… i to tylko te negatywne. Od początku rządów Platformy Obywatelskiej narasta duży ładunek negatywnych emocji. Do czego to nas może zaprowadzić?
O tym, że PO to klasyczna partia postpolityczna wiadomo od dawna. Nie da się inaczej nazwać stronnictwa politycznego starającego się uchodzić za „siły miłości”, które otrąbiają de facto koniec historii i głoszą kult świętego spokoju. Jedną ze stałych cech postpolityki jest pewna wyjątkowo uproszczona forma populizmu, a więc skupianie się głównie na emocjach wyborców. Eliminuje to z polityki wszelkie elementy rzeczowego, merytorycznego dyskursu i zapełnia powstałą lukę konfliktem typowo plemiennym, w którym nie liczą się racje, ale czarno-biały podział My vs Oni. (Do niedawna podobne zagrywki były także, jak nie patrzeć, cechą PiS.) strategia ta polega na wybudzeniu w zwolennikach możliwie najsilniejszych reakji w celu osiągnięcia ich szczytowej mobilizacji. Naturalnie mobilizacja ma się przedkładać na to, co zazwyczaj jest dla polityków najważniejsze – na głosy i wysokie słupki w sondażach. Koszt prowadzenia kampanii opartej na emocjach jest jednak z reguły bardzo wysoki.
Bo człowiek, który osiągnął szczyt politycznej mobilizacji jest opanowany przez emocje, które najczęściej służą identyfikacji w ramach wspólnot i to głównie tych najprymitywniejszych. Zantagonizowany politycznie obywatel określa więc swoje poglądy polityczne wyłącznie w kategoriach negatywnych – wrogość, niechęć, strach, nienawiść. Nic zatem dziwnego, że potrafi go to popchnąć do czynów radykalnie wrogich. Spójrzmy np. na takiego Eligiusza Niewiadomskiego. Nie da się zaprzeczyć, że był to człowiek nadzwyczaj wrażliwy. Był artystą i krytykiem sztuki, bardzo przejmującym się tym, co dzieje się wokół niego. Niewiadomskiego taka mobilizacja polityczna, oparta na nakładaniu na politykę nadmiernie uproszczonego obrazu walki sił Zła z siłami Dobra, popchnęła do zabójstwa. W tym wypadku koszty społeczne radykalnej polityki można było zmierzyć w postaci społecznych reperkusji. W postaci ludzkiego życia. Można powiedzieć, że był to skutek niedojrzałości polskiego życia politycznego w tamtym okresie. Cóż, Dwudziestolecie międzywojenne to okres specyficzny, w którym namiętności polityczne niezwykle często znajdowały upust na ulicy, w bójce na pałki, a nawet na noże. (Nie tylko w Polsce.) Dziś rzekomo jesteśmy w Światłej Europie ociekającej pacyfizmem i polityką miłości, która pod groźbą poważnych sankcji zabrania dyskryminować kogokolwiek z jakiegokolwiek powodu. Czy jednak my, Polacy, bardzo różnimy się od naszych dziadów z czasów międzywojnia? Warto się nad tym zastanowić.
Spójrzmy na minione lata rządów PO. Upłynęły one przede wszystkim pod znakiem paniki, bo w takiej właśnie atmosferze się rodziły. Jej początki to przecież Front Walki z Kaczyzmem, który posługiwał się chyba każdym możliwym argumentem potwierdzającym słuszność swojego postępowania, głównie opartymi na emocjach i empatii wobec pokrzywdzonych przez system. Konkretny system, rzecz jasna. Później mieliśmy festiwal pogardy w postaci utrzymanego w postkolonialnym tonie naśmiewania się z nieoświeconych, niecywilizowanych współmieszkańców naszej części składowej Unii Europejskiej, którzy nic nie rozumieją i żyją w innej epoce łupiąc wciąż krzemienne toporki i pięściaki. Głównie nabijano się oczywiście z najsłabszych, którzy nie mogli się bronić, ze staruszek i „moherów”. Nie da się ukryć, że dla Platformy to było nadzwyczaj korzystne. W końcu reprezentacją polityczną obozu tubylców był od zawsze PiS. Na partię dwóch braci spadły więc najmocniejsze ciosy. Któż z nas nie pamięta czasów, kiedy to modnie było napomknąć coś w towarzystwie o upośledzeniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Finał każdy chyba też pamięta. Irracjonalna eksplozja nienawiści w stosunku do zgromadzonych na Krakowskim Przedmieściu. Dostatecznie dużo o tym napisano, aby rozwijać ten temat.
Ale przejdźmy do skutków bardziej dramatycznych. Po radosnym festiwalu spod Pałacu Prezydenckiego przyszło zabójstwo Marka Rosiaka, niezwykle podobne do tego popełnionego przez Niewiadomskiego. A później osławiony Andrzej Ż., okrzyknięty przez „Wyborczą” terrorystą, podpalił się w akcie desperacji pod Kancelarią Premiera. Po raz kolejny przyszło opłacić działania polityczne ludzką krzywdą.
A dziś przez Salon przetacza się oburzenie związane z nowym, nie ukrywajmy – prostackim, spotem PO. Widzimy w nim skrajnie zdemonizowany wizerunek już nawet nie politycznego, ale społecznego wręcz przeciwnika. Kolejno przed naszymi oczami przesuwają się rozpaleni emocjami mężczyźni wykrzykujący wyrwane z kontekstu „nienawidzę ich”, tłumy z Krakowskiego Przedmieścia skandujące w bałwochwalczy sposób heretyckie „Jarosław, Jarosław!”, kibole i agresywne staruszki. Skrajnie zwulgaryzowany obraz wroga oparty na prymitywnym antagonizmie. Oni Ci zagrażają! – mówi spot. Dyszą nienawiścią i agresją! Chcą Ci zrobić krzywdę! Filmik gra na najbardziej prymitywnych ludzkich instynktach – strachu, nienawiści i pierwotnym instynkcie obrony. (Rzekłbym nawet, że jest tak skonstruowany, że niemal pobudza wydzielanie w organizmie adrenaliny i kortyzolu.) Niejeden propagandowy film wojenny nie epatuje takim ładunkiem niechęci. Oglądał ktoś filmy propagandowe III Rzeszy? Te porównujące Żydów do szczurów? Nie lubię nadużywanego ostatnio argumentu ad Hitlerum, ale analogia jest widoczna gołym okiem.
Nie ukrywam, że ja też wpisuję się w nurt obrony „dyskryminowanych”. Ale mam nieco inny obraz całej sprawy. Bo kto tu kogo dyskryminuje? Kto tu kogo nienawidzi? I kto kogo demonizuje? I ile jeszcze będziemy musieli zapłacić za to, co przejdzie do podręczników historii pod hasłem „wojna polsko-polska”?
Inne tematy w dziale Polityka