Ubiegły weekend spędziłem z całą rodziną w Londynie. Był to krótki wypad mający na celu pogłębianie wiedzy, terapię antystressową i rozrywkę, a prościej: kontynuację edukacji młodej latorośli w zakresie geografii i historii Europy, dla żony szansa na zakupy, a dla mnie okazja do obejrzenia meczu Arsenalu z WBA i wizyty w pubie celem sprawdzenia jakości wyrobów lokalnych browarów... Zatrzymaliśmy się w hotelu Wyndham przy Chelsea Harbour, albo, jak kto woli, dosłownie krok od stacji Imperial Wharf – trochę daleko od centrum, ale to i tak było bez znaczenia, bo taryfy i dwupiętrowe autobusy miały swoją turystyczną atrakcję.
Na początek miła niespodzianka. Drzwi do hotelu otworzył mi Marcin z Pabianic, walizki dostarczył do pokoju Jasiu z Mazur, a kawę do śniadania podała miła Ania ze Słupska. Aby uzupełnić listę, dodam jeszcze Jurka - kucharza z Jeleniej Góry, Krzysia z Augustowa pełniącego obowiązki kierownika zmiany i Joasię – bartenderkę z pubu przy Piccadilly Circus. Wszyscy około trzydziestki, mili, normalni i niezażenowani na dźwięk polskiej mowy. Krzyś nawet mi się pochwalił, że ma dwójkę dzieci, które urodziły się już w Anglii – o powrocie nie myśli, choć sam przyznał, że nadchodzą ciężkie czasy, bo wielu rodaków na tzw. zmywaku zdecydowało się wracać, choć w Polsce perspektywy są mizerne...
No dobrze, wiadomo, że Polaków w Anglii jest od zatrzęsienia, więc wcale się nie dziwię – tu Darwin bije brawo. Jakaż to wspaniała ewolucja. Blisko ćwierć wieku temu, w klubie polskim w Nottingham, wysłuchałem zwierzeń pilota z dywizjonu 303 przesiąkniętych rozgoryczeniem i tęsknotą do kraju. Nie tak dawno, bo siedem lat temu wpadłem w Edynburgu na zapłakaną studentkę z Polski pracującą w Subway’s, użalającą się, że znajomy Polak wyrzucił ją na bruk. Była to chyba nowa fala „poszukiwaczy złotego runa” na wyspach, ze wszystkimi związanymi z tym konsekwencjami. Tu przypomniała mi się scenka rodzajowa z dworca kolejowego we Frankfurcie (lata 80-te), gdzie zrozpłakana starsza Pani błaga kolegę syna, albo samego syna, by ten pomógł jej w powrocie do kraju – żenujące i prawdziwe. Wiele wody upłynęło w Wiśle od tamtych wydarzeń, wiele czasu zajęło by zmieniła się mentalność Polaków i opinia o nich na Zachodzie. Przypuszczam, że zajmie jeszcze trochę czasu, by ten trend dotarł do świadomości wszystkich zainteresowanych, nawet tych w Stanów, ale to już inna para kaloszy. Ja tylko dodam, że warto...
Ale do rzeczy. Jestem w Londynie i ruszam w miasto. Jestem zajęty, więc nie mam czasu na spotkanie z Rolexem, a tym bardziej na tłumaczenie Staremu, że zazdrości Chavezowi kuracji tlenowej, której ten poddaje się w Hawanie (podobno ma ona zbawienny wpływ na sklerozę), ani wyjaśnianie Pantryjocie, że jego postrzeganie symboliki ukrytej w malowidłach Boscha - pisząc bez grubej czcionki – świadczy o potrzebie wizyty u okulisty (usuwany kamień jest w rzeczywistości kwiatem – symbolem rozpusty; prace Buscha nie wyśmiewają głupoty, ale są drogowskazem do Boga - ostrzegają człowieka co mu grozi jeśli Jego nie posłucha). Zaliczam więc zmianę warty przed Buckingham Palace, następnie wpadam do National Gallery, a potem zachwycam się norweską choiną na Trafalgar Square. Dalej krótki spacer przez Millennium Bridge i wizyta w Jubilee Gardens, czyli londyńskim wydaniu hollywoodzkiego Sunset Boulevard, albo jarmarku dla ubogich. Jednym słowem występy ulicznych artystów, sprzedaż waty cukrowej i kilometrowa kolejka do London Eye – karuzeli widokowej plus sto funtów (!) za 30-minutową przejażdżkę dla całej rodziny. Uciekam z tej turystycznej pułapki, by na Westminster Bridge wpaść w objęcia kasyna na świeżym powietrzu... Rumuński gang w akcji, naciągający naiwniaków grą w „trzy karty”. Integracja jest wspaniała – dla każdego coś z kraju rodzinnego.
Na całe szczęście dzieciom zaczęły burczeć brzuchy, więc wpadliśmuy do pubu na wyśmienitą angielską cuisine i kilka cieniutkich piw. Brrr... Żona porwała synów na zakupy, a ja ruszyłem na mecz Arsenalu – nikt nie sikał, sędzia kalosz i atmosfera wspaniała...
Dodam tylko, że następnego dnia byliśmy świadkami wypadku, w którym motocyklista został potrącony przez śpieszącego się do Carrefoura anty-rowerowego nazisty. Na skwerku, tuż przy naszym hotelu, zasłabł uliczny grajek - miał gitarę przy boku. Potem przeleciałem (bez konotacji proszę) The Times i dowiedziałem się, że Anglicy mają dość EU i cwaniaków rozmieniających byłe Imperium na drobne. Mowa o korporacjach nie płacących podatków, a robiących multi-milionowe interesy w GB (Microsoft, Amazon, Google etc.) i prostaczków żerujących na socjalistycznym systemie pomocy socjalnej. Wooooow... Hello!!!! Potem było już bez emocji, a dzień bardziej intelektualny i pełen tychże wrażeń (zbyt nudny dla bywalców Salonu, więc pomijam).
Wieczorem Krzyś zamówił nam taryfę na lotnisko. Kierowca – Sikh – żyjący w Anglii od czterdziestu lat, zrobił nam wykład na temat światowej polityki w oparciu o przeczytane gazety i magazyny, do których ma nieograniczony dostęp dzięki hotelowi, z którym współpracuje. Dowiedziałem sie, że Sikhs to źli ludzie, bo to oni przemycają opium i inne narkotyki do Europy i Ameryki...
W Bazylei trafiłem na taksiarza z Serbi... Żalił się na dyskryminację... I jak takim dogodzić?
Gdy wieją wichry zmian, jedni wznoszą mury, inni budują wiatraki, a ja? dbam o duszę...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości