Joanna Lichocka Joanna Lichocka
6909
BLOG

Cygar nie widać

Joanna Lichocka Joanna Lichocka Polityka Obserwuj notkę 31

Czy ktoś nazywa aferę w dolnośląskiej PO „aferą Protasiewicza”, na korzyść którego kupowano głosy? Nie. Jednym z zabiegów neutralizowania skandali jest depersonalizacja afer. Jeśli kiedyś była afera Rywina, związana z poczynaniami konkretnego biznesmena, to dziś mamy afery abstrakcyjne, z rozmytą, nieodgadnioną odpowiedzialnością. Rozmowa z dr. Markiem Kochanem.

 

Jest pan specjalistą od komunikacji w polityce. Jak Pan ocenia to, co się teraz w polityce dzieje?

Obserwując polską politykę czuję głównie znużenie. Mam poczucie, że dziś niewiele można o niej powiedzieć ciekawego.

Dlaczego?  

Bo dyskurs polityczny, zachowania polityków niewiele się zmieniają. Powtarzają się te same rytuały. Realne znaczenie ma to, co się dzieje w społeczeństwie, w gospodarce – rosnące zadłużenie państwa, bezrobocie, problemy związane z wydatkowaniem środków unijnych, dysfunkcje instytucji państwa. Ale też kryzys, którego doświadczamy zaczyna łagodnieć, widać znaki ożywienia. Gdy jest gorzej, spada poparcie partii rządzącej, jak się poprawia, to sondaże zmieniają się w drugą stronę. Rytuały zachowań politycznych nie wnoszą wiele do rzeczywistości.

Podważa pan sens pracy specjalistów od marketingu politycznego? A przecież to ma być źródło siły Donalda Tuska.

Zapowiedzi premiera, że coś teraz rzekomo zrobi nie mają większego znaczenia, od dawna nie traktuję już jego obietnic poważnie. Wiadomo, że nawet jeśli coś będzie zrobione to źle i bez sensu, a po kilku latach okaże się, że wyszło nie tak, jak miało być i wszyscy za to zapłacimy. Wystarczy przypomnieć koncept kastracji pedofilów, walkę z dopalaczami, wszelkie kampanie, które niczego dobrego nie przyniosły, chyba, że straty państwa w rodzaju odszkodowań dla właścicieli sklepów z dopalaczami.

Nie ma znaczenia to, co mówią politycy?

Mogłoby mieć znaczenie misjonarskie, gdyby wyborcy chcieli słuchać i zmieniać swe opinie. Ale mam poczucie, że ci, którzy chcieli się dowiadywać, już się dowiedzieli i wiedzą. Ci których interesuje sposób wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, klientelizm  czy korupcja w obozie władzy z grubsza są poinformowani i można powiedzieć, że działania opozycji i niezależnych mediów tylko podtrzymują to ich poinformowanie. Co oczywiście też jest ważne. Natomiast ci, którzy nie wiedzą, po prostu nie chcą się dowiedzieć, nie słuchają. Stworzyli sobie mentalne kokony, otorbili się różnymi zaklęciami i są odporni na informacje i opinie, które mogłyby burzyć ich wizję świata. Kłopotliwe informacje są w stanie sobie wytłumaczyć przy pomocy mediów, które dostarczają im poręcznych tłumaczeń. Jeden czy drugi publicysta powie: „tym razem Donald Tusk już naprawdę bierze się do roboty” i taki otumaniony odbiorca już wie, że nie musi w swoim sposobie myślenia niczego zmieniać. Komunikacja polityczna służy w dzisiejszej Polsce podtrzymaniu status quo.  

Ale przecież jest duża grupa niezdecydowanych. Myślałam, że o nich biją się politycy.

Elektorat PiS jest w miarę stabilny. Grupa wyborców PO jest bardziej labilna. Część z nich reaguje bardziej na bodźce, jakie otrzymują z rzeczywistości niż te płynące z mediów. Ale większość ma włączone racjonalizacje. Jeśli premier powie , „teraz zrobię to czy tamto”, wyborcy PO natychmiast chwytają się tej obietnicy – rzeczywiście, teraz to już będzie pięknie. Liczą się też inne bodźce. Jeśli będzie ożywienie gospodarcze, którego symptomy będzie widać pod koniec roku, a na pewno na początku przyszłego to tym ludziom się na pewno trochę poprawi i ta  labilna część wyborców PO może do tej partii wrócić. Bo rzeczywistego tąpnięcia i problemów nie widać w pełni, one mają charakter długofalowy. Katastrofa demograficzna, brak strategii rozwojowej czy kolosalne zadłużenie to  problemy, których skutki będą w pełni widoczne za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat. Istnienie tych problemów wielu ludzi wypiera ze świadomości. Jeżeli ktoś analizuje informacje, to wie już wystarczająco dużo ale jak jeszcze nie wie, to i tak tego nie zobaczy. Dlatego polityka staje się jałowa. Tu się w istocie niewiele zmienia.

Sporo mówi się o profesjonalizmie piarowców PO.

Zależy jak to mierzyć. Tego rządu nie akceptuje trzy czwarte Polaków. Czy to dobry  wynik? Z drugiej strony trudno tym piarowcom całkiem odmówić skuteczności. Ale przy takim stanie mediów nie jest to bardzo trudne. Spróbujmy ich wysłać do któregoś z krajów Europy Zachodniej gdzie są normalne krytyczne media i zobaczmy, jak długo będą tacy „profesjonalni”. Tydzień? Prowadzenie narracji rządowej przy mediach w dużej części podporządkowanych władzy jest takim sukcesem jak popisywanie się celnością w strzelaniu do świń przefarbowanych na dziki i naganianych pod ambonę. Zupełnie czymś innym jest upolowanie dzika w lesie. Ale nawet w takich warunkach ci piarowcy mają kłopoty, co chwila zdarza się coś, co jest kompletną klęską - jak ta nieszczęsna ustawka premiera bawiącego się klockami w Płocku. 

Klocki w Płocku przykryły wydarzenia na kijowskim Majdanie. A konkretniej inicjatywę PiS by tam pojechać.  

To pokazuje, że te wizerunkowe zabiegi nie mają samoistnej wartości, że przy niesprzyjającym kontekście propagandowy balon pęka i widać, co jest na prawdę.

Teraz jest wyprawa Donalda Tuska na ferie w Alpy. Z ośmioma oficerami BORu.

Jeśli widzimy na rozkładówkach tabloidów nie tylko zdjęcia premiera z cygarem, ale też sfotografowane limuzyny oficerów BOR i liczymy dzienne koszty tej wyprawy, to potem widok premiera odwiedzającego jakąś rodzinę i mówiącego – wiem, żyje się ciężko – może zirytować. Donald Tusk wychodzi na osobę niepoważną. Ale potem są nowe zdjęcia, na których widać premiera jak jedzie pod stok autobusem i część odbiorców uznaje, że wszystko jest w porządku. Cygar też już nie widać.

Ale przecież jak się ukazują zdjęcia premiera z rodziną w dwóch tabloidach to wiadomo, że to jest ustawka.

Jeśli ktoś chce, widzi to wszystko, jak nie chce, to sobie  zracjonalizuje. Pomyśli – super, że facet jeździ na narty, razem z udaną, liczną rodziną. A że nie jeździ w polskie góry? Przecież we Włoszech jest lepiej, podpowie mechanizm racjonalizacji. Ktoś inny by pomyślał - dlaczego ten polityk  wyrzuca tyle pieniędzy, kiedy jest w kraju bieda i szusuje w Dolomitach, jakby nie mógł w polskich górach trochę pojeździć? Gdyby polityk francuski pojechał we włoskie Alpy  albo włoski we francuskie to by został w swoim kraju medialnie za to zniszczony. To by nie przeszło po prostu.

U nas przechodzi kolejny rok. Miał to być chyba komunikat dla elektoratu – premier szpanuje na nartach we Włoszech.

Przesuwa się skala akceptacji dla działań, które dotąd nie były akceptowalne. To jest realny problem. Wcześniej istniało coś takiego jak polityczna odpowiedzialność na przykład ministra za funkcjonowanie jego resortu. Zbigniew Ćwiąkalski, skądinąd uważany za dobrego ministra został zdymisjonowany, gdy jeden z więźniów popełnił samobójstwo. Nie dlatego, że miał z tym osobiście cokolwiek wspólnego,  ale dlatego, że jako minister w tym czasie był odpowiedzialny za wymiar sprawiedliwości. To model demokracji, gdzie istnieje  odpowiedzialność polityczna. Dziś mamy gigantyczną infoaferę, która dotyczy kilku ministerstw, w tym spraw zagranicznych i spraw wewnętrznych, a w ogóle nie mówi się o odpowiedzialności ministrów – Sikorskiego czy Sienkiewicza. Jeśli w ich resortach na wysokim szczeblu dochodziło do korupcji to najwyraźniej czegoś nie dopilnowali, powinni więc podać się do dymisji.

Przykładem zupełnej bezkarności jest afera z kupowaniem, za załatwienie pracy w KGHM, głosów w dolnośląskiej PO.

Czy ktoś nazywa ją na przykład „aferą Protasiewicza”, na korzyść którego kupowano te głosy? Nie. Jednym z zabiegów neutralizowania skandali jest depersonalizacja afer. Jeśli kiedyś była afera Rywina, związana z poczynaniami konkretnego biznesmena, to dziś mamy afery abstrakcyjne, z rozmytą, nieodgadnioną odpowiedzialnością. Aferę hazardową czy aferę Ambergold. Żadna ma nie być związana z kimś konkretnym. Afera w dolnośląskiej PO jest też dobrym przykładem na neutralizowanie problemu oraz przesuwanie granicy odpowiedzialności. Dawniej sama rozmowa Adama Lipińskiego z Renatą Beger, w której zresztą nic nie zostało obiecane, ani tym bardziej zrobione, wywołała skandal. Dziś mamy realne obietnice niestosownych zachowań, poparte działaniem, bo do tych panów, których przekupywano ktoś naprawdę zadzwonił i zaoferował posady.

I naprawdę zatrudnił. Jednak nikomu włos z głowy nie spadł.

O ile polityk nie ma osobistych przewin – jak ostatnio były minister Sławomir Nowak ze swoim zegarkiem -  jest zwolniony z odpowiedzialności. Dotyczy to też Donalda Tuska.  Dobiera autorski rząd, a potem okazuje się, że duża część gabinetu to dyletanci, którzy sobie nie radzą. Potem wymienia tych dyletantów na następnych. Pytanie o odpowiedzialność premiera za taki rząd, który jest jego dziełem, w ogóle się nie pojawia. W sporcie to by nie przeszło. Trener, który zwalałby porażki drużyny na zawodników, których sam wybierał, zostałby odwołany.  

Jakimi mechanizmami udało się do tego doprowadzić?

Nad premierem Tuskiem został rozpięty parasol ochronny. Wszystko mu się wybacza, gdy tylko wykaże minimum dobrej woli. Kluczowa dla zrozumienia tego jest scena z książki Małgorzaty Tusk „Między nami”. To scena z sankami. Małgorzata Tusk już nie chce być z Donaldem, bo on ją zaniedbuje, nie stara się, jest beznadziejnym mężem, ona ma więc romans z kimś innym – chce odejść. Donald błaga ją, żeby została. Małgorzata Tusk chce, żeby mąż poszedł na sanki z synem, sanek nie ma, chce, żeby Donald je załatwił,  mówi na odczepnego, na zasadzie „krokodyla daj mi luby”: „jak zdobędziesz te sanki, zostaję z tobą”. Mija dzień czy dwa i pojawia się Donald Tusk z sankami. Pani Tusk myśli o nim: „co za gnojek. Co on ze mną robi?! Całe życie mi spieprzył”. Ale nie może go odtrącić. W końcu zgadza się z nim zostać. To jest irracjonalne ale właśnie tak postępuje elektorat PO, on bywa niezadowolony, ale potem wraca, zadowala się byle czym. Rekonstrukcja rządu, obietnice, że po sześciu latach w końcu będzie polityka prorodzinna. Ok, myślą, teraz już będzie wspaniale. Możemy znów głosować na PO.

Jak to się robi, żeby tak myśleli?

Podstawowym celem propagandy jest zagłuszenie krytycyzmu, zwolnienie z konieczności myślenia. Służy temu ujednolicenie przekazu. Komentarz w gazecie przeczytany rano, powtórzony jest potem przez różne osoby w TV po południu i wieczorem. Widz otrzymuje szczelny, spójny świat, w którym te same poglądy oplatają go zewsząd. Najpierw jedzie metrem i czyta je na małych telebimach w metrze, potem dostaje gazetę, czy ogląda telewizje i dostaje te same opinie, te same zdania. Przekazy są zestrojone. Odbiorca może się tą retoryką okryć jak kokonem. Może wybrać takie media, które dają mu obraz całkowicie spójny i nie ma w nim właściwie pęknięć. Mogą być inaczej rozłożone akcenty ale przekaz jest spójny.

Zorkiestrowanie mediów wzmacniane jest jeszcze partyjnymi przekazami dnia. Politycy recytują te same teksty.

I tu możemy mówić o skuteczności w zarządzaniu informacją. Ci którzy odpowiadają za komunikację w rządzie Tuska są konsekwentni, działają według planu i uznają priorytet zabiegów komunikacyjnych wobec jakichkolwiek realnych działań. Ważniejsze jest to, jak coś będzie odbierane niż jaki to ma realny sens. Zastępują rzeczywistość atrapą rzeczywistości. Ale to chyba popłaca – niektórzy najwyraźniej akceptują działania polityków, którzy skupiają się na fasadzie.

Jakim cudem skuteczne jest to, że każda bzdura zapisana w przekazie dnia i powtarzana przez polityków PO jest przyjmowana z całą powagą?

Dawno temu powiedziano, że sto razy powtarzane kłamstwo jest odbierane jako prawda.  Nawet gdy jest całkowicie nielogiczne. Ostatnio w dyskusji  na temat Jerzego Owsiaka jego zwolennicy używają argumentu:  nie ma prawa krytykować go ten, kto sam nie robi tyle dla dobroczynności. Potraktujmy poważnie ten argument i użyjmy go gdzie indziej – nie ma prawa krytykować biskupa ten kto się tyle nie modli. Absurd. Ale ten niemądry argument jest w przypadku Owsiaka używany. Przez to, że jest bez skrępowania powtórzony wiele razy ludzie myślą, że coś w tym jest, że taka argumentacja jest uprawniona, racjonalna. Podobnie jest z niektórymi argumentami polityków PO.

Na czym jeszcze polega propaganda PO?

Skupienie na wizualizacji. Do ludzi mają mówić obrazy. Organizowane są różne wydarzenia, które są atrakcyjne wizerunkowo. Bardzo przemyślana jest scenografia, kadry w jakich ustawia się premiera. Z reguły jest pokazywany na pustej przestrzeni, sam, za plecami ma dużo miejsca i często w tle jest coś pozytywnego. Może to być zieleń, mogą to być ładne budynki. Warto zwrócić uwagę na kadry, gdy kamery pokazują premiera, gdy jest sam na sam z wyborcami, jak obrazem budują wrażenie kontaktu jaki premier ma mieć ze zwykłymi ludźmi. Każde takie spotkanie to przemyślane działanie obrazem.

Premier twierdzi, że złośliwi wszystko co robi nazwą piarem. Powiedział to przy okazji spotkania na zaproszenie dwóch dziewczynek z rodziny zastępczej.

Ten chwyt polega na próbie zdetonowania i zdyskredytowania oczywistego, racjonalnego poglądu przez insynuowanie krytykom złośliwości. A czym niby była wizyta u dziewczynek z rodziny zastępczej? Konkretnym działaniem? Jak to realnie wpłynęło na losy dzieci z rodzin zastępczych? Złośliwy argument tego rodzaju byłby taki, że Donald Tusk posługuje się mechanizmem projekcji: przypisuje innym to, co sam myśli. A więc tą bezczelną wypowiedzią przyznał się do cynizmu, ujawnił, że wszystko co robi traktuje jak czysty PR.

Jak się bronić?

Krytycznym myśleniem, zbieraniem informacji i kontrpropagandą. Istnieją niezależne przekazy jak memy w Internecie, blogi, filmiki. Te mechanizmy trochę równoważą przekaz rządowy, jednak wciąż dominująca jest propaganda władzy. Komunikację rządową wzmacniają też mechanizmy realnego nacisku i zastraszania. Do twórcy strony antykomor.pl wpadają antyterroryści. Pracowników publicznych instytucji straszy się, że mogą mieć nieprzyjemności, jeśli pójdą na referendum odwołujące prezydent Warszawy. Ta presja wzmacnia to, co widać w największych mediach.  Jest odczuwalna także w środowisku naukowym, ekspert, który zaangażuje się w wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej musi się liczyć z naciskami – zarówno medialnymi, czyli próbami ośmieszania i zawodowymi.  Ekspert, który będzie podtrzymywał wizje strony rządowej raczej się z ostracyzmem nie spotka, nawet jeśli będzie zajmował radykalne stanowisko.

Czemu właściwie premier teraz – z przerwą na Dolomity – rozpoczął rajd ze spotkaniami ze „zwykłymi Polakami’? Odrabia punktu przed wyborami do europarlamentu?

Przypuszczam, że okazało się w badaniach, iż władza odrywa się od społeczeństwa, jest postrzegana jako obca, zajęta sobą. Że rządzący zapomnieli o kłopotach zwykłych Polaków. Przygotowano na to odpowiedź w dwóch sferach - oferty politycznej i w stylu komunikacji. Stąd te wszystkie ustawki ze zwykłymi Polakami, jedną z nich były „klocki w Płocku” ale jest ich oczywiście znaczenie więcej. A jeśli chodzi o ofertę polityczną, to jest to tym razem lewicowy populizm. Premier w jednym z wywiadów nazwał się socjaldemokratą. Ostatnio zapowiedział walkę z umowami śmieciowymi, obiecuje, że niebawem znikną kolejki w służbie zdrowia. Po jakimś czasie okaże się oczywiście, że kolejki nie zniknęły, więc premier Tusk odwoła ministra Arłukowicza i powoła następnego. I ogłosi się, że ten teraz już na pewno te kolejki zlikwiduje. Aktualna oferta polityczna PO jest obliczona na przejęcie lewicowego elektoratu i podmycie fundamentów pozycji SLD. Uznano, że zamiast mieć koalicjanta w postaci SLD, lepiej przejąć elektorat tej partii i zagospodarować jego potrzeby lewicowym populizmem. Na tych zabiegach, kosztem SLD, obecnie wzmacnia się PO. Skalkulowano, że tylko tak PO może dogonić PiS.  

Jednym ze sposobów rywalizacji z PiS jest także wspieranie małych ugrupowań po prawej stronie, takich które choć po dwa-trzy procent urwą głosów partii Jarosława Kaczyńskiego. Obok Solidarnej Polski, narodowców, mamy też już „Polskę Razem” Jarosława Gowina.

Jarosław Gowin jest zagrożeniem i dla PO i dla PiS, bo ma szanse pozyskać wyborców z obu stron. To widać po retoryce innych partii. Polska Razem jest atakowana i ze strony PO i ze strony PiS. 

Ale z sondaży wychodzi, że bardziej zabiera glosy PiS.

Jeśli sukces partii Gowina miałaby opierać się na pozyskaniu elektoratu PiS, nie wróżę jej powodzenia. Ich szansą jest przejęcie przynajmniej części rozczarowanych wyborców PO.

Jarosław Gowin mówi ostatnio, że jego partia jest bardziej PiS-bis. Czy to próba wykorzystania pomysłu PO z 2005, kiedy przekaz do prawicowego elektoratu był taki, że to właściwie wszystko jedno, czy głosuje się na PO czy na PiS bo i tak razem będą rządzić? A PO ma liberalny program gospodarczy – mówiono – więc lepiej zagłosować na PO? Czy teraz w ten sam zabieg stosuje partia Gowina?

To prawda, był wtedy taki mechanizm. Ja jednak partię Gowina postrzegam jako projekt obliczony na rozczarowanych wyborców z obu partii. Skalkulowano pewnie, że gdyby Polska Razem zabrała po trochu z obu ugrupowań, to przekroczyłaby próg 5%, ale na razie sondaże tego nie pokazują. Widać w nich za to coś, co cieszy. Partia Palikota ma regularnie 2-3% -  nie wchodzi do Sejmu. Gdyby tak się stało faktycznie, będzie to dowód mądrości wyborców, którzy mogli dać się nabrać raz ale nie pozwolą na następny. To byłoby krzepiące.

No dobrze, a powie mi Pan dla kogo teraz pracuje?

Z zasady nie wypowiadam się na temat tego dla kogo pracuję albo i nie pracuję. Mogę szczerze wyznać, że obecnie pracuję nad nową książką, która powinna ukazać się przed wakacjami.

 Rozmowa ukazała się w poprzednim wydaniu tygodnika Gazeta Polska

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka