Ignatius Ignatius
661
BLOG

Deicide vs Grave vs Vader - Zestawienie albumów koncertowych

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 9

Pod koniec lat 90 ubiegłego wieku, światowi klasycy Death Metalu uraczyli swoich fanów płytami koncertowymi. Przy tego typu wydawnictwach czasami zapala się lampka czy to aby nie początek wypalenia twórczego(Deicide i Grave), albo swoistego wyciągania ostatnich pieniędzy z kieszeni fanów(Vader – chodź tak naprawdę w przypadku olsztynian, ten syndrom swoje apogeum osiągnie parę lat później).

 

Wybrane koncertówki czyli Bogobójczy When Satan Lives(20.12.1998), wygrzebany prosto z Grobu Extremely Rotten Live(26.08.1997) i Ojców naszych Live in Japan(30.12. 1998) to w każdym z wymienionych  przypadków godzinny, przekrojowy koncertowy The Best. Każdy z zespołów jest przedstawicielem innej światowej stolicy Death Metalu. Różnica świadcząca o jakości każdego z tych wydawnictw w dużej mierze zależy od momentu kariery danego zespołu. Deicide zaczynał się wypalać twórczo wraz z rosnącym ego Bentona, do tego dochodziły konflikty z wytwórnią. Grave miał problemy personalne i podobnie jak Amerykanie nie dogadywali z Century Media.  Vader tak naprawdę dopiero się rozkręcał jeżeli chodzi o podbijanie świata. Warto przypomnieć odnośnie naszej chluby, że to już była druga płyta koncertowa!  

Grave

Chronologicznie zacznijmy of Szwedów. Graveswój koncert nagrał w Showcase Theatre w Kalifornii. Koncert otarty został cudownymsprzężeniem gitarowym,  stopniowo jak to ma w zwyczaju Grave powolnym ciężarem zalewa publiczność roztopioną magmą. Po wstępie zespół jednak się wita a potem rozpoczyna się gruzowanie towarzystwa. Niestety brzmienie jak wiele osób zarzuca jest pozbawione głębi, wokal jest pozbawiony wszystkiego za co uwielbia się Grave. Najlepszym ogniwem jest pulsująca gitara basowa. Paradoksalnie dobrze wypadają utwory z Soulless i Hateing Life, te starsze już niestety mniej. Dobrze, że koncertówka jest surowa ale dzisiejsze telefony lepsze bootlegi są wstanie zarejestrować… Dynamiczniej robi się gdzieś przy „You’ll Never See…” ale takie utwory nawet na grzebieniu pewnie brzmią niszczycielsko. Zresztą solówka w tym wykonaniu zabrzmiała rzeczywiście jakby była na grzebieniu zagrana. Fajnie robi się jeszcze przy okazji „Rain” ale już następny „Soulless” wypadł tragicznie. Poprawnie wypada „…And Here I Die… Satisfied…” ale to akurat leniwy w założeniu utwór, który na chwilę przebudza się. Świetnie jak na ten koncert prezentuje się „Into the Grave” chociaż na mój gust utworowi brakuje zagęszczenia z wersji studyjnej. Na sam koniec otrzymujemy rarytasik w postaci „Reborn Miscariage”

Smuci fakt, że ten album niestety produkcyjnie kuleje,  utwory na koncertach, zwłaszcza Death Metalowych powinny być jeszcze brutalniejsze, szybsze, cięższe wtedy jest adrenalina, szał i symbioza zespołu z wiarą pod sceną.  Konferansjerka ogranicza się do pospiesznego zapowiadania utworów, reakcja pod sceną jakoś nie poraża, odnosi się wrażenie jakby wszyscy spali i pojedyncze głosy wołają niemal ziewając „oh yeah”. Koncert momentami nuży i jest mało dynamiczny. Dopiero jak obiecano zapodanie ‘old stuffu’ to trochę więcej osób otwarło jedno oko. Podsumowując ekstremalne to to, nie jest zgnilizny tu nie uświadczysz same pruchno… już trupy są żywsze od tego koncertu .

 

 

http://i894.photobucket.com/albums/ac145/joaohmaggot/Capas%20Deicide/WhenSatanLivesLive1998.jpg

Deicide

Propozycja z Tampy jest zdecydowanie bardziej reprezentatywna niż Szwedów. Deicide zarejestrował swój koncert w Chicago w The House of Blues. Benton i spółka dokonali niezrozumiałego dla wielu doboru utworów. Zespół promował wtedy Serpents of the Light a więc zaraz po hymnie „When Satan Rules His World” zagrali „Balme it On God”, „Bastard of Christ”, „Serpents of the Light” swoją bluźnierczością manifestują utwory z Once Upon the Cross,  ale dlaczego pominięto utwory z doskonałego Legion?!(jedynie „Dead but Dreaming” się załapał) Czyżby to był spadek formy i zespół   technicznie nie ogarnąłby tego materiału?  Growl w „Bastard of Christ” momentami zaczyna się gubić ale brzmienie zdecydowanie jest lepsze niż na Extremely Rotten Live. Nie tak wyśmienite jak w Live in Japan , co w sumie jest trochę dziwne, bo zespół potem grzebał w tym materiale w studio. Publiczność zdecydowanie lepiej przeżywa karkołomne tempo utworów, zwłaszcza, że Deicide w koncertowym amoku gra je jeszcze szybciej!  Ma to swój minus,  utwory np. z debiutu brzmią jakby lżej i mniej brutalnie, słychać to zwłaszcza w „Lunatic of God’s Creation” i „Oblivious to Evil”.  Za to bardziej miażdżąco zabrzmiały utwory z OUTC (intrygująco zabrzmiała solówka w „Trick of Betaryed”)i SOTL.  Oczywiście nie ma co porównywać do Grave(wszak to inny patent grania Death Metalu) ale tutaj po prostu nie ma opcji żeby się nudzić. Ścigać za to Deicide może się ze swoim starym przyjacielem po fachu czyli Vaderem(od dawna wiadomo, że obie załogi inspirowały się wzajemnie na początku swoich karier). Trochę szkoda, że gitary Braci Hoffman, zagłuszają  sekcję rytmiczną czyli ciężką pracę Asheima i bas Bentona. Wspominałem o spadku formy, wyjątkiem są solówki gitarowe, te są wręcz idealne ale ponoć również dogrywane w studiu. Kontakt Jego Ekscelencji  Bentona z publiką w tym momencie również ogranicza się do lakonicznych zapowiedzi utworów. Klimat koncertu jest istnie piekielny, wszystko brzmi spójnie, odpowiednio jest budowana dramaturgia koncertu. Końcówka albumu zabija z „Deicide”, „Death by By Dawn” i „Sacrifical Sucide” na czele. Fenomenalne gitary w „Father Baker’s też robią wrażenie. Zresztą publiczność była w piekłowzięta także sztuka jak najbardziej udana. 

Gdyby zespół pokusił się o nagranie koncertu z promocji trzeciego albumu kilka lat wcześniej prawdopodobnie byłaby to najlepsza, bezkonkurencyjna koncertówka Death Metalowa. Wystarczy posłuchać The Darkest Age - Vadera, który oparty jest przecież tylko na debiucie(swoją drogą jakże kontrowersyjne było posunięcie zespołu aby tak szybko wydać płytę live).

Vader

Jaka jest odpowiedź naszej rodzimej potęgi na liveowe Death Metalowe produkcje? Ojciec na koncertach wypada lepiej niż na albumach(zwłaszcza tyczy się to czasów po Litany). Vader był wtedy u progu życiowej formy, zwarty, silny ciemną stroną mocy, bezwzględny śmiercionośny monolit niczym Gwiazda Śmierci. Dzięki albumowi Black to the Blind zespół ostatecznie otrzepuje kurz(bitewny) po wyjściu z podziemia, by umacniać swoją pozycję na świecie. Live in Japan jest właśnie koronnym na to dowodem, jest to wyjątkowa pamiątka i nasza narodowa chluba, bowiem w kraju Kwitnącej Wiśnie najlepsi w muzyce rockowej/metalowej nagrywali albumy koncertowe. Tak, tak od razu nasuwa się na myśl purpurowy klasyk i pewien Judasz Ksiądz i słusznie bowiem w swojej klasie jest to numer jeden. Jak czas szybko zweryfikował moja ocena, wcale nie jest odosobniona – takiego żywiołu i klimatu mógłby pozazdrościć nawet Slayer(no dobra tu może trochę przesadzam, ale tylko troszeczkę). Misterium odbyło się w tokijskim klubie Quattro 31 sierpnia 1998 roku, intro z „Omena” niezdrowo podnieca Japończyków,  kontakt Petera z wielbiącą wszystko co Polskie Japończyków jest niedopisania – ten koncert to było w rzeczywistości czyste metalowe misterium, każdy dawał z siebie wszystko: Peter growlując i szyjąc na gitarach razem z Mauserem. Sekcja rytmiczna wylewa siódme poty z śp. Docentem – nieludzkim perkusiście. Setlista jest miażdżąca, wszystko co najlepsze wówczas jest uwzględnione. Począwszy od kapitalnego intro i przerywników z Omena po dewastacyjne zestawienie, jednym po drugim „Silent Empire”, „Blood of Kingu”, „Carnal” – tego po prostu trzeba posłuchać(szkoda tylko, że nie można zobaczyć). Live in Japan jest namacalnym dowodem kto rządził wtedy w Death Metalu, utwory z BTTB na żywo zyskują o czym po latach niedawno mogliśmy się przekonać. Jeszcze parę lat temu marzyłem żeby zespół zrobił trasę, na której odegrany byłby Live in Japan i w sumie poniekąd tak się stało. Warto wspomnieć o coverach, co wyróżnia od wcześniej opisanych koncertówek, „Black Sabbath” i „Raining Blood” wyśmienite zestawienie wraz z bisem w postaci kultowego „Dark Age”.  

Bez dwóch zdań  Live in Japan kasuje konkurencję, realizacją, pomysłem, kompozycjami. Drugie mocne miejsce też jest oczywiste – Deicide i na końcu plasują się niestety Szwedzi, nawet okładka jest nieporozumieniem... Szkoda, bo Grave ma potencjał, którym po latach się jeszcze zrehabilituje.  

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura