isztar isztar
1059
BLOG

Najcenniejsze dzieło Polski podbija Berlin

isztar isztar Kultura Obserwuj notkę 8

 

Był to pierwszy taki renesansowy portret kobiecy – aż tak przekraczający przyjęte wtedy konwencje. Był tym, co badacze nazywają dziś krokiem rewolucyjnym. Podobno sam Leonardo cenił go sobie w swoim czasie bardziej niż swoją późniejszą Mona Lisę. Tak jak wokół Giocondy, wokół portretu Cecilii Gallerani nawarstwiają się rozmaite nieprawdopodobne domysły. Ale przecież i bez tego zyskuje on uznanie i wzbudza zachwyt publiczności muzeów na całym świecie.
 
Obraz przedstawiający „damę z łasiczką”, lub, jak wolą niektórzy upierdliwi specjaliści od łasicowatych, z gronostajem mimo tysięcznych przeszkód, kręcenia nosem różnej maści znawców i konserwatorów oraz drogiego polskiego ministra kultury, opuściła Muzeum Czartoryskich w Krakowie i nie rozsypała się po drodze, lecz dotarła – jakimś cudem bezpiecznie – do Bode-Museum, na Wyspę Muzeów w Berlinie, aby stać się perłą w koronie znakomitej wystawy „Twarze Renesansu”, trwającej od września do 20 listopada.
 
We wrześniu w mediach było jej pełno. Nawet zanim jeszcze było wiadomo, czy Cecilia wraz ze swym gronostajem w ogóle ujrzy Berlin w tym dziesięcioleciu, i gdy wstępne wypowiedzi rozmaitych notabli były jeszcze bardzo ostrożne. Cud, ale wreszcie się udało.
 
Co prawda, Polacy dali się naciągnąć tylko na wypożyczenie łasiczki do końca października; dlatego też, jeśli ktoś chce ją obejrzeć, a do Berlina ma bliżej niż do Krakowa, pośpiech jest wskazany! Zwłaszcza, że do Niemców dotarło już, że listopad tuż-tuż i że trzeba będzie obraz z ciężkim sercem oddać właścicielowi, toteż zwalają się tłumnie. Kiedy byłam w Bode-Muzeum we wrześniu, wystawa dopiero się rozkręcała. Teraz muzeum jest co dzień pełne, a kasy zamykają o czwartej, bo nie nadążają z drukowaniem tylu biletów.
 
 
 
 
 
Żeby nie rozpisywać się w nieskończoność i nie narobić, być może, błędów – wszak jestem tylko muzykiem i nie chcę tu czegoś pomieszać – nie będę się tu zagłębiać w historię jej powstania i szczegóły, że tak powiem, techniczne tego pięknego obrazu. Skupmy się tylko na historii najnowszej.
 
Podróże damy i jej łasiczki pomiędzy Berlinem a Krakowem miały miejsce już nieraz, a szczególnie intensywnie pokonywały one tę drogę w czasie II wojny światowej. Po zajęciu Krakowa przez Niemców, podczas plądrowania Muzeum Czartoryskich, na obraz ktoś nadepnął i tak ułamał się jego lewy górny róg, ten z polskojęzycznym podpisem „Leonard da Winci”. Później Hans Frank zorientował się w temacie i, pragnąc zapewne nadążać za ówczesnym trendem posiadania wielu wartościowych dzieł sztuki, zawiesił go sobie w swej rezydencji na Wawelu (ułamany róg przykleił, czy co on tam z nim zrobił, niezbyt wprawnie, toteż uszkodzenie  jest do dziś bardzo widoczne). Jednakże, rychło upatrzył sobie łasiczkę Göring i spróbował zagarnąć ją dla siebie. Kurier ruszył z nią w trasę do Berlina. Wtedy jednak Frank zadeklarował, że nikt mu nie będzie kradł jego kradzionych obrazów (coś w tym rodzaju) i rozkazał kurierowi wracać z portretem do Krakowa. Kurier wrócił do Krakowa tylko po to, żeby zaraz znów wyruszyć w trasę do Berlina, kiedy Göring zgłosił pretensje. W połowie drogi musiał, rzecz jasna, znów zawrócić do Krakowa, a później znów wyruszyć do Berlina, i tak dalej, i tak dalej. Kuriozalna ta scena w stylu „’Allo, ‘allo” zakończyła się, kiedy to albo Göring, albo Frank, albo obaj jednocześnie poskarżyli się swojemu Führerowi i tenże rozwiązał problem. Okazało się wtedy, że Hitler bardziej lubi Göringa.
 
Wiele lat po wojnie łasiczkę odnaleziono w chłopskiej chacie gdzieś w Brandenburgii. Od tamtego czasu nikt nie raczył się o nią należycie zatroszczyć, toteż stan jej dzisiaj pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Hańba to i wstyd, swoją drogą, że tak ma się rzecz z najcenniejszym polskim dziełem sztuki.
 
Miejmy jednak nadzieję, że wreszcie doczeka się ona konserwacji. Są na to widoki, zwłaszcza, że tu w Berlinie przyjęto ją jak prawdziwą celebrytkę (gigantyczne plakaty na co większych i mniejsze na mniejszych dworcach miasta reklamują ją jak gwiazdę rocka, jako „Special Guest! Leonardo da Vinci”…).W muzeum, jako „highlight” wystawy, dorobiła się osobnego pokoiku u końca trasy. Nie zrobiłam jej tam zdjęcia, ponieważ mój biedny telefon nie dałby sobie z tym rady. Aby jak najlepiej uwydatnić jej piękno, wokół utrzymano absolutne ciemności, a do łasiczki nie wolno podchodzić bliżej, niż barierka i pan ochroniarz pozwalają, więc zdjęcie powyżej musiałam zerżnąć ze strony internetowej niemieckiego radia, choć każdy średnio wykształcony raczej wie, jak wyglądała Cecilia Gallerani i jak wyglądał jej gronostaj, którego tak naprawdę nie było (gronostaj to symbol jej czystości i cnoty. Zważywszy, że Cecilia była kochanką Lodovica Sforzy, przyznać trzeba, że da Vinci z naciąganiem tegoż symbolu do celów propagandowych nieco przegiął).
 
Wystawę warto zobaczyć nie tylko ze względu na Vinciego. Są piękne i ciekawe obrazy Botticelliego, między innymi portrety Giuliana de’ Medici, pierwszej ofiary spisku Pazzich, który w czasie ich malowania już nie żył. Jeden z portretów należy do innego muzeum w Berlinie, drugi przywieziono z Nowego Jorku, trzeci zaś z Paryża. Gdy, po raz pierwszy w historii, ustawiono je wszystkie trzy obok siebie, tak, jak można je podziwiać na wystawie, okazało się, że Botticelli namalował postać Giuliana trzy razy co do milimetra identycznie. Są i piękne portrety ukochanej tegoż Giuliana, Simonetty Vespucci, tej samej, którą Boticelli namalował później jako Wenus i jako Prima Verę, i również słynny wzruszający portret staruszka i małego dziecka Domenico Girlandhaio.
 
 
Oczywiście, bezapelacyjnie gwiazdą jest Cecilia ze swoim zwierzątkiem. Po zwiedzaniu posypały się pytania do naszej sympatycznej przewodniczki. Poratowałam panią w kwestii wymowy nazwiska „Czartoryski”, gdyż sensację wśród zwiedzających wzbudził fakt, że obraz ten ma tylko jednego i to prywatnego właściciela (pytano o niego bardziej, niż o sam obraz, np. czy książę Adam mieszka w Krakowie, oraz o inne szczegóły z jego życia prywatnego, przy których byłam już bezsilna).
 
Pewien starszy pan w grupie nazwał ją z uśmiechem „polską Mona Lisą” i rzeczywiście miał rację. W każdym razie furorę robi na miarę swej rywalki z Paryża. Wystawa „Gesichter der Renaissance” jest określana w niemieckich mediach jako najbardziej sensacyjne wydarzenie kulturalne tego roku, a Berlin nie jest pipidówką, w której nie widziano jakiegoś tam dzieła sztuki. Toteż na dowód powodzenia, jakie najcenniejsze polskie dzieło ma dzisiaj w największej europejskiej stolicy kulturalnej, zamieszczam również zdjęcia, które zrobiłam w różnym czasie w różnych punktach miasta, narażając się na porównanie z japońskimi turystami, którzy w Europie potrafią sfotografować nawet trawnik. I oto tak wyglądała, na przykład, kasa:
 
 
 
a tak – tak zwany Riesenposter (nie wiem, jak to przetłumaczyć, żeby nie było idiotycznie) na samym muzeum.
 
 
 
(chciałam zrobić zdjęcia także tym na dworcach, ale zawsze jakoś tak w biegu mijam, więc proszę o wybaczenie i uwierzenie mi na słowo, że naprawdę tam są!)
 
 
Atmosfera takiej wystawy jest naprawdę niepowtarzalna. Wyczuwalna magia upływu wieków to naprawdę mocna strona berlińskiej Museumsinsel.
isztar
O mnie isztar

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura