XIII
XIII
Ignatius Ignatius
60
BLOG

Pływy dzikiego miodu z mgławicy: Summer Dying Loud 2022 - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Summer Dying Loud odbywająca się cyklicznie w Aleksandrowie Łódzkim impreza to już zacna gwiazda na festiwalowym firmamencie. Trzynasta odsłona festiwalu przyniosła trzy dni (8-10.09) obfitujące w bardzo dobre krajowe załogi jak i zagraniczne. Przelewano hojnie zarówno świeżą krew jak i zasłużonych weteranów. Zróżnicowanie stylistyczne wykonawców sprawiło, że nie tylko miłośnicy ekstremy mogli znaleźć coś dla siebie.

Niestety mogłem swe festiwalowe wojaże rozpocząć dopiero od połowy dnia drugiego. Załapałem się na trwający korowód znaczących zespołów rozpoczęty przez:

Grand Magus

Konserwatywny heavy doom metal z sporadycznymi „powerowymi” zrywami prezentowany przez cytując wodzireja: „Szwedzki tercet z Szwecji”. Kawałek ich występu dane mi było zobaczyć na Mystic Festiwalu 2019 robiąc mi smaka na więcej.

Monumentalne groteskowe intro na barokową modłę dostroiło do odpowiedniego epickiego nastroju. Grali pieśni stare i najnowsze. Rozpoczęli od środka, otwierającym album Hammer of the North (2010): „I, the Jury”. Po przedstawieniu się wyliczyli, że to mógł być ich czwarty/piąty raz w naszym kraju. Następnie sięgnęli raz jedyny tego wieczora po album The Hunt (2012) grając mięsisty „Sword of the Ocean”.

Szybko jednak wrócono do Młota Północy do zamykającego „Ravens Guide Our Way” z pięknie wyeksponowanymi partiami gitary basowej Foxa, które sprawiały, że aż bełtało w bebechach. Epicki, rozbudowany hymn z interakcjami JB'ego z publiką - hej! hej! heje! te sprawy. Tłuste mocarne brzmienie, silny wokal z rasowymi górkami, który raczył się trunkiem rodem z prastarej Mezopotamii -  JB niemal kajał się, że to - „Niestety to czeskie piwo”. Polska publiczność nad wyraz wyrozumiała wybaczyła afront i słychać było pojedyncze buczenie. Zresztą widać było, że piwo jest w diecie członków Grand Magus od dłuższego czasu, świadczyły o tym sumiennie hodowane kałduny, których nie były wstanie ukryć skórzane zbroje. Ta estetyczna zbrodnia świadczyć może o sporym dystansie do samych siebie. 

Przyjęcie Grand Magus miał zacne, co rusz skandowane tradycyjne Napierdalać i biedni skonfundowani Szwedzi nie wiedzieli czy to dobrze czy źle.

Jednym z mocniejszych momentów gigu był „Steel Versus Steel” - marszowy bitewny rytm, warczący oślizgły bas, srogi riff  słowem oldschool. Może dzięki temu, że jest to trio, każdy rzeczywiście jest wstanie wypełnić dźwiękową przestrzeń ciekawymi zagrywkami i patentami. Dobrym przykładem jest „Untamed” z ostatniego albumu pt. Wolf God (2019) obfitujący w pyszne perkusyjne zagrywki Ludwiga Witta, tłusty bas i świdrujące solówki JB'ego. Patos i bitewny szał lał się razem z potem. 

Jednym z dłużej wyczekiwanych pieśni był wspaniały „Kingslayer” z trzeciego albumu. Z przesłaniem mówiącym o lojalności. Stylistycznie rozpędzany do powerowego tempa był rzeczywiście nośnym i porywającym gawiedź energetycznym sztosem.

Na finał przygotowano wiązankę trzech kawałków z Iron Will (2008): Tytułowy utwór, również z budującym przekazem, poprzedzony został instrumentalem pt. „Hövding”. Sam „Iron Will” powoli się rozkręcał, ale jak już tąpnęło to już nie było czego zbierać - epicki posmak rychłej zagłady. Znakomicie przyjęty gromkimi brawami i skandowaniem. Fox rzeźbił na basie totalnie, dzięki zacnemu nagłośnieniu bez problemu można było rozsmakować się w poszczególnych partiach instrumentalnych.

Okazało się, że dla Grand Magus był to tegoroczny ostatni festiwalowy koncert. Ostatnie nuty „Hammer of the North” zadedykowali wszystkim słuchaczom oraz dogorywającemu sezonowi letniemu. Znów na pierwszy plan wysuwały się ciężkie basowe młoty. Na koniec nastrojowo, a capella wymruczana została przez wszystkich linia melodyczna. 

Bardzo dobry koncert, pełen heavy metalowego rzemiosła wykuwanego w starym dobrym stylu.

Stary metal nie rdzewieje. 

In the Woods...

To była dla mnie największą zagadką czego spodziewać się po pionierach pagan metalu - konkretnie chodzi o termin bo stylistycznie była to typowa norweska black metalowa horda, która jak wiele innych w pewnym momencie postanowiła wyjść z leśnego konwenansu i poszukać własnej muzycznej tożsamości.

Dziś najłatwiej określić In the Woods... przedstawicielem awangardyzującego prog metalu, który nie do końca wytrzebił swoje korzenie. Powstały w 1991 roku działał do końca XX wieku aby na niespełna piętnaście lat zawiesić działalność. 

Zaczęło się intrygująco, klimatyczny początek w postaci tytułowego sztosu z debiutanckiego albumu. Jeszcze zacniej zrobiło się podczas „Empty Streets” z albumu Cease the Day (2018) - postapokaliptycznym pełnej rezygnacji przyprószonej popiołem cukru. Czyste, mocne wokalizy Bernta Fjellestada, który zastąpił Jamesa Fogarty'ego, idealnie współgrały z hipnotycznym akompaniamentem. Potęgujące nastrój deklamacje uzupełniane były przez subtelny snujący się minimalizm. Ostatecznie przeradzający się w bardziej intensywną, rozmytą ścianę przez którą przebija się punktująca podwójna stopa Andersa Kobro - jedynego członka, który współtworzył zespół od samego początku. Bernt growl przeplatał czystym wokalem - piękna i bestia w jednej osobie. Tym wykonaniem przekonuje, że jest to osoba na właściwym miejscu, potrafiąca wykorzystać swój wokalny potencjał. Drugim kawałkiem zagranym z wyżej wspomnianej płyty był „Respect My Solitude”. Delikatny akustyczny początek w momencie został zdmuchnięty przez dołujący przemarsz zawodzącej partii gitarowe i czysty głos Bernta. Klimat zbliżającego nieuniknionego końca zwieńczony zostaje niszczycielską kanonadą.

Mniej więcej w połowie setu zespół poczęstował fanów pierwszą z świeżynek - „The Cowards's Way”, otwierający utwór z nadchodzącej płyty Diversum (2022). Jest to kawałek utrzymany w podobnym tonie. Jest ciężej, za to szybciej się rozkręca, świetnie uwypuklone zostały kontrasty i bogaty w kapitalne popisy z przejmującą solówką gitarzysty na czele. 

Dla przełamania współczesnej twórczości norwegów zagrali „...In the Woods: bardziej surowe, oldschoolowa połowa lat 90. heblowanie drewna w średnio szybkim tempie. Skrzek wokalisty ginął za ścianą dźwięku, lecz to nie jest taki prymitywny black metal, już wtedy zespół miał oryginalne pomysły, bardzo klimatyczny z krótkim ale treściwym solem. To nie była jedyna wycieczka w stronę starszej twórczości. PIerwej zaproponowano drugą i ostatnią nowość. Przedpremierowo zagrano jakże na czasie utwór pt. „A Wonderful Crisis”. Część właściwa poprzedzona niepokojącym intrem w formie komunikatu. Trwożny pasaż, spokojny głos, tempo i intensywność narasta. Rozbudowany utwór doprawiony zgrzytliwy sprzężeniami na koniec.

Finał w iście królewskim stylu, „299 796 km/s”. Niespełna piętnastominutowa progresywna podróż przez oceany nieskończoności muzycznej wyobraźni. Pochodzący z drugiego albumu utwór poruszył zwłaszcza starych fanów. Długie wprowadzenie, budowanie nastroju poprzedzone zaproszeniem do podpisywania ponoć dosłownie wszystkiego na po koncertowym spotkaniu z fanami. 

Zdecydowanie występ In The Woods... był jedną z ozdób całego festiwalu i jednym z głównych powodów aby wybrać się na tegoroczną edycję Summer Dying Loud Festiwal. 

Po tak zjawiskowej porcji niebanalnej muzyki (pod kątem technicznym jak i programowym) gwiazda wieczoru drugiego dnia stanęła przed nie lada wyzwaniem.

Tiamat

O ile nie miałem większych wyobrażeń co do występu Norwegów tak oczekiwania względem Tiamat miałem jak się okazało nieco wygórowane. To wszystko za sprawą anonsu z którego wynikało, że zespół Johana Edlunda zaprezentuje materiał ze swego szczytowego okresu czyli albumów Clouds (1992) i Wildhoney (1994). W atmosferycznym metalu tego okresu rzeczywiście mało kto równał się z Tiamat. Dlatego możliwość posłuchania na żywca zespołu, z takim repertuarem stanowiła dla autora powyższych słów główny wabik. Wieść ta była dla mnie tak elektryzująca, że zapomniałem o tym w jakiej potencjalnej kondycji może być zespół, który ostatnią płytę wydał dekadę temu... Do tego dochodzą rozważania na temat alkoholowych problemów lidera z którymi zmaga się od lat i które go tak wyniszczyły. Po koncercie toczyły się dyskusje czy Tiamat wypadł słabo przez to, że był pod wpływem czy wręcz przeciwnie że był trzeźwy... Istnieją sprzeczne opinie na ten temat, tyczy się to również skrajnie różnych ocen występu.

Tu staję przed pierwszym problemem, czy gwiazda wieczoru, główna festiwalowa atrakcja, atmosferyczno gotyccy tuzowie rzeczywiście wypadli poniżej oczekiwań?

Zacznijmy od istotnej dla mnie kwestii programu koncertu. Z tego co pamiętam (nie tylko ja) grać mieli wyłącznie wyżej wspomniane płyty z lat 1992-94. Niestety nie dość, że nie zagrali ich w całości (na co bardzo liczyłem) to na domiar złego zagrali ponadto utwory z późniejszych płyt, które doszczętnie zburzyły spójność i doniosłość wydarzenia. 

Nic nie mam do gotyckich przebojów takich jak „Vote for Love” z Judas Christ (2002) - wszak to jeden z ich prawdziwych komercyjnych przebojów. Tylko że zamiast rozpraszać się innymi płytami, bardziej wartościowym byłoby konsekwentne granie utworów z któryś z powyższych płyt. Ewentualnie jak już się uparli, mogli je wykonać w ramach bisu a nie zaśmiecać środek setu.

Skandalem była absencja „Pocket Size Sun”, na który naiwnie czekałem do samego końca. Choć i tak Wildhoney (1994) potraktowano łagodnie grając jej znakomitą większość. Niestety gorzej obeszli się z Clouds (1992), z którego zagrali raptem trzy kawałki (?!), które i tak stanowią żelazne minimum przyzwoitego koncertu Tiamat... 

Zaczęło się całkiem obiecująco od krótkiego intra otwierającego album „Wildhoney to był wyraźny znak, że zaczynają od miodnego „Whatever That Hurts”, konsekwencji starczyło im jeszcze na następujący po nim „The Ar” i zaczęła szwankować najpierw chronologia i mieszanie repertuarem. Chociaż zestawienie ze sobą dwóch, przejmujących, onirycznych tiamatowych hiciorów: „Do You Dream of Me?” (podczas którego perkusista zdążył zajarać) z „In a Dream wypadło niezwykle interesująco - rzeczywiście był to moment koncertu gdzie zespołowi udało się przywołać ducha ówczesnego Tiamat. 

Po utworze „Clouds niestety zaczęła się ta gorsza strona koncertu. Przede wszystkim zbędna seria kawałków z Prey (2003) przeplatana wspomnianym już „Vote For Love” i „Phantasma De Luxe” z A Deeper Kind of Slumber (1997) co skutkowało doszczętnym zburzeniem dramaturgii.

Na finał pozostawiono dwa sztandarowe utwory z obu płyt: „The Sleeping Beauty” i „Gaia”. Niestety to nie było wstanie zmyć do końca absmaku - pogłębił się on gdy okazało się, że nie było ciągu dalszego... porzucając fanów z poczuciem niedosytu. Nie pomaga fakt, że Edlund pomylił się w tekście i to w swoim żelaznym szlagierze... czy to akurat wpłynęło szczególnie na całokształt?

W mojej opinii nie, tak samo jak przymknąłem oko na wyjątkowo przaśny image kowbojsko gotyckiego zblazowania. W tym miejscu warto wspomnieć, że wystąpili w składzie, który w dużej mierze towarzyszy liderowi od blisko trzydziestu lat - konkretnie chodzi o sekcję rytmiczną w składzie Lars Sköld  (perkusista od 1994r.) oraz Anders Iwers (basista od 1996 r.) Miło, że zespół w całości brał udział w rozdawaniu autografów, można było strzelić sobie pamiątkowe zdjęcia (w signed session brały udział również inne zespoły, niestety nie wszystkie).

To nie była taka zła sztuka jak ją niektórzy malują, ostatecznie (pomijając kwestie programowe) czegoś rzeczywiście zabrakło, Tiamatowi. Nie udało się wykrzesać wystarczająco ładunku emocjonalnego na który tak bardzo liczyłem. Sam mam mieszane uczucia ale jakby nie było ostatecznie zagrali esencję swojego złotego okresu i przez to spełniło się jedno z moich muzycznych marzeń. Choć szkoda, że nie cofnęli się w swej historii, do bardziej obskurnego okresu The Astral Sleep (1991). Nie mówiąc o Sumerian Cry (1990) i prapoczątku działalności gdy zespół funkcjonował pod nazwą Treblinka. Jednak Znając stosunek lidera doń ani myślę się łudzić, że kiedykolwiek jeszcze to nastąpi.

Biorąc powyższe obiekcje, skargi, zażalenia, nie do końca spełnione oczekiwania stwierdzam, że to jednak zamykający akt drugiego dnia był na miarę gwiazdy wieczoru.

Tides From Nebula

Czołowi przedstawiciele rodzimego post rocka zagrali od początku do końca absolutnie kosmicznie. Późna pora nocna potęgowała wrażenie eksploracji tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Nawet kompletne zanurzenie w zimnie nocnej przestrzeni kosmicznej średnio przeszkadzało w odbiorze przekazu.

Wrażenie space opery potęgowało ustawienie instrumentalistów: gitarnik Maciej Karbowski i basista Przemysław Węglowski oprócz obsługiwania co rusz majstrowali przy konsoletach niczym na mostku statku kosmicznego. 

Wysmakowana instrumentalna postrockowo/progowa opowieść (przypomnę, że twórczość zespołu jest całkowicie instrumentalna), ujmująca serca audionautów wrażliwych na uroku dźwiękowych krajobrazów ambientu, starej elektroniki, zwłaszcza dziedzictwie szeroko rozumianego kosmische musik/space rocka.

Tides From Nebula od lat gości na festiwalowych deskach Summer Dying Loud dlatego zdecydowanie zasłużyli na zamykający koncert drugiego dnia. Wykonali całkiem zgrabny set w którym najmocniej akcentowano jak na razie ostatni album -  From Voodoo to Zen (2019) i bardzo słusznie jest to bowiem dzieło, które moim skromnym zdaniem stanowi  jedną z najciekawszych płyt ubiegłej dekady. 

Zespół oczywiście nie zapomniał o poprzednich zacnych płyciwach zahaczając o cały dorobek uwzględniający swój debiut zatytułowany Aura (2009). Największe jednak ciary miałem podczas narastającej dramaturgii „Radionoize”, nie wspominając o następujących bezpośrednio po sobie „Ghost Horses” (w roli głównej Tomasz Stołowski i jego fantastyczne perkusyjne kaskady) i wspaniałym asie jakim jest „Dopamine”, który został wypuszczony na zwiady jeszcze w 2018r. - nieprzypadkowo stanowił stronę A promującego album singla. Z tak przejmującymi utworami równać się mógł już tylko zwyczajowo zamykający koncerty utwór „Tragedy of Joseph Merrick”.

Szczęśliwi Ci którzy uczestniczyli w koncercie mogąc posłuchać przedpremierowego wykonania utworu (bodajże zatytułowany „Fearflood”), który znajdzie się na nadchodzącej płycie. I jest to bardzo, bardzo obiecująca zapowiedź!

Pejzaże dźwiękowe kreowane przez Tides From Nebula ciężarem gatunkowym raczej nie dorównywały innym zespołom a jednak mimo subtelności występ był bardzo mocnym punktem całego festiwalu. Cieszyć się można było świeżością, dramaturgią, immersyjnością dzięki doskonałemu nagłośnieniu. 

Nawet największe space opery musi spotkać kiedyś koniec. Podróż tercetu niczym z pokładu U.S.S. Enterprise dobiegł końca wraz z wybrzmieniem ostatnich tajemniczych i po prostu pięknych dźwięków sięgających początków działalności zespołu. 

Tides From Nebula nie tylko na polskiej scenie jest prawdziwym fenomenem. Tak emocjonalnie przesiąkniętą muzyką zrekompensował deficyty koncertu Tiamat. Czarują nie tylko dźwiękami ale i niewymuszoną skromnością i entuzjazmem, której mam nadzieję starczy im jeszcze na długie lata. 

 Tak skończył się drugi dzień festiwalu, bardzo udany, podsycił apetyt i oczekiwania na finał, który odbył się dnia następnego.

W tym miejscu wspomnę organizacji i lokalizacji. Rozmachowi co prawda nie dorównał Mystic Festiwalowi - ale samo już porównanie stanowi komplement dla organizatorów Summer Dying Loud. Całe zaplecze jedzeniowo, merchowo, usługowe (można było się np. wydziarać) jest już w zasadzie standardem na większych, kilkudniowych imprezach tego typu, niemniej oceniam je pozytywnie. Istota tego typy wydarzeń czyli nagłośnienie było na bardzo zacnym poziomie co bardzo uprzyjemniało odbiór zwłaszcza tych bardziej technicznych zespołów.

To co mnie rozczarowało a nie było w gestii organizatorów, to dość ubogi oficjalny merch poszczególnych zespołów, zwłaszcza słowa te dotyczą TIamat, który nic ze sobą nie zabrał.


Ignacy J. Krzemiński





Zobacz galerię zdjęć:

Summer Dying Loud
Summer Dying Loud Grand Magus In the Woods... Tiamat Tides From Nebula
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura