Ignatius Ignatius
306
BLOG

More Tours!: Ozzy Osbourne - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

26.06. 2018 roku w krakowskiej Tauron Arenie w ramach trasy No More Tours 2 zagościł John Michael Osbourne znany lepiej jako Ozzy Osbourne. Tego Pana raczej przedstawiać nie trzeba ale czego się nie robi dla formalności. Jeden z najpierwszych pionierów muzyki metalowej, jedna z najbardziej wyrazistych ikon rock nad rolla. Mimo wyjątkowo intensywnej eksploatacji organizmu, która trwa kolejną dekadę, w wieku 70 lat, ku zdziwieniu wielu nadal jest aktywnym artystą. Pożegnawszy się z Black Sabbath, przyszła kolej na zamknięcie rozdziału solowej twórczości. Szczytem marzeń było żeby uczynił to z Zakkiem Wyldem gitarzystą z którym wielokrotnie współpracował nagrywając m.in.: No Rest for the Wicked (1988), No More Teras (1991) Ozzmosis (1995). To miłe, że Ozzy ma dystans do siebie i zdecydowano się na nazwę nawiązującą do „ostatniej trasy” z lat 90. Ciekaw jestem, czy wówczas też ludzie byli tak łatwowierni i wierzyli takim sloganom.

Przyznać trzeba, że Ozzy miał wybitne szczęście jeżeli chodzi o dobór wiosłowych na przestrzeni swojej kariery: m.in.: Tony Iommi, nieodżałowany Randy Rhoads, Zakk Wylde – przekrój gitarzystów z różnych pokoleń, których łączy wspaniała ponadczasowa muzyka.

Marzenia się jednak czasem spełniają. Szczerze powiedziawszy już wiadomość o pierwszej „pożegnalnej” trasie Black Sabbath rozpalała wyobraźnię. Myśl, że zahaczą o nasz kraj wydawała się utopijna. Potem okazało się, że udało się to samo marzenie spełnić podwójnie, a nawet potrójnie. Polując na bilety niemiałem nawet oczekiwań ani wyobrażenia jaki to może być koncert (nie licząc może tego żeby przyjechał w towarzystwie Zakka). Liczył się występ Ozziego. Zwłaszcza, że na trasie The End forma Księcia Ciemności nie była powalająca. Oprawa również była surowa – w myśl zasady żeby muzyka broniła się sama. Żal było tylko absencji pierwotnego perkusisty. To może wystarczy wspominek i refleksji z nimi związanych, wróćmy do teraźniejszości.

Wielkim zaskoczeniem była efektowna oprawa, która dosłownie porażała. Na telebimach wyświetlono prezentację życia artystycznego konesera gumowych nietoperzy. W ekspresowym tempie, tak jakby Ozziemu i fanom weteranom śledzących jego poczynania, życie przeleciało między oczami. Pierwsze zdjęcie z okresu dzieciństwa zostało przedstawione jakby Ozzy był samym Damienem Thornem z filmu Omen (1976).

Gdy prawdziwy jeszcze ciepły i żywy Ozzy wkroczył na scenę, złowrogo zapowiedział rozpoczęcie sztuki słowami,

Let the madness begin...

Po środku sceny górował ogromny krzyż, na którym wyświetlane były różne motywy współgrające z obrazem wyświetlanym na telebimach. Widowisku towarzyszyły imponujące iluminacje laserowego lasu przecinające wnętrze Tauron Areny. Takiego nagromadzenia laserów jeszcze nie widziałem. To oczywiście zaledwie miły dodatek do niesamowitości całokształtu. Tego wieczora liczyli się Ozzy i Zakk, którzy wypadli fenomenalnie pod każdym względem. Zaskakująca była forma Ozziego - to nie był powłóczący nogami cień samego siebie, jak to miało miejsce podczas ostatniego koncertu Sabbathów. Z kumplem o równie małej wierze, przed koncertem szacowaliśmy, czy Ozzy chociaż raz klaśnie... klaskał podskakiwał, bił pokłony i oczywiście wykonywał swój stały numer z polewaniem wiadrami publiczności - i mowa tu nie o jednym ani dwóch wiadrach. Najważniejsze, głos wokalisty był na prawdę silny (nie wiadomo oczywiście na ile to była kwestia kondycji czy nagłośnienia). Oczywiście cały wysiłek, jaki wokalista włożył w cale show nie obyło się bez kosztów. Wymagało niekrótkiej przerwy w trakcie koncertu. Oczami wyobraźni widziałem – jak Ozzy pod tlenem i kroplówką zbiera siły na resztę występu. Miało to miejsce podczas miazgatorskiego popisu Zakka w trakcie „War Pigs” przez co klasyk otwierający drugą płytę Black Sabbath rozrósł się do bombastycznych rozmiarów łącząc się z instrumentalnym medleyem w którego w skład wchodziły „Miracle Man / Crazy Babies / Desire / Perry Mason”, podczas którego Zakk solidnie wyżywał się na swojej gitarze wykonując swój popisowy numer, z niekończącym się solo, w mało wygodnej pozycji. Schodząc w tłum szczęśliwców po obu stronach sceny. Razem z popisem perkusisty całość trwała ~20 minut. Dodać należy, że to było naprawdę wyjatkowe 20 minut. Mniej więcej tak właśnie musiały wyglądać i brzmieć improwizacje gigantów w latach 70.

Jak już wspominam o składzie, trzeba nadmienić, że zarówno Adam Wakeman (klawiszowiec) i Tommy Clufetos (perkusista) towarzyszyli wcześniej zespołowi Black Sabbath podczas pożegnalnej trasy. Skład obecnej trasy Ozziego zamyka Rob ‘Blasko’ Nicholson (basista, który również z niebyle kim sobie pogrywał).

Set jakim uraczono fanów był bardzo optymalny. Nie licząc tego, że był oczywiście za krótki (całość włącznie z popisami solowymi trwała ledwo 90 minut - jak na pożegnanie trochę skąpo) Biorąc jednak pod uwagę nasycenie killerów i nieoszczędzającego się Ozziego i Zakka nikt chyba nie powinien grymasić. Zwłaszcza, że repertuar zdominowany był przez pierwsze dwie płyty oraz największe przeboje z płyt z okresu, kiedy w zespole grał Zakk.

Zaczęto od „Bark at the Moon”, poprawiono „Mr. Crowley” (duże wrażenie zrobiły wspaniale nagłośnione klawisze). Po „I don’t Know” pojawił się pierwszy utwór z repertuaru Black Sabbath – „Faires Wear Boots”, - jeden z najlepszych riffów jakie Iommi popełnił w wykonaniu Zakka coś pięknego. Uszom nie wierzyłem, nawet nie łudziłem się, że jeszcze ten kawałek dane mi będzie usłyszeć śpiewany przez Ozziego! Ci którzy przegapili koncerty Black Sabbath, mieli szansę posmakować całkiem konkretnej namiastki tamtych koncertów bowiem w secie oprócz wspomnianych utworów zagrano na bis obowiązkowy „Paranoid” (co dziwić już raczej nie powinno). Cieszyło mnie bardzo, że znalazło się miejsce na taki „Shot in Dark” z The Ultimate Sin (1986). Podstawę programu wieńczył jeden z największych hiciorów Ozziego „Crazy Train”. Można powiedzieć, że trasa ta ma charakter historyczny i tak jak pierwszy No More Tours nie wykracza poza szóstą płytę.

Po nadzwyczaj krótkim czasie oczekiwania Ozzy wrócił i sam z siebie zachęcał publiczność, do skandowania „one more song”. Padło na balladkę „Mama, I'm Coming Home” (przypomnę tylko, że współtwórcą tego i części innych utworów z szóstego krążka był Lemmy). Po tych przejmujących i kojących dźwiękach Ozzy pożegnał się jednym z archetypów ciężkich brzmień – „Paranoid”.

Jak na pożegnanie takiego muzyka zadziwiająco dużo wolnych miejsc było zarówno na trybunach jak i na płycie. Czyżby to były pierwsze widoczne efekty wspaniałej polityki dystrybutora biletów? Ów dystrybutor o mało nie zaliczył poważnej kompromitacji. Tuż przed koncertem Ozziego okazało się, że miejsca naprzeciwko sceny świeciły pustką. Miłym gestem (ratującym sytuację) była propozycja wymiany słabszych miejsc na te znacznie lepsze, bez dodatkowej opłaty. Pomimo wcześniejszych obostrzeń obsługujący obiekt ochroniarze wyjątkowo liberalnie traktowała uczestników (nie widziałem, żeby ktoś np. weryfikował imienne bilety). Bez problemu można było przejść z trybun na płytę, co zwykle jest dosłownie ścigane.  

Tak w ogóle koncert Ozziego Osbourne'a w Polsce odbył się w ramach tzw. festiwalu Impact Festiwal – nawiasem mówiąc co to za festiwal, w którym biorą trzy zespoły z czego tak naprawdę jeden jest warty pieniędzy za bilet? Jako rozgrzewacze wystąpiły zespoły Galactic Empire – muzyczna ciekawostka polegająca na odgrywaniu tematów z filmowej sagi Gwiezdnych wojen w wersjach szerokorozumianego rocka i metalu. To co najbardziej przykuwa uwagę to fakt, że zespół występuje w kombinezonach przedstawiających/nawiązujących do wyglądu Dartha Vadera, Kylo Rena, Boba Fetta, Gwardzisty Imperatora i Szturmowca. Fani gwizednej sagi pewnie byli zadowoleni dla reszty był to po prostu kawał niezłej instrumentalnej muzyki. Szkoda, że nagłośnienie było przebasowane, przez co wiele niuansów ginęło w ścianie dźwięku. Jako drugi wystąpił bardziej poważny zespół Bullet for My Valentine – wybór katastrofalnie chybiony, żeby chropowaty boysband poprzedzał Ozziego? Panowie coś tam nawet miejscami grali, tylko przydałoby się zmienić wokalistę na jakiegoś rasowego krzykacza… W miejsce tego zespołu widziałbym np. nasz rodzimy Mech – to dopiero byłyby festiwal z podwójną dawką Ozziego.

Wspomniane 90 minut zleciały zbyt szybko, pomimo, że chłonąłem i rozkoszowałem się każdą sekundą. Już teraz mogę stwierdzić, że jest to co najmniej czołówka koncertów tego roku jeżeli nie ostatnich lat. Co więcej chyba nie tylko ja odniosłem wrażenie, że Ozzy coś zbyt szybko zniknął po koncercie, nie było egzaltowanego, definitywnego pożegnania. Liczę, że na tym się nie skończy, że jeszcze Ozzy Osbourne wróci do Polski. Wszyscy się śmieją z niekończących się tras dinozaurów rocka – w tym wypadku naprawdę chyba nikt mieniałby nic przeciwko, aby takie trasy jak ta, trwały jak najdłużej.


Ignacy J. Krzemiński


Zobacz galerię zdjęć:

Galactic Empire
Galactic Empire Bullet for My Valentine Ozzy Osbourne
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura