Za tydzień wyląduję w Krakowie. Jak Bóg da, zostanę tam pięć tygodni. Będzie to najdłuższy pobyt w Polsce od czasu przeprowadzki do Stanów. Ponadto nie byłem w Polsce od czterech lat. Nic dziwnego, że jestem cały podekscytowany i nie mogę się doczekać.
Dla mnie każdy wyjazd do Polski jest przede wszystkim pielgrzymką. Tegoroczny będzie nią może nawet bardziej, niż jakikolwiek inny, z wyjątkiem 2002 roku, gdy przybyłem tylko po to, by towarzyszyć Janowi Pawłowi podczas jego ostatnich odwiedzin w Polsce.
Powód, dla którego latam tak rzadko do Polski jest dość prozaiczny. Brak pieniędzy. Taki wyjazd kosztuje, rachunki przychodzą regularnie i po powrocie miesiącami trzeba spłacać długi. Nic więc dziwnego, że teraz, w przeddzień wyjazdu, billboardy reklamujące loterie wyglądały wyjątkowo zachęcająco.
W ostatnią sobotę kumulacja w loterii Power Ball wynosiła 170 milionów dolarów. I choć ja nigdy nic jeszcze nie wygrałem, to raz na parę lat skuszę się na jeden los za dolara. Jak będzie wolą Bożą, bym wygrał, to jeden wystarczy. Jak w tym starym dowcipie, gdy Bóg odpowiedział modlącemu się o wielką wygraną: "Daj mi szansę, kup chociaż los".
Dałem Bogu szansę, ale widocznie Bóg miał inne plany wobec mnie. Na pięć cyfr plus dodatkowa – trafiłem zero. Nic. Ani jednej. Ale… Ale najwidoczniej tylko dlatego, że tak naprawdę to Bóg chciał to jakoś inaczej… By było wiadomo, że to Jego wola, nie ślepy los. Nie przypadek, ale On sam.
W niedzielę jechałem z Florydy do Nowego Jorku z dwudziestoma tonami arbuzów. Rano zajechałem na parking pod kościołem w miasteczku Galena w stanie Maryland. Po Mszy zostałem może z piętnaście minut w kościele, modląc się, więc gdy wyszedłem na parking, był on już zupełnie pusty. Stała tylko moja ciężarówka i jakiś samochód, w którym ktoś czekał na mnie. Zupełnie nieznajomy mi, starszy mężczyzna przywołał mnie i wręczył mi kupon na wtorkowe losowanie w innej loterii, Mega Millions.
Tam były "tylko" 64 miliony, ale co tam. Wezmę i to. Tym bardziej, że tu wyraźnie było widać działanie Ducha Świętego. Akurat był dzień Pięćdziesiątnicy, obcy facet czeka na mnie kwadrans, by mi powiedzieć parę miłych słów i daje mi los… To przecież nie może być przypadek. Prawda?
Nawet, gdyby nie była to główna wygrana, to za piątkę bez dodatkowej jest ćwierć miliona dolarów, za czwórkę z dodatkową dziesięć tysięcy… Przynajmniej za bilety by się zwróciło i zostało trochę na prezenty dla najbliższych. Bóg jest dobry i na pewno da nam tyle, ile nam potrzeba. Jakby na to nie patrzeć, wyraźny znak.
Piszę te słowa w środę rano. Przypominam sobie tamte dni. Jadąc już z Nowego Jorku do domu, do Charlotte, słuchałem nagrań, jakie mam w swoim laptopie w trucku. W pewnym momencie zatrzymałem odtwarzacz, by odmówić różaniec. Modląc się rozmyślałem o woli Bożej i o nadchodzącej pielgrzymce i o dziwnym wydarzeniu po Mszy w Galenie.
Po różańcu włączyłem moje "radyjko" i przypadkowo kolejną piosenką, jaką mi komputer, los, czy sam Bóg wybrał, była "Barka" w wykonaniu Krawczyka. Słuchając słów uśmiechnąłem się. Bóg ma poczucie humoru. A dziś, po sprawdzeniu numerów, jakie były na ofiarowanym mi kuponie widzę, że moje najczarniejsze przewidywania potwierdziły się całkowicie. I tradycji stało się zadość… Zero trafionych liczb.
Jestem ubogim człowiekiem,
Moim skarbem są ręce gotowe
Do pracy z Tobą
I czyste serce.
O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,
Twoje usta dziś wyrzekły me imię.
Swoją barkę pozostawiam na brzegu,
Razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.