Jacek Tomczak Jacek Tomczak
71
BLOG

Michnik a wolność słowa

Jacek Tomczak Jacek Tomczak Polityka Obserwuj notkę 5

 

Pozwy kierowane przez Adama Michnika przeciwko kolejnym uczestnikom życia politycznego, kwestionującym jego pozytywną rolę w dyskursie publicznym III RP tudzież zgłaszającym krytyczne zastrzeżenia wobec poszczególnych przejawów jego działalności paradoksalnie mnie satysfakcjonują. Pokazują bowiem, że Michnik oraz jego środowisko zaczęli się obawiać, iż utracą swoisty monopol na prawdę, wyłączność na głoszenie tego, co wolno, a co nie, kogo powinniśmy uważać za autorytet, a kto jest niewartym uwagi „oszołomem”. Tym samym michnikowe pozwy można uznać za kompatybilne z poszerzaniem się zakresu wolności słowa w polskich mediach.

Krytyczne zastrzeżenia wobec działalności Adama Michnika oraz ludzi pokrewnych mu towarzysko i politycznie (nb. tak się ciekawie składa, iż w III RP poglądy polityczne są ważnym czynnikiem, decydującym o nawiązywaniu lub zawieszaniu określonych kontaktów towarzyskich; jako przykład można podać znaną postać życia publicznego, która w prywatnej rozmowie oświadczyła znajomemu, że zrywa z nim kontakt, bo głosował na PiS) pojawiały się od początku istnienia wolnej Polski, jednak przez dłuższy czas jej trwania dyskurs był w olbrzymim stopniu zdominowany przez środowisko liberalno-lewicowe, toteż ginęły one w morzu komplementów, a ulubionym sposobem ich zbywania było zabijanie milczeniem.

Stwierdzić ktoś może polemicznie, że przecież każdy mógł dojść do takiej pozycji, jak Michnik, choćby wydając gazetę, która zbliżyłaby się popularnością do „Wyborczej”. Jednak do prawdy ma to się co najwyżej średnio. Redakcja z Czerskiej była bowiem o tyle uprzywilejowana, że dostała materialne wsparcie od zachodnich redakcji, a Lech Wałęsa zezwolił jej wydawać gazetę na papierze ze znaczkiem „Solidarności”. Przekazywane przez zachodnie redakcje fundusze miały zresztą być przeznaczone dla gazety „Solidarności”, a nie jej odłamu, złożonego z przedstawicieli tzw. „lewicy laickiej”. Równość szans na starcie była więc mocno ograniczona.

Dowodem na medialną hegemonię jednego, kierującego się bezwzględną kastową lojalnością środowiska w latach 90. niech będzie sprawa pijanego Aleksandra Kwaśniewskiego i cisza medialna wokół jego zachowania przy grobach polskich bohaterów w Katyniu. Żadna z ważniejszych gazet i telewizji słowem nie wspomniała o hańbiącej postawie prezydenta, jedynie dziennikarz polskiej BBC napisał krótką notatkę o jego „niedyspozycji”.

Mając taką przewagę w mediach Adam Michnik nie musiał toczyć żadnych batalii publicystycznych, a nie pozywanie do sądu za poglądy poszczególnych publicystów niszowych, szerzej nieznanych pisemek mógł tłumaczyć poszanowaniem dla „wolności słowa”. Gdy grupa posłów ZChN-u pozwała Jerzego Urbana, redaktora naczelnego gazety „NIE” i przyjaciela Michnika za przedstawienie metafory Polski jako roznegliżowanej panienki, mógł pisać o „przykrym precedensie” i – trochę w duchu księdza-przewodnika – pouczać oponentów.

Wówczas toczyć batalii nie musiał, teraz – najwidoczniej nie chce. Okazuje się przy tym, że argumenty odwołujące się do „wolności słowa” były jedynie frazesami, nie wynikającymi z rzeczywistych przekonań, lecz przeświadczenia o nieszkodliwości ataków wymierzonych w Michnika i jego środowisko lub też przekonania, że ewentualny proces może tylko wypromować oskarżonego i ściągnąć na niego wzrok publiki.

Gdy znaczącą rolę w mainstreamie zaczęły odgrywać media kwestionujące pozytywną rolę redaktora „Gazety Wyborczej” oraz jego środowiska tudzież kontestujące stworzoną w dużej mierze przez nich rzeczywistość polityczną, Michnik o „wolności słowa” jakby zapomniał. Wydaje się, że stwierdził, iż krytyczne wobec niego teksty mogą się ukazywać w gazetach o nakładzie rzędu 10 tysięcy, ewentualnie 50 tysięcy, lecz jeśli publikowane są w ogólnopolskich dziennikach, to „wolność słowa” przestaje już być istotna.

Przypomina to nieco przywołaną przez Rafała Ziemkiewicza historię o jego koledze, śpiewającym za PRL-u piosenkę, w której doszukiwano się aluzji wymierzonych w ówczesną władzę. Piosenka ta zwyciężyła jakiś konkurs, jednak nie mogła być zaśpiewana w sali, w której rozdawano nagrody. Po prostu, utwory o takich treściach można było śpiewać w pomieszczeniach 50-osobowych, ewentualnie 100-osobowych, lecz sytuacja, w której pozna je masowa widownia była nie do pomyślenia.

„Dzisiejszy” Adam Michnik sam stwarza ów „przykry precedens”, tj. sytuację, w której miejscem debaty publicznej nie jest prasa, lecz sala sądowa, rozstrzyga nie czytelnik, ale sędzia, a publicyści muszą ważyć każde słowo w obawie przed koniecznością płacenia wysokiego odszkodowania. Może to uczynić debatę publiczną mniej ciekawą, a sam Michnik, być może nie potrafiący poradzić sobie w roli „jednego z”, a nie najważniejszego jej uczestnika, przyzwyczajony do arbitralnego wyrokowania, nie znoszący sprzeciwu, ułatwia sobie zadanie.

W ramach dygresji – uważam, iż, parafrazując redaktora naczelnego „Wyborczej”, tworzony przez niego precedens jest jeszcze bardziej przykry. Czym innym jest bowiem wulgarne epatowanie obraźliwymi metaforami w gazecie, w której obok reklam środków służących do wydłużania penisa, pojawiają się teksty, w których papież nazywany jest „sędziwym bożkiem”, a Polska „pieprzonym państewkiem”, czym innym zaś zawarta w logicznym wywodzie publicystycznym krytyka (to przede wszystkim za taką krytykę pozywa ludzi Michnik).

Nawiasem pisząc – ciekawym ćwiczeniem intelektualnym jest zestawienie krytycznych wobec Michnika tekstów, chociażby tych z „Demokracji peryferii” Zdzisława Krasnodębskiego z opiniami samego zainteresowanego, wyrażanymi np. w artykułach o rządach PiS-u, o zabójstwie prezydenta Narutowicza, czy też o IPN w kontekście książki o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy (z góry zaznaczam, iż nie mam zamiaru tworzyć antynomii między „złym Michnikiem”, a „dobrymi wrogami Michnika”.

Nie czynię tak z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, krytyków Michnika jest mimo wszystko sporo i nie sposób być adwokatem ich wszystkich. Nie chcę stawiać się w jednym rzędzie z wątpliwej jakości merytorycznej zarzutami wypominającymi Michnikowi, że jego brat był sędzią stalinowskim, ojciec działał w KPP, a on sam ma żydowskie korzenie. Po drugie, wspomniane wyżej pseudoargumenty w swej formie przypominają te formułowane przez samego zainteresowanego, tzn. charakteryzują się brakiem logicznych uzasadnień, dostrzegania związków przyczynowo-skutkowych oraz nagromadzeniem bardzo ogólnych sądów, które należy przyjąć „na wiarę”). Otóż straszący wszem i wobec „mową nienawiści” Michnik sam niejednokrotnie nią epatuje, zaś krytyka Krasnodębskiego (przynajmniej ta, którą czytałem) jest wyabstrahowana z podejścia emocjonalnego.

Tak gruntowna zmiana podejścia Michnika do pozywania za zawarte w gazetach treści wydaje się interesująca, nie mniej ciekawy jest jednak sposób argumentacji, obrany przez jego adwokatów. Streścić go może zasada głosząca, że Michnika nie można interpretować, a jedynie cytować. Choćby któraś wypowiedź naczelnego „Wyborczej” była ewidentną egzemplifikacją zarzucanego mu postępowania, interpretujący ją publicysta musi się liczyć z sądowymi konsekwencjami.

Ot, np. za wynikające choćby z obserwacji postawy Michnika podczas debaty nt. nacjonalizacji majątku PZPR stwierdzenie, że dużą część życia poświęcił on obronie postkomunistów wygłaszający je publicysta trafił do sądu. Jak ktoś słusznie skonstatował, stosując podobną logikę Tadeusz Rydzyk mógłby pozwać kogoś, kto twierdzi, że jest on przeciwnikiem Unii Europejskiej. Oczywiście, wszyscy wiedzą, iż tak jest w istocie, jednak istnieje prawdopodobieństwo, że dyrektor Radia Maryja niczego takiego wprost nie zadeklarował, ubierając swój sprzeciw w formułki typu „Nie jestem przeciwnikiem Unii Europejskiej, ale/jednakże/jednak/tym niemniej”.

Jeśli chodzi o zwolenników (być może stosowniejsze byłoby użycie określenia „miłośników”, gdyż – jak trafnie zauważył Roman Graczyk, zresztą były dziennikarz „Gazety Wyborczej” – „do nich już nic nie dotrze. Oni kochają Michnika”, słowem – ich poparcie dla Adama Michnika ma charakter irracjonalnej egzaltacji połączonej z emocjonalnymi atakami na ludzi, którzy słuszność poszczególnych posunięć ulubieńca kwestionują) Adama Michnika, to często, broniąc go, odwołują się do jego PRL-owskiej przeszłości, pobytu w więzieniu i nieustępliwej walki o „wolną Polskę”.

Sęk jednak w tym, że o ile Michnik sprzed 1989 roku o wolność walczył, to ten po 1989 roku konsekwentnie zakres tej wolności ograniczał (rozróżnienie „dwóch Michników” stworzył bodajże Jarosław Kaczyński, ostatnio powtórzył je Stanisław Remuszko w „Najwyższym Czasie”). Wyznaczył pewien kanon światopoglądowy i każdego kontestatora, człowieka nie akceptującego przyjętych przez „środowisko” aksjomatów rugował z życia publicznego. Nie życzył sobie debaty, wolał wzajemne poklepywanie się po plecach i utwierdzanie w „jedynie słusznych” racjach.

By nie być gołosłownym wspomnę choćby o spuszczeniu zasłony milczenia na opinie formułowane pod koniec życia przez Zbigniewa Herberta, wybitnego poety, cenionego zresztą w środowisku Michnika (nb. jakże trafnie w odniesieniu do środowiska tzw. „inteligencji” brzmi fragment jednego z wierszy Herberta o ludziach ze szczytu schodów, którzy nam, „zakładnikom lepszej przyszłości”, ukazują się rzadko, zawsze z palcem na ustach), dopóki nie zaczął głosić poglądów uznanych za niewygodne, czy też ograniczaniu polemiki do nazywania antagonisty „fuhrerem” (jak w przypadku Wiesława Chrzanowskiego) lub „filozofem skinheadów” (o Ryszardzie Legutko). Z nie dopuszczaniem do dyskursu nawet tych przeciwników, którzy kulturalnie i merytorycznie potrafią uzasadnić swoje zdanie współgrało przekonanie o wynikającym z moralnej wyższości prawie do formułowania nawet najbardziej ostrych i napastliwych sądów.

Reasumując, choć fakt załatwiania przez Adama Michnika publicystycznych porachunków w sądzie pozornie może martwić, gdyż w zamiarze ma ograniczyć pluralizm światopoglądowy i zatamować opinie niezgodne z szeroko rozumianą poprawnością polityczną, w istocie jest dowodem na tendencję dokładnie przeciwną: jeśli Michnik pozywa kogoś do sądu, to znaczy że uznaje go, być może nieświadomie, za równorzędną stronę. Skoro tak, to jego hegemonia dobiega końca. Być może dzięki temu będziemy żyć w rzeczywistości, w której o opinii niektórych uczestników życia politycznego przestanie decydować środowiskowa lojalność, a ich poglądy zacznie determinować rzetelna, wywiedziona z konfrontacji przeciwstawnych sądów, analiza.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Polityka