Joanna Lichocka Joanna Lichocka
6697
BLOG

Postkomuna w akcji

Joanna Lichocka Joanna Lichocka Polityka Obserwuj notkę 181

Czas świąteczny ani na jotę nie zmniejszył natężenia walki politycznej. Różni się od zwykłych tygodni jedynie tym, że pomiędzy reklamami pasty do zębów i leków na zgagę pojawia się klip z premierem Donaldem Tuskiem, który opowiada Polakom o potrzebie zgody, dodając: „Mamy w końcu tylko siebie”. Jednocześnie ten sam medialny przemysł pogardy deprecjonuje lidera opozycji i tych Polaków, którzy nie chcą popierać partii rządzącej. Rządowi spin doktorzy zdecydowali się przed świętami grać na wysokiej nucie hipokryzji

Przyznam, że skala i rodzaj nagonki na Jarosława Kaczyńskiego, jaką postkomuna rozpętała po ukazaniu się mojego wywiadu z prezesem PiS w poprzednim numerze „Gazety Polskiej”, zaskoczyła mnie, choć w tej kwestii nic już zaskakiwać nie powinno. Używam słowa „postkomuna” dla określenia nie tylko dawnych działaczy i funkcjonariuszy PZPR, którzy zajmują poczesne miejsce w elitach III RP, będąc np. współwłaścicielami lub szefami głównych mediów. Chodzi mi także o tę część polityków czy przedstawicieli elit, którzy wprawdzie odwołują się do rodowodu demokratycznej opozycji z czasów PRL, jednak tak dalece zjednoczyli się z dawnymi komunistami, że od dawna stoją tam, gdzie niegdyś ZOMO. Ostatnie dni symbolicznie wręcz to pokazują.
Ale wróćmy do wywiadu Jarosława Kaczyńskiego, który stał się powodem nagonki na lidera PiS. Wiadomo, że tu każdy pretekst do zaatakowania jest dobry, podobnie jak każdy rodzaj manipulacji. Niedościgłym mistrzem są tu media Agory i ITI (w tym miejscu trzeba zauważyć głos Ewy Milewicz, która na portalu Gazeta.pl prostowała po kilku dniach manipulacje wypowiedzi Kaczyńskiego). Tym razem jednak znów przesunięto granicę, poza którą w dyskursie publicznym wychodzić się nie powinno. Bo choć nieco zdumiewać może próba odebrania Jarosławowi Kaczyńskiemu prawa odwoływania się do doświadczenia z działalności opozycyjnej w czasach PRL – wbrew znanym powszechnie faktom historycznym – to, można rzec, nic nowego. Podobne zabiegi czyniono także wobec jego brata Lecha Kaczyńskiego, dowodząc, że odegrał niewielką rolę w strukturach Solidarności (faktycznie był jednym z jej współtwórców). Można zatem przyjąć, że jest to ten sam schemat, który już wcześniej był wobec braci Kaczyńskich realizowany, np. przez takich polityków PO jak Bogdan Borusewicz. Zaskoczyło coś innego: powszechne zastosowanie w mainstreamie technik wymyślonych przez SB i realizowanych między innymi w latach 90. przez Jerzego Urbana.

Wprost z szafy Lesiaka
13 grudnia politycy PO, SLD, a także część byłych działaczy Solidarności i pracownicy mediów – od „Wyborczej” przez TVN po Radio Zet – zgodnie i, jak sądzę, w znacznej części świadomie realizowali plan pułkownika SB Jana Lesiaka. Na początku lat 90. jego zespół prowadził działania przeciw antywałęsowskiej opozycji i dezintegrujące prawicę. Działania operacyjne, zaplanowane w 1993 r., gdy Urzędem Ochrony Państwa kierował Gromosław Czempiński, obejmowały m.in. akcje dyskredytujące ówczesnego lidera Porozumienia Centrum. W ramach tych działań wykorzystywano fakt nieinternowania Jarosława Kaczyńskiego w stanie wojennym. Z instrukcji znajdującej się w słynnej szafie Lesiaka wiadomo, że pożądane było kolportowanie wyjaśnienia, iż był on „mało znaczącym działaczem” albo że „podpisał deklarację lojalności”. Cele te realizował wówczas m.in. Jerzy Urban i tygodnik „Nie”, dziś wytyczne takie wypełnia obóz Donalda Tuska i jego poplecznicy w mediach. Trudno więc nie zadumać się, jak daleko część elit postsolidarnościowych w antypisowskim zapamiętaniu posunęła się w grze rozpisanej przez oficerów SB. Najdalej chyba Władysław Frasyniuk, powtarzając publicznie oskarżenia, że Jarosław Kaczyński podpisał lojalkę. Frasyniuk ogłosił to, choć przecież nie mógł nie pamiętać, że Urban przegrał za takie stwierdzenie głośny proces i musiał przepraszać, Kaczyński zaś żadnych lojalek nie podpisywał, co zostało udowodnione przed sądem.

Cynizm nuworyszy
Dowodzi to nie tylko cynizmu i zdemoralizowania tej części byłych działaczy opozycji z czasów PRL, która próbuje zawłaszczyć spuściznę Sierpnia. Świadczy też o tym, że związani z obozem władzy ludzie mają poczucie całkowitej bezkarności. Wiedzą, że tym razem można bez konsekwencji posuwać się do metod, które jeszcze kilka lat temu nie byłyby do zaakceptowania. Teraz Frasyniuk może „jechać Urbanem” – prawdopodobnie wie, że żaden sąd dziś go za to nie skaże. Odwagę Jarosława Kaczyńskiego ośmiela się więc kwestionować nie tylko Donald Tusk, który nie był internowany ani nawet nie znalazł się w kręgu zainteresowań SB w czasach, gdy miał działać w opozycji. W tej licytacji na zasługi premier nie bardzo może równać się nie tylko z Kaczyńskim, ale także z bardzo wieloma działaczami zarówno własnej partii, jak i opozycji. Umoralniające słowa wobec lidera opozycji wypowiadają też takie osoby jak Ewa Kopacz, w której życiorysie próżno szukać jakiegokolwiek epizodu działania w opozycji solidarnościowej w czasie PRL. Poczucie siły, bezkarności i medialnej przewagi sprawia, że zasady przyzwoitości nie mają dla rządzących najmniejszego znaczenia.

Przestraszony postkomunistyczny establishment
Oprócz tradycyjnej walki z liderem PiS chodzi o walkę o dziedzictwo Solidarności. Zrozumiano bowiem, że opozycja może skutecznie nawiązać do Sierpnia i uruchomić antyrządowy ruch społeczny. Usłyszano na kolejnych demonstracjach hasła „Solidarność” i „precz z komuną”. Liczebność kolejnych wystąpień także dała władzy do myślenia. Nie do pominięcia są też głosy osób takich jak dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, postulująca nawiązanie przez obóz patriotyczny do tradycji Sierpnia. Hasło dokończenia rewolucji Solidarności, która została faktycznie i trwale zatrzymana 13 grudnia 1981 r., jest dla postkomunistycznego establishmentu śmiertelnie niebezpieczne. Wobec narastającego kryzysu i rosnącego bezrobocia sytuacja społeczna staje się coraz bardziej napięta, powszechnie odczuwalne są drożyzna i realny spadek poziomu życia. Do tego dochodzą rozpadające się koleje i zamykane szpitale – efekt dramatycznie niskiej jakości rządzenia. A to tylko najbardziej drastyczne przykłady nieudolności i braku kompetencji władzy.

My i oni
Jednolity front propagandowy mediów, wbrew codziennym doświadczeniom zwykłego Kowalskiego, lansuje obraz rzeczywistości podobny do rządowych reklamówek. To powoduje, że powoli odradza się pamiętany z czasów PRL podział na „my” – naród i „oni” – władza i jej media. Opowieści o potrzebie wspólnoty, serwowane nam ostatnio przez premiera czy prezydenta, być może są efektem spostrzeżenia tego zjawiska. Opowiadanie przez Tuska, że „mamy tylko siebie”, ma rozszerzyć to „my” także na jego coraz bardziej skompromitowaną postać. Ale w jednym premier ma rację – Polacy, gdy nie są podzieleni, gdy tworzą wspólnotę, zdolni są do rzeczy wielkich. Gdyby udało im się wyłączyć przekaz mediów, jątrzący i z premedytacją budujący podział kontrolowany przez władzę, i powrócić do myślenia wspólnotowego, solidarnościowego – zmieniliby kraj i być może pożegnaliby w przyszłości postkomunizm. Ale wtedy Donalda Tuska i jego towarzyszy nie byłoby już raczej w polityce. Tego przebudzenia i odrodzenia wspólnoty, przezwyciężenia postkomunizmu i zmiany fatalnych rządów życzę Państwu, na Nowy Rok.

 

Tekst ukazał się w tygodniku Gazeta Polska.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka