A Taste of the South...
A Taste of the South...
Ignatius Ignatius
132
BLOG

J. D. Overdrive: S ex, Whiskey & Southern Blood (2011) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Trudno w to uwierzyć, ale J.D. Overdrive w tym roku obchodzi równe dziesięć lat! To dobra okazja żeby przyjrzeć się dorobkowi, który cały czas się powiększa. Za akronimem J. D." – kryje się nazwa pewnego popularnego trunku - zespół powstał w 2007 roku, jako Jack Daniels Overdrive, jednak ze względu na obiekcje właściciela nazwy, zespół trzy lata później zmuszony jest nazwę skrócić.

 

Katowicki zespół przedstawia się, jako czterech kulturalnych młodzieńców, którzy gdy nie grają w golfa i nie rozmawiają przy cygarze o poezji barokowej, sieją spustoszenie na deskach polskich scen, inspirując się amerykańską szkołą metalu nasiąkniętego southern rockiem i oparami whiskey, z naciskiem na pewną znaną markę…

 

Co rusz ekipa daje o sobie znać, wypuszczając regularnie od kilku lat kolejnymi płytami, które są świadectwem ciągłego rozwijania własnego stylu.  

 

Album rozpoczyna, krótki instruktarz jak zasmakować w południu…  Niestety tego typu intra bardzo szybko stają się męczące - mniej więcej już za drugim razem, zaczyna uwierać i skłaniać do przeskoczenia do oczekiwanych dźwięków.

 

I'm gonna take you down

Down to the fucking ground...

 

Właściwym początkiem jest „Ballbreaker” - jeden z promujących album utwór z niezapomnianym klipem (zaciekawionych odsyłam do video na końcu recenzji). Od razu zespół wskakuje, na swoją skórkę od banana grzejąc ciężkie gęste riffy. Suseł generuje mieszankę, łagodnego wokalu z wrzaskiem, miejscami graniczącym z growlem. W połowie kawałka Stempel wycina efektowne solo na tremolo, które jest jego pierwszym popisem na tej płycie. Stylistycznie zespół miesza przeróżną stylistykę najbezpieczniej określając ją mianem southern metalu. Jednak czasem zdarzają się momenty trącające, doom, sludge, groove etc.

 

Pierwsze dźwięki „Boot Hill” są znacznie łagodniejsze. Rozmarzona gitarową melodią, marszowa praca perkusji Joorka, szybko dołącza do towarzystwa. Po chwili gitara wskakuje do motywu przewodniego. Utwór jest bardziej zadymiony, z okiełznanymi partiami gitary, pełnymi bujających momentów. Suseł prezentuje również przekrój palety swoich wokalnych możliwości.

 

Mniej więcej w tym samym klimacie utrzymany jest „Truth Teller”. Peo subtelnie akcentuje partie basu. Całość utrzymana w średnim tempie, z snującymi się oparami nostalgi. Suseł śpiewa silnym acz czystym wokalem, akcentując tylko tam gdzie trzeba swoje kły i pazury. Utwór kończy fragment wypowiedzi znanego komika Billa Hicksa na temat rock and rolla.

 

They say rock 'n' roll is the devil's music. Well, let's say that it is; I've got news for you. Let's say that rock'n'roll is the devil's music and we know it for a fact to be the absolutely, unequivocally true. Boy, at least he fuckin' jams! 

 

Chłopaki z J.D. Coś tam wyjątkowo upodobali sobie jego monologi, które wplatane będą na kolejnych płytach, budując poczucie spójności i ciągłości.

  

Zróżnicowany głos Susła pasuje zarówno do bardziej rzewnych kawałków jak „NoMan's Land” (łubudubu w końcówce jest jednym z moich ulubionych momentów na płycie) jak i w drapieżnych bardziej szorstkich wokalizach. Zdecydowanym plusem materiału zawartego na debiucie jest jego zróżnicowanie. W zasadzie każdy utwór balansuje i miesza różne rockowo-metalowe smaki. Raz jest bardziej doomowo, innym razem thrashowo np. „The Art of Demolition”, który płynnie przechodzi w „Stoned to Death”, który w zasadzie jest jego logicznym, muzycznym rozwinięciem. Czyste wokale mieszają się z ostrą jak brzytwa susłową manierą. Zbitka tych dwóch kawałków to najbardziej energetyczna jazda na Sex, Whiskey & Southern Blood (2011).

 

Głównym daniem debiutu J.D. Overdrive jest, ponad siedmiominutowy „Guilt and Redemption”, który wyraźnie dzieli się na dwie części.

 

Niechlujny riff z przyciężkawą artylerią sekcji rytmicznej wybijająca w wstępie uroczo toporny beat. Leniwy lejący się utwór przeradza się w gitarową krucjatę - proste partie wiosłowego, kolejne popisy wokalne Susła. Warta odnotowania solóweczka - bardzo sympatyczna, stonowana acz elegancka. Druga część utworu jest jednym z bardziej nastrojowych utworów na tej płycie. Mamy nawet malutkie odniesienie do stonerowej strony mocy, w transowym biciu perkusji, rozmarzonym riffie na lekkim haju i głosie wokalisty jakby zza niedalekich zaświatów. Patent przerabiany chyba z milion razy ale, w tym wypadku spełnia swoje zadanie idealnie. 

 

Namiastką poczucia humoru, który stanowi nieodłączny składnik koncertów grupy, jest przykoksowana przeróbka hendrixowego standardu „Purple Haze”. Słychać, że serce włożono w ten kawałek, jednak zawarty w nim gag jest typową jednorazówką.  

 

Drugim kawałkiem na płycie o ponadprzeciętnej długości jest „Demonize”. Od razu wchodzi z przytupem, rwany brudny riff, gdzieniegdzie prześlizgują się partie basu. Potem wchodzimy w dziwnie rozedrgany, mało southernowy pasaż z nerwową deklamacją. Również w tym numerze mamy namiastkę stonerowego posmaku. Główną rolę odgrywa Suseł, reszta akompaniamentu oszczędnie i subtelnie towarzyszy, nie wchodząc w paradę wokaliście. Każdy ma miejsce na swój popis - długa, subtelne solóweczki Stmepla, pulsujący bas, perkusista szeleszczący talerzami. Pomalutku rośnie napięcie, które umyka w coraz bardziej intensywniejszych partiach gitary, rosnącej chropowatości wokalu, bardziej siłowej partii perkusyjnej, szybko wracamy do intensywnej macierzy z początku kawałka. 

'

Zostawiona na koniec smutna wyciszająca ballada pt. „Into the Same River” - przyznać trzeba jest dopracowana i zdecydowanie łagodniejsza niż Lucynka z okładki... Akustyczny początek, do którego po chwili dołącza przejmujący, silny głos Susła. To bardzo amerykańska ballada. Według sprawdzonych wzorców, pościelówa jak się patrzy. Jakby tego było mało w połowie otrzymujemy w gratisie partię wyciskający łzy z oczu smyków, za którymi stoi Wojciech Grabek.


 Debiut śląskich southernowców odbieram, jako poligon, stylistyczne docieranie się, próbę zdefiniowania swojego pomysłu na muzykę. Pomimo jasnych odwołań do korzeni, nie ma co się oszukiwać, propozycja miłośników wiadomo jakiego trunku to jak najbardziej współczesne metalowe grzańsko zakrapiane myszówką. Co w zasadzie nie jest żadnym zarzutem, bo wszystko jest na swoim miejscu, album jest zróżnicowany, zewsząd napinają się muskuły - każdy ma coś do powiedzenia z Stemplem i Susłem na czele. Zresztą powinienem zaznaczyć to na samym wstępie  -

 

J.D. Overdrive jest zespołem koncertowym, z naturalnych przyczyn srebrne krążki pozbawione są zgrabnej konferansjerki Susła. Nagranie na płycie nie oddaje też do końca entuzjazmu z wspólnego grania, jakie udziela się na gigach.

Niemniej album pulsuje niepohamowanym groovem, mięsistym lekko przebasowanym brzmieniem perkusji – demol trzymany w granicach rozsądku, przytupu odmówić nie można.

 

To trzy kwadranse generycznej mieszanki fascynacji poszczególnych muzyków, sięgających z takich szufladek jak southern, stoner (w tym wypadku mowa o naprawdę śladowej ilości), sludge przyprawione groove metalem. Zresztą, gdy się popatrzy na równoległe zespoły, które cisną w zapyziałych dziurach np. Texasu, to okazuje się, że tam młodsze pokolenia też nie gra się jak Lynyrd Skynyrd, wzorem są Down, Black Label Society. Zainteresowanym polecam mocno undergroundowy zespół Hydrilla z Houston. 


Kto by pomyślał, że na Salonie24 słowo Sex wzbudza tyle emocji - Tytuł zawiera niedozwolone słowa.

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura