Ignatius Ignatius
534
BLOG

Siła ognia: Judas Priest / Megadeth - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 11

Jak dobrze, że niektóre pogróżki o planowaniu zakończenia działalności zespołów okazują się nieczystą marketingową zagrywką. W 2011 roku po raz pierwszy Judas Priest nawiedził Polskę z Robem Halfordem na wokalu. Rzekomo miał to być pierwszy i ostatni koncert w tym składzie w naszym kraju... szczęśliwie od tamtego razu zespół zdążył przyjechać jeszcze trzy razy. Z czego dwa ostatnie były delikatnie rzecz ujmując rozczarowujące. Nie powiem byłem tym faktem zrażony i wahałem się, gdy dowiedziałem się, że Judasi przyjadą w ramach trasy Firepower Tour. Nie ukrywam, że zaważył o tym gość specjalny w postaci Rudego i spółki - zobaczyć jednego wieczora Rudego i Łysego to nie lada atrakcja, wszak nie można sobie takiej okazji odmówić. Zwłaszcza, że Megadeth ostatni raz widziałem w 2011 roku.

W oczekiwaniu na występ udałem się na płytę by przezornie zająć optymalne miejsce. Co ciekawe płyta nie była dzielona (jak choćby na Manowar) istniała za to opcja Early Entrance - odpowiednio droższa rzecz jasna. W trakcie oczekiwania na Megadeth krzątał się m.in. techniczny, który cieszy się rozpoznawalnością (sądząc po reakcjach publiczności). Doszło nawet do wesołej interakcji, gdy ktoś krzyknął „Electric Eye” (tytuł utworu Judas Priest) ten w odpowiedzi poświecił latarką w stronę skandujących.  

Gdy cierpliwość została nagrodzona żal mi się zrobiło tych co przepłacili za EE. Chyba nawet nie w połowie otwierającego występ amerykanów „Hangar 18” doszło do gruntownego przetasowania. Spróbuje to zobrazować słowami – będąc usytuowany w połowie płyty. Nagle porwany zostałem przez tych co byli z tyłu  i za wszelką cenę chcieli nagle dostać się pod  same barierki… Ogromny nacisk zdesperowanej masy, w jednym momencie umiejscowił mnie w bardzo dogodnym miejscu. Niestety kosztem tych którzy nie mieli najmniejszych szans wykorzystania swojego potencjalnego przywileju. Pierwsze kilkadziesiąt sekund koncertu upłynęło na walce. Na dobrą sprawę tyczyło się to całego gigu. Nikt się na parkiecie nie oszczędzał (parę osób musieli wyciągnąć pola boju). Również pod kątem stagedivingu było srogo... Dlaczego tyle miejsca poświęcam kwestiom drugorzędnym?!

Bo w przypadku kwestii pierwszorzędnej, niestety za dużo napisać nie sposób. Megadeth padł najprawdopodobniej ofiarą świńskiego sabotażu. Będąc kilka metrów od Dave'a Mustaina widziałem jak rusza ustami - niestety nic z tego nie wynikało. Publiczność co raz bardziej poirytowana, bez większego wysiłku była w stanie skandowaniem zagłuszyć taki zespół jak Megadeth... od osób które miały miejsce na trybunach dowiedziałem się że tam sytuacja z słyszalnością była nieco lepsza. Cóż z tego, że set był zabójczy, zagrano aż dwa kawałki z Killing Is My Business… and Business Is Good! (1985) – „Rattlehead”! i oczywiście „Mechanix” (złośliwi krzyczeli cover innego zespołu zaczynającego się na literę M).

Zagrali „The Conjuring” - czyżby Rudy zaczął się dystansować i rozdzielać kwestię wiary i muzyki?

O potencjale setu najlepiej świadczył fakt że zaczęli „Hangar 18”. Ponadto zaserwowano takie delicje jak „Tornado of Souls” i „Take no Prisoners” – wszyscy, którzy rozpoznali utwór dostali amoku – co zaowocowało skutecznym zagłuszeniem zespołu. Niestety przez większość koncertu trzeba było się domyślać co Rudy i spółka sobie tam brzdąkają pod nosem... Nie jest to odosobniona opina, wiele osób słało wiele ciepłych słów w stronę odpowiedzialnych za nagłośnienie. Na koniec poszły wielkie szlagiery „Peace Sells” i „Holy Wars… The Punishment Due” na bis. Święte wojny słyszałem już z dalszych rzędów i rzeczywiście potwierdzić, mogę, że w kwestii odbioru było trochę lepiej.

Dlatego najwięcej emocji i frajdy sprawiły wspomniane powyżej drugorzędne aspekty koncertu. Zaangażowanie fanów śpiewających teksty, nieustająca walka pod scena, ogólnie rasowa thrasherska atmosfera. Po występie Megadeth czułem się jak bym był wyżymany przez wyżymaczkę - znaczycja było dobrze.

Podejrzenia o sabotaż wzmocniły pierwsze dźwięki „Firepower”. Przepaść pomiędzy tymi dwoma zespołami jest nie do opisania. Brzmienie Judas Priest to była istna potęga - niedziwne skoro poprzedników ledwo było słychać... czyżby ktoś się wystraszył, że Megadeth w normalnych warunkach wypadłby lepiej? Naprawdę nawet w muzyce ludzie muszą kierować się takimi niskimi pobudkami?  

Jeszcze w przerwie przed występem bogów metalu takie myśli natarczywie chodziły mi po głowie. Pomny ostatniego występu w 2015 roku w Łodzi miałem takie podejrzenia. Jednak szybko zostały rozwiane. Judasi grali jak zaczarowani - czyżby kolejny odmładzający zastrzyk świeżej krwi w postaci gitarzysty Andy’ego Snepa zastępującego Glena Tiptona. trzeba zaznaczyć, że czynił to godnie. Naprawdę Ciężko przeboleć brak w składzie obu kanonicznych dla muzyki metalowej wiosłowych. To była sztuka na miarę koncertu z 2011, mimo tego, że Rob Halford przecież nie młodnieje. Widać, że bardziej wymagające górki wiele kosztują go wysiłku. Jednak głos nadal ma jak ze spiżu i mało, który wokalista może się w tej kwestii z Halfordem mierzyć. Nadal potrafi poznęcać się swoim wysokim, przeszywającym bebechy rejestrem. To był kawał heavy metalu w arcymistrzowskim wydaniu (nie wiem czy jest jakiś inny zespół, który może podskoczyć Judas Priest w kategorii tradycyjnego heavy metalu). W dodatku oprawiony w efektowną scenografię - jak na estetykę gatunku przystało kiczowatą jak diabli, (pod tym względem jednak koncert z 2011 nadal jest nie do pobicia). Scenografia imituje rozgrzaną do czerwoności maszynerię – w sposób wyjątkowo mało realistyczny. Na scenie prężyli się muzycy w efektownych skórach, w tej kwestii brylował frontman obnoszący się z swoją pokaźną kolekcją „roboczej” odzieży. Judas Priest promują swoją nową płytę i nowe kawałki przemieszane z swoimi hiciorami tworzą zabójczy zestaw. Żeby to dobrze uzmysłowić wymienię tylko przykład wiązanki: „Grinder”, „Sinner”, „The Ripper”. Mnie szczególnie ucieszył pyszny „Tyrant”, wyjątkowo dobrze publiczność przyjęła „Turbo Lover” (a tak znienawidzona przecież była ta płyta). Największymi repertuarowymi rarytasami były „Bloodstone” i największa sensacja trasy „Saint's in Hell” (utwór niegrany od dekad!) z naprawdę interesującymi, prowokującymi wizualizacjami - ciekawe jak Dave na nie reagował.  

W kulminacyjnym momencie „Freewheel Burning”, „You've Got Another Thing Comin'” z gwoździami programu, bez których trudno jest sobie wyobrazić koncert Judasów – „Hell Bent for Leather” z obowiązkowym wjazdem Roba na motocyklu z pejczykiem w zębach. Przebić taki cios mógł już tylko „Painkiller”. Piorunujący popis ekspresji wokalnej wspieranej przez piorunujące riffy – jeden z hymnów gatunku. Na żywo robi zawsze kolosalne wrażenie, czuć w powietrzu, że wszyscy czekają na ten utwór. Aby dać upust podnieceniu, pomimo zmęczenia, już na samym początku utworu utworzył się pokaźnych rozmiarów moshpit. Niestety nadszedł czas bisów, które zaczęły się od reprezentanta promowanego krążka -„Rising from Ruins”, po nim wrócił zespół do sprawdzonych, nieśmiertelnych „Metal Gods” – nareszcie poprawili te archaiczne wizualizacje, „Breaking the Law” i niestety ostatni przebojowy „Living after Midnight”, chętnie śpiewany przez niezmordowanych fanów. Taki żelazny repertuar na żywo i w kolorze nie może się nie sprawdzić. Takie koncerty będzie pamiętało się całe życie. Brakowało tylko autentycznej pirotechniki, zwłaszcza w sytuacji, gdy ogniście brzmi nazwa trasy. Cały ogień zredukowano do wizualizacji, szczęśliwie prawdziwe płomienie krzesali ze sceny Judasi rozpalając publiczność do czerwoności.

To z pewnością jeden z najlepszych tegorocznych sztuk, które przebić będzie mógł chyba jedynie Ozzy uzbrojony w Zakka i Iron Maiden z swoim wyjątkowym show.

Bardzo optymistyczny napis pojawił się podczas pożegnania zespołu z publicznością Spodka – mam nadzieję, że dotrzymają słowa i wrócą, najlepiej z Glenem Tiptonem, a już szczytem marzeń będzie jak nakłonią do powrotu K. K. Downinga. Dziś już wiadomo, że bardzo szybko Judas Priest wróci do naszego kraju, uświetniając brudstocka tzn. Woodstocka… yyy no tak organizatorzy zmuszeni byli zmienić nazwę… Tylko dlaczego zdecydowali się na tak wyjątkowego potworka – Pol’and’Rock…. To już chyba mogli zmienić na tego brudstocka... Ciekawostką jest fakt, że celowo zwlekano z ogłoszeniem nowiny przed koncertem w katowickim Spodku. Przezornie żeby nie odbiło się to na sprzedaży biletów – ehh strachliwi się coś zrobili na starość ci Brytole.

Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Megadeth
Megadeth Judas Priest
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura