Joanna Lichocka Joanna Lichocka
7053
BLOG

Barbarzyńcy i sacrum

Joanna Lichocka Joanna Lichocka Polityka Obserwuj notkę 86

Kiedy okazało się, że Anna Walentynowicz nie została pochowana w swoim grobie, stało się oczywiste, że odpowiedzialni za to – gdyby mieli krztynę honoru – powinni podać się do dymisji i zrezygnować z udziału w życiu publicznym. Równie jasne jest, że nie myślą tego zrobić.

10 kwietnia 2010 r. byłam w Smoleńsku na cmentarzu w Katyniu. Dzień wcześniej wraz z ekipą TVP, która przyjechała do Smoleńska przygotować transmisję katyńskich uroczystości, jechaliśmy busem z hotelu, w którym mieszkaliśmy, do innego, w którym było zaaranżowane stanowisko redakcyjne i montażowe telewizji. W centrum miasta zatrzymał nas wielki korek. W końcu minęliśmy miejsce, które było przyczyną zatoru: na ulicy, przed ciężarówką leżał mężczyzna. Nie żył. Oparta o maskę samochodu policjantka wypełniała jakieś papiery, obok stał kierowca. Samochody wymijały ich, przejeżdżając w odległości zaledwie pół metra od ręki zabitego. Nie był niczym przykryty. Wokół stał tłum gapiów.

Gdy po dwóch godzinach przejeżdżaliśmy obok tego samego miejsca, nic się nie zmieniło. Ciało wciąż leżało na asfalcie niczym nieprzykryte, samochody wolno przejeżdżały tuż obok, policjantka niespiesznie zbierała zeznania od świadków zdarzenia. Gapie wciąż stali. Było to szokujące – martwy człowiek leżący wiele godzin na ulicy jak zwłoki przejechanego kota czy psa. Uderzyła nas całkowita obojętność, jakaś lekceważąca miara wobec majestatu śmierci, obca naszej kulturze. Wtedy nie przyszło nam do głowy, że ta sama miara będzie stosowana za kilkanaście godzin wobec przedstawicieli naszych elit, także prezydenta Polski.

Pogarda
Ta scena przypomina mi się zawsze, gdy słyszę, z jaką nonszalancją rosyjscy specjaliści traktowali ciała ofiar katastrofy smoleńskiej. Że nagie pakowali w foliowe worki, że przywiezione przez rodzinę ubrania kładli na te worki. I zamykali trumny. Że sekcje, sądząc po dokumentach, przeprowadzali w sposób urągający wszelkim standardom, że w trumnie jednej z ofiar znaleziono kawałki drewna i gumowe chirurgiczne rękawiczki…

Można tę – delikatnie mówiąc – nonszalancję w traktowaniu zwłok tłumaczyć tamtymi standardami, które zobaczyłam na ulicy w Smoleńsku. Ale dla wielu komentatorów sposób potraktowania ofiar katastrofy smoleńskiej to być może najboleśniejsze z przemyślanych upokorzeń, jakie ludzie Putina zafundowali Polsce po tej tragedii. Podobnie upokorzeniem była sugestia, że generał Błasik siedział za sterami samolotu i że był pijany. Bez względu na to, czy to skrajne lekceważenie było świadome, czy wynikało z rosyjskiego bałaganu, do tej profanacji by nie doszło, gdyby nie pozwolił na to polski rząd i odpowiedzialni za postępowanie po katastrofie polscy prokuratorzy.

Każdy skrawek…
Nawet nie chce mi się przypominać tych słynnych (ale nie dzięki telewizjom, które próbują przemilczać te cytaty) wypowiedzi Ewy Kopacz (z 29 kwietnia), że „każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie”. Ale może warto raz jeszcze je przytoczyć, by kłamstwa obecnej marszałek sejmu zestawiać ze słowami Ewy Kochanowskiej. Ta piękna, szlachetna kobieta, z klasą i sposobem bycia całkowicie niedostępnym pani Kopacz, jest jak ucieleśnienie losu polskich kobiet, wyjęte z dziewiętnastowiecznych obrazów. W filmie „Pogarda”, który zrealizowałam wraz z Marią Dłużewską, mówiła ponad rok temu: „Mnie najbardziej boli – to dziwne – konfrontacja moich oczekiwań, tych narracji, które nam serwowano, z rzeczywistością. W końcu przyjechało 200 kg niezidentyfikowanych szczątków, które zostały skremowane i złożone na Powązkach. Myślę, że wszyscy mamy tam trochę, kawałek, część swojego, swojej bliskiej osoby”. Jakim prawem pani Kopacz, premier Tusk, jego urzędnicy i ministrowie oraz prokuratorzy postanowili narazić panią Ewę i bliskich pozostałych ofiar katastrofy na takie cierpienie? Dziś właściwie żadna z rodzin nie ma pewności, kogo pochowała.

Było jasne od niemal pierwszych dni, gdy organizowano potajemnie dodatkowe pochówki części ciał pogrzebanych już ofiar, iż deklaracje rządu, że państwo stanęło na wysokości zadania, są nic niewarte. Że bałagan, lekceważenie, kłamstwa władzy i mediów to dzień powszedni rodzin ofiar. Nie pozwalano na otwarcie trumien ani na ekshumacje ofiar, a przecież pierwsze takie wnioski pojawiły się już kilkanaście tygodni po pogrzebach. Dopiero teraz, po upływie dwóch i pół roku, rodziny ofiar i my wszyscy musimy zmierzyć się z czymś, co w naszej kulturze przerasta kompletnie wyobraźnię – z zimną pogardą dla człowieka, dla jego prawa do godnego pochówku i szacunku dla istoty ludzkiej także po śmierci.

Dymisje w końcu będą
Przedziwna jest symbolika historii od 10 kwietnia, tak jakby Reżyser chciał ją oprzeć na dramatycznych zwrotach akcji, wobec których nie sposób zachować obojętności. Jakby nić tej historii musiała przechodzić tylko przez niezwykle znaczące ogniwa. Skandal dotyczy właśnie legendy Solidarności. Trudno o bardziej wymowny symbol. Otwartego grobu Pani Anny Walentynowicz – podobnie jak grobów pozostałych ofiar, które będą otwierane – nie da się przykryć niczym.Być może, jak uważa Sławomir Cenckiewicz, istnieje jakiś zamysł Stwórcy, by proces odnowy państwa uruchomiony został właśnie skandalem z miejscem ostatniego spoczynku legendy Solidarności, bez której Sierpnia by nie było. Tak oto Polska dba o swych bohaterów, o swoje elity. Czują państwo ten siarczysty policzek? Jest oczywiste, że jeśli na skutek zaniechań, lekceważenia i buty rządzących elit Anna Walentynowicz nie została pochowana w swoim grobie, odpowiedzialni za to powinni podać się do dymisji i zrezygnować z udziału w życiu publicznym.

„Chcę państwu powiedzieć, że to, co wydarzyło się w Smoleńsku, to olbrzymie nieszczęście, ale też determinacja tych, którzy za wszelką cenę chcieli zidentyfikować swoich najbliższych, i pomoc tych, którzy tam byli, spowodowały jedno: z 96 osób 96 osób miało swoje nazwiska i rodziny mogły urządzić im pogrzeby, wiedząc, że pochowali swoich najbliższych” – to wypowiedź Ewy Kopacz. A oto słowa premiera Donalda Tuska: „Wszystkie decyzje, jakie w ciągu tych tygodni, miesięcy zapadały, które podejmowała administracja państwowa mi podległa, są za moją wiedzą, zgodą i ja ponoszę za to pełną odpowiedzialność. (…) To ja podejmowałem decyzje i to ja byłem osobą odpowiedzialną za to, co jest polską racją stanu w tym postępowaniu. (…). Ja uznałem, że polską racją stanu jest działać tak, jak działaliśmy”.

Wiemy dobrze, że teraz nie będzie żadnych dymisji. Ale jestem przekonana, że presja drastycznie naruszonego sacrum, ta symbolika przypominająca dramaturgię greckich tragedii, wymusi konsekwencje. Prędzej czy później (i chyba raczej prędzej) tych ludzi w polskiej polityce, w życiu publicznym nie będzie. Być może więc – jak wierzy dr Cenckiewicz – znów punktem zwrotnym w naszej historii ma być los Anny Walentynowicz. To jest prawdopodobne, bo jeśli tak fundamentalne naruszenie wartości, tej miary barbarzyństwo rządzących, nie wpłyną na zmianę postaw politycznych większości Polaków, to co jeszcze miałoby się stać, by ona nastąpiła?
 

 

Artykuł ukazał się w tygodniku Gazeta Polska

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka