, gdy generał Jaruzelski próbował na siłę utrzymać upadający system... "Morsowałem" przy świecach (notoryczne braki prądu) oraz zimnych grzejnikach (bo węgla nie było na składzie).
"Morsowałem" w szkole, gdy w klasach było tak zimno, że dzieci siedziały na lekcji w kurtkach, a po pokrytej szronem szybie można było skrobać palcem jak kredą po tablicy.
"Morsowałem" stojąc razem z matką w kolejce po coś, co dopiero mieli dostarczyć.
I może właśnie z powody tych doświadczeń z lat PRL dziś nie pociąga mnie moda na morsowanie. Ja już swoją przygodę z zimnem zaliczyłem. Dla mnie marzeniem były ciepłe kraje i ciepłe morze.
Może gdybym był wychowywany w ciepełku... Dobrze odkarmiony, wszędzie dowożony autem z klimatyzacją, przyzwyczajony do wygodnych zakupów w cieple galerii handlowych, znudzony wiecznie przegrzanym biurem i/lub mieszkaniem...
Może wtedy pojawiłaby się u mnie potrzeba szukania ekstremalnych doświadczeń w kontakcie z mrozem.