Ignatius Ignatius
673
BLOG

Tajemne rytuały lorda szatana: Mayhem - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Koncert Mayhem to nie lada wydarzenie dla miłośników metalowego fundamentalizmu. Znak czasu, tuzy poszczególnych podgatunków celebrują jubileusze istnienia, wydania przełomowego albumu. Nie ominęło to również najbardziej kultowego z kultowych norweskich hord. Mayhem - nazwa będąca mokrym snem wszystkich „prawdziwków” – obecnie ogrywa w całości swój debiutancki album De Mysteriis Dom Sathanas (1994).

Dziwne zważywszy, że okrągłą trzydziestą rocznice obchodzi równie kultowa EPka Deathcrush (1987) ale kto by się tam przejmował takimi niuansami. Przecież już dzieci w przedszkolach wiedzą, że to album pomnik, podsumowanie pierwszych burzliwych lat działalności norweskiego black metalu, całej makabry w tle…

Wróćmy jednak do teraźniejszości i pierwszego z dwóch koncertów w Polsce obecnej trasy Mayhem. Sztuka odbyła się w Katowickim MegaClubie, gdzie zespołowi towarzyszyło wsparcie czterech grup. Osobiście załapałem się na dwa ostatnie - rodzimy Deus Mortem, który jest dosyć świeżym bandem, składającym się z doświadczonego składu. Na czele wrocławskiego zespołu stoi Necrosodom. Zespół zagrał szczery, surowy bleczur – nic dodać nic ująć.

Dużo więcej można napisać o enigmatycznych brytolach z Dragged Into Sunlight. Ponoć grupa obraca się w rejonach blackened death metalu doprawionego doom metalem – dlaczego ponoć zdradzę poniżej.

Grupa dba o budowanie nastroju, z namaszczeniem celebrując już same  przygotowania do swego występu. Na środku sceny ustawiono pokaźny kandelabr z czaszką rogacza i kadzidełkami (sic). Ponadto symetrycznie po obu stronach sceny  na wzmacniaczach ustawiono mniejsze trofea z (a jakże) ze świecami. Jakby tego było  mało zadbano o solidną zasłonę dymną, która co rusz buchała i skutecznie spowijała scenę. To jednak nie koniec niespodzianek, wstydliwi wyspiarze koncertują tyłem do publiczności - jeden z gitarzystów wyłamywał się gdy  obsługiwał drugi wokal. Reszta kontemplowała swoje ponure technologiczno-kościane totemy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie mały niuans – kompletny przerost formy nad treścią. Niestety otoczka występu była ciekawsza niż sama muzyka. Cała aura anonimowości, budowanie nastroju świeczkami, kadzidełkami nie miała pokrycia niestety w najważniejszym - muzycznym aspekcie…

Szczerze mówiąc zupełnie, czego innego się spodziewałem. Widocznie magiczne koncerty Furii i Morowe trochę mnie w tej materii rozbestwiły. Inna sprawa, że pierwiastka doom metalu było jak wyliniały kot napłakał. W 99% był to typowy death metal. Zagrany na przyzwoitym poziomie, ale niestety nic poza tym. 

Po dłużącej się przerwie przyszedł czas na prawdziwą czarną wieczerzę. Obrośnięty w kult debiut w całości na żywo. Jak już wspomniałem na samym początku, trudno w muzyce metalowej o album, z którym wiąże się tyle historii, która elektryzuje kolejne pokolenia fanów muzyki metalowej. Zespół w składzie basisty Necrobuthera, perkusisty Hellhammera wokalisty Atilla Csihara oraz gitarzystów Telocha i Ghula. 

Początkowo, gdy dowiedziałem się, że Mayhem odegra „tylko” płytę w całości byłem faktem tym zdziwiony, że tak krótko. Ostatecznie okazało się, że to było w sam raz, wszystko inne byłoby nic nieznaczącą zapchajdziurą.  To było Anty-misterium, choć w moim odczuciu w wyszła z tego groteskowa (anty)szopka. Spójności i dopracowania odmówić norweskiej hordzie nie sposób. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy to nie przypadkiem Ghost nawrócony na black metal?!... Atilla w najbardziej „bogatych” lachach stoi na czele reszty mniszków. Wizualnie najbardziej rozbrajający był Necrobutcher (jak wiadomo ostatni z współzałożycieli zespołu). Łypał wyłupiastymi oczami z pod habitu, niczym braciszek z ekranizacji powieści Umberto Eco Imię Róży (1986). Chociaż nie, wróć – najbardziej rozbroiła mnie parka kinder black metali z bardzo nieudolnym corpse paintingiem
Najbardziej raziły mnie tanie chwyty w postaci pseudo ambony z świeczkami i czaszką, czy finalne machanie kadzidłem, które wywoływało uśmiech politowania. Ten bezkompromisowy bunt, przekorność jawić się może w rzeczywistości, jako głód symboliki i obrządków kościelnych niż wykrzywiony ich substytut – wszędzie istnieją granice, które po przekroczeniu stać się mogą autoparodią.  Konwencja ta jest oklepana jak diabli.  Zespołom tego typu trudno wyjść po za schemat bezsensownego  przedrzeźniania swoich adwersarzy. Choćby sięgali po najbardziej wymyślne gesty symbole - to wszystko już było.

Co by jednak nie mówić w przeciwieństwie do poprzedników, dbałość o budowanie nastroju rekwizytami znajdowała pokrycie w esencjonalnym repertuarze. Jednak brak świńskiego łba uważam za straszliwy afront, z którym naprawdę trudno mi było się pogodzić.  

Z scenograficznych efektów podobało mi się „ogniste” intro, gdzie świetnie współgrały z sobą płomienna łuna lamp, z snującymi się po scenie dymem i odgłosami ognia - niby banał a jednak przykuwa uwagę. 

Brzmienie było optymalne, trochę może za głośno, ale bez większych zarzutów -  wokal trochę ginął w burzy siarczystej ściany dźwięku gitar i perkusji, ale to możliwe była kwestia niefortunnego miejsca.

Cala sztuka sprawiała szczegółowo wyreżyserowana każdy niuans osobliwych gestów Atilli czy gitarzystów. Wszystko to idealnie wzmacniało przekaz kultowych utworów takich jak „Funeral Fog”, „Freezing Moon”, „Pagan Fears”… – nie ma co się oszukiwać, całej płyty. Wszyscy z oddaniem łoili i dawali z siebie wszystko jednak nie można nie wyróżnić Hellhammera - klasa sama w sobie perkusyjny Armagedon, druzgocące tąpnięcia na tle rozrywających, szalejących kanonad.  Istne bestialstwo. 

Zdziwiony bylem braku większego młynu pod sceną, nastawiałem się na długie i siermiężne batalie o miejsce przy barierkach. Nic takiego nie miało (przynajmniej tam gdzie stałem) miejsca. Dookoła ludzie niczym z nabożnością chłonęli i obserwowali co się dzieje na scenie rejestrując koncert za pomocą aparatów i telefonów. Naprawdę jestem tym zaskoczony, na niższej rangi sztukach bywa dużo bardziej srogo i człowiek wraca cały obolały, a tu na takim Mayhem tak grzeczniutko.

Asekuracyjnie na koniec wyjaśniam – trochę ponarzekałem (może nawet więcej niż trochę), dlatego nie zrozumcie mnie źle. Nie ulega wątpliwości Mayhem pomimo jasełkowo-odpustowego (aczkolwiek dopracowanego) spektaklu, zagrał godny odgrywanej płyty koncert. Na koniec krótka refleksja, obserwując groteskowego Necrobutchera zastanowiłem się jak by to było, gdyby zaproszono na tę trasę Varga – wszak to przecież Count Grishnackh gościnnie nagrał partie basu na tym albumie.

Zobacz galerię zdjęć:

Chłopaki z Dragged Into Sunlight dbają nie tylko o zmysł słuchu...
Chłopaki z Dragged Into Sunlight dbają nie tylko o zmysł słuchu... Przygotowania do prawdziwego okaleczenia Ambona na kółkach...
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura