Joe Chal
Joe Chal
Joe Chal Joe Chal
610
BLOG

Joe Chal - ANTYAFERALNA SPOWIEDŹ POSŁA -2/3!

Joe Chal Joe Chal Polityka Obserwuj notkę 0

          

W dzisiejszych czasach "Sprawiedliwość" tak jak pokazałem na tym obrazku - Nie jest wyraźna i często szara, gdzie samo słowo niezbyt odróżnia się od "Brudnego koloru"! - Joe Chal

 

Część II        

 

l     ZETKNIĘCIE SIĘ Z JANEM MUCHĄ - PRZESTĘPCĄ SEKSUALNYM SKAZANYM PRZEZ SĄD WADOWICKI I OŚWIĘCIMSKI, PÓŹNIEJ TAKŻE PRZEZ SĄD BIELSKI.

 

           Dossier Jana Muchy – krótkotrwałego dyrektora Biura Poselskiego, którego na nieszczęście dla siebie, za namową Janusza Maksymiuka, poseł zaangażował do pracy na tym stanowisku od stycznia 2002 r. - aby potem po upływie zaledwie dwóch miesięcy - wydalić go z tego stanowiska na zbity pysk za popełnione defraudacje na sumę 30 tysięcy złotych – przedstawione jest przez samego posła poniżej:

 

Około 19-go grudnia 2001 roku, kiedy przebywałem na zwolnieniu lekarskim w swoim mieszkaniu w Bielsku-Białej, zadzwonił do mnie na domofon jakiś nieznany mężczyzna. Córka wpuściła go do klatki schodowej, a on nie czekając na zaproszenie do mieszkania, wlazł mi prosto z butami do przedpokoju. 

           Pracowałem wówczas na prywatnym komputerze i odrabiałem korespondencję poselską, gdyż nie miałem jeszcze otwartego biura poselskiego. Gdy zajrzałem do przedpokoju, co to za człowiek chce rozmawiać ze mną, zauważyłem, że z pewnym strachem i zażenowaniem cofnął się do tyłu, jakby obawiając się, czy go nie rozpoznaję, Nie znałem go wcale, a gdy przedstawił mi się z imienia i nazwiska – jako Jan Mucha - nic mi one nie mówiły. Zaraz dodał, że kandydował w ostatniej kampanii na senatora z Polskiej Unii Gospodarczej, dostał rzekomo ponad 60 tysięcy głosów i omal nie został senatorem.

 

-        panie pośle– mówi do mnie – Lepper wezwał mnie do Warszawy, bo bardzo się przejmuje panem, czy pan nie jesteś następny do zdrady Samoobrony po Rutkowskim i Nowaku. W tym momencie wyciąga w moim kierunku świstek papieru, który okazuje się być przepustką sejmową opieczętowaną przez Klub Parlamentarny Samoobrony RP.

 

-         ależ, co za bzdury pan wygadujesz– odpowiadam mu na to. - Nie ma mowy o czymś takim. Proszę mi powiedzieć, czego pan chce ode mnie.

 

-        No ja bym chętnie porozmawiał z panem, bo Lepper bardzo się przejmuje panem, że pan jeszcze biura nie masz uruchomionego, słyszałem, że pan go jeszcze nie wyremontowałeś, więc ja bym chętnie panu pomógł – tylko musiałbym mieć u pana pracę, bo jestem bez pracy. Najlepiej jakbyś mnie pan zatrudnił na stanowisku dyrektora biura poselskiego.

 

-        Ale czy pan masz odpowiednie ku temu kwalifikacje ? - pytam się go.

 

-        Oczywiście– odpowiada mi na to Jan Mucha. Pracowałem zawsze w budownictwie, prowadziłem finanse, mam duży dom, którego dorobiłem się w czasie pracy w Stanach Zjednoczonych. I zaczyna mi opowiadać, jak to w latach osiemdziesiątych ciężko pracował na swoją krwawicę w postaci willi z basenem w Jaworzu:

 

-        Prowadziłem budowy w Stanach Zjednoczonych koło Chicago. Po trzech latach, kiedy rozliczałem budowę, okazało się, że nazbierało się 30 000,00 dolarów oszczędności. Kiedy biznesmen polskiego pochodzenia – mój kolega, John Kowalski zaproponował mi, że mogę te pieniądze otrzymać w ramach premii – ja oświadczyłem, że nie chcę tych pieniędzy - niech one będą wypłacone robotnikom, bo oni ciężko pracowali na to. Ja swoje pieniądze zarobiłem i więcej mi nie potrzeba. Na to biznesmen odpowiada mi w ten sposób:

 

-        Słuchaj Jasiu - (oryginalna wymowa Jana Muchy) - tobie kończy się wiza za trzy miesiące, tak? – przyjedź do mnie za ten czas do Chicago do mojej firmy, to porozmawiamy. Kiedy przyjechałem – biznesmen John Kowalski mówi do mnie: Jasiu, ty mnie tak wzruszyłeś swoim podejściem do tych robotników, że ty nie chciałeś tych pieniędzy, więc ty wracaj do Polski. Swoje pieniądze już zarobiłeś, a ja w ramach premii sfinansuję ci budowę domu w Polsce. I stąd mam ten dom – oświadcza mi na to z niejakim triumfem i łypie na mnie okiem, czy w to uwierzyłem.

 

-        proszę pana –odpowiadam mu na to - pan mówi, że rozmawiał pan w      Warszawie z Lepperem i Maksymiukiem. Więc ja teraz zadzwonię do Janusza Maksymiuka.

 

-  proszę bardzo, mam telefon do niego –mówi do mnie.  - nie trzeba  odpowiadam mu na to - ja przecież też dysponuję jego telefonem komórkowym.

 

Dzwonię do Janusza Maksymiuka, kiedy przedstawiam mu w czym rzecz – odpowiada mi krótko: - tak jest panie pośle, był tu u nas taki pan Jan Mucha, no może byście się dogadali, bo on chciałby panu dopomóc w prowadzeniu biura poselskiego.  Nie zdziwiłem się takiemu oświadczeniu, bo widziałem opieczętowaną przez Klub Parlamentarny przepustkę sejmową.

 

-       Proszę pana –odpowiadam Janowi Mucha na to – ja mam przewidzianego jednego asystenta do biura – Krzysztofa Dolińskiego, ale nie mówię, że nie zatrudnię pana na dyrektora, skoro oświadczasz mi pan, że wszystko jest pan w stanie zorganizować, bo rzeczywiście trzeba dokończyć remont biura, bo jest spartaczony przez jednego takiego hochsztaplera – Dariusza Sobotę, który chce mnie naciągnąć na 5400,00 złotych za ten remont, a on nie jest wart nawet 1200,00 według kosztorysu. Poza tym jego żona – Krystyna Sobota, która kiedyś współpracowała ze mną, naubliżała mi niedawno i nie chce mi oddać kluczy od tego biura z tego powodu, że nie mam zamiaru zapłacić tej kwoty na podstawie sfałszowanego kosztorysu.

 

     Jan Muchajakby tylko na to czekał, od razu deklaruje mi się, że on te klucze od niej odbierze. Pyta się o jej adres i obiecuje, że na drugi dzień przywiezie mi klucze, aby umożliwić ponowny remont biura. Rzeczywiście na drugi dzień przywozi mi klucze i relacjonuje mi przebieg rozmowy. Miał ją zbesztać wielokrotnie, że wyraża się o mnie per „Ty” – z naciskiem podkreśla mi wielokrotnie, że sprowadzał ją z obłoków na ziemię i nakazywał jej wyrażać się o mnie per „pan poseł”.

 

     Byłem mu w tym momencie wdzięczny, że odzyskał klucze. Oglądamy razem biuro, które jest pomalowane w sposób bardzo nieestetyczny. Farba emulsyjna została nałożona bezpośrednio na farbę kredową i zaczyna już pękać i odpadać.

     Jerzy Radoń-Tanewski,który razem z inspektorem nadzoru Dariuszem Hanuszem dokonywał odbioru technicznego – zadecydował, że remont musi być zrobiony na nowo ze zdrapaniem starej i nowej farby. Firma robi to bardzo szybko za niezbyt wygórowaną cenę 2000,00 złotych. 

 

     W tym czasie Jan Mucha codziennie odwiedza mnie w moim mieszkaniu. Wkrada się w łaski mojej żony, którą oczarowuje na swój sposób – zabiera ją kilkakrotnie na zakupy, a ja nie zdaję sobie nawet przez chwilę sprawy z tego, że pieniądze, które otrzymuje ode mnie na zakup materiałów biurowych – on przeznacza na zwykłe zakupy żywnościowe do swojego domu.

Jego żona – Grażyna Mucha, która wydaliła go z domu w Jaworzu nie po przegranych wyborach 2001, ale o wiele wcześniej z powodu defraudacji pieniędzy spółki, w której oboje byli udziałowcami, jak również z powodu otrzymania aktu oskarżenia w Oświęcimiu za molestowanie seksualne młodych dziewczyn -  zmusiła go do zamieszkania czasowo w dzierżawionej przez siebie kawiarni w Kętach – teraz przywróciła wspaniałomyślnie do zamieszkiwania w ich jaworzańskiej willi. No bo miał dostać pracę w moim biurze poselskim. Ale również ona nie uprzedziła mnie o tym, co może mi grozić z jego strony – że to urodzony defraudant i hochsztapler, który w listopadzie 2000 roku oszukał nawet kandydata na prezydenta – Dariusza Grabowskiego na sumę 70 tysięcy złotych.

 

Ale w grudniu 2001 r. o niczym nie wiem. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia wyjeżdżam razem z nim do Warszawy. Sam mi to proponuje, a ja z drugiej strony chcę go sprawdzić w Klubie Parlamentarnym Samoobrony, czy rzeczywiście można obdarzyć go zaufaniem. 27 grudnia 2001 roku wsiadamy do pociągu relacji Bielsko-Biała - Warszawa Centralna. 

W przedziale pociągu tuż za Katowicami Jan Mucha wdaje się w pogawędkę z przygodnymi pasażerami – na nowo opowiada im o swoich rzekomych wojażach po Stanach Zjednoczonych, o swojej pracy zarobkowej na budowach amerykańskich. Dokładnie to samo co relacjonował w moim mieszkaniu przed świętami Bożego Narodzenia – teraz ukwieca to jeszcze innymi bardziej pikantnymi szczegółami – że dużo latał samolotami po Stanach, a raz o mało nie zakończył lotu na łonie Abrahama. Był pewny, że samolot pikuje w dół i za moment rozwalą się na amen – ale cudownie i szczęśliwie wylądowali miękko na lotnisku. Nie wiedziałem co tym sądzić. Dopiero z końcem lutego, kiedy po dyscyplinarnym zwolnieniu go z pracy, zażądałem zwrotu telefonu komórkowego – jego żona oświadcza niespodziewanie, że on nigdy w Stanach Zjednoczonych nie przebywał ani nie leciał samolotem.

 

-        To Pan tyle mi opowiadałeś, że prowadziłeś budowy w Stanach Zjednoczonych, że znasz się Pan na finansach, a teraz okazuje się, że brakuje pieniędzy na koncie mojego Biura Poselskiego! - oświadczyłem mu wówczas z wielkim żalem i pretensją w głosie.

 

-        Ależ –oświadcza natychmiast jego żona Grażyna Mucha -  przecież on nigdy w Stanach nie był !!! 

 

-        A to z ciebie taki mitoman –odpowiadam na to.  - Pożałujesz Pan tego i zrobię Panu sprawę w prokuraturze.

 

 

-        o  -

 

     W Warszawie wreszcie docieramy do Klubu Samoobrony. Dyrektor Biura Janusz Maksymiuk z radością i uśmiechem na twarzy wita nas bardzo uprzejmie. Częstuje nas kawą i poleca zaczekać, bo Andrzej Lepper będzie za chwilę – to nas przyjmie na rozmowie. Ja w tym momencie nawet przez chwilę nie podejrzewam, że nieprawdą jest, jakoby Lepper wzywał Muchę do Warszawy.

 

Nie wiedziałem nawet tego, że Mucha pojechawszy do Warszawy z początkiem grudnia, okłamał Leppera, że jest już po rozmowie ze mną, że zna mnie – tylko ja się waham, czy go zaangażować do pracy w moim biurze. Teraz wyraźnie widać, że pojechał po to, aby wyrobić sobie przepustkę sejmową z pieczątką Klubu Parlamentarnego Samoobrony RP i z tym dokumentem uwiarygodnić się w moich oczach. Gdy po chwili w trakcie rozmowy Mucha w bezczelny sposób zwraca się do Leppera per „Andrzej” – moje wątpliwości rozwiewają się całkowicie.

 

- No patrz Andrzej – przejmowałeś się posłem Smolaną, a on był tylko chory. Pisze interpelacje, artykuły, udziela wywiadów w prasie -- masz tu „Naszą Gazetę” z Bielska. Ja mu obiecałem uporządkować biuro poselskie i będę zatrudniony u niego na etacie dyrektora biura. Wszystko będzie dobrze.

 

      Wyszliśmy z gabinetu Andrzeja Leppera – a tymczasem w Klubie Mucha poleca mi napisać pismo do Biura Obsługi Posłów w sprawie wyzłomowania starych mebli po pośle Zbigniewie Wawaku, które znajdują się w bielskim biurze (pomyślałem wówczas, że on sam nie umie pisać na komputerze, ale nie przejmowałem się tym, bo pisać miał Krzysztof Doliński). Już po pół godzinie Jan Mucha przychodzi z potwierdzonym pismem i triumfalnie oświadcza mi, że ma już zgodę Biura Obsługi Posłów na to wyzłomowanie. Znów nawet przez moment nie pomyślałem, że bleffuje mnie na całego. Czynił to po to, aby mieć pretekst do zakupu nowych mebli do biura, aby z kolei pobierać ode mnie pieniądze. 

     Zaraz po powrocie do Bielska-Białej Jan Mucha żąda ode mnie, abym dał mu upoważnienie do konta poselskiego bo będzie mi przeprowadzał transakcje finansowe na zakup mebli – przede wszystkim przelewy bankowe za faktury meblowe i inne. 

 

 Jeszcze przed Nowym Rokiem 2002 niespodziewanie dzwoni do mnie Zbigniew Cichomski z dawnej KPN z Cieszyna i dobrodusznie uprzedza mnie, żebym uważał na Muchę, bo jest człowiekiem zadłużonym, który ma sporo długów prywatnych po ludziach i „może wpuścić mnie w kanał”. Dlatego doradza mi, abym odebrał mu upoważnienie do konta bankowego. Zastanowiło mnie, dlaczego nie uprzedził mnie o tym wcześniej, kiedy razem z Muchą przebywał w moim mieszkaniu. Wiedziałem wcześniej od Muchy, że Zbigniew Cichomski razem z Bożeną Cioroch prowadzili mu kampanię wyborczą do Senatu, ale przez moment nie przypuszczałbym, że to oni dali mu mój prywatny adres domowy. Byłem jeszcze długo przekonany, że Lepper rzeczywiście wzywał go do Warszawy, a adres dostał w Klubie Parlamentarnym od Janusza Maksymiuka. Jednakże jeszcze tego samego dnia poszedłem do Banku Śląskiego i zablokowałem to konto.

 Zaraz na drugi dzień pytam się Muchę, co mają znaczyć jego długi po ludziach, że uprzedził mnie Cichomski, abym odebrał mu upoważnienie do konta. Jan Mucha w żywe oczy kpi sobie z tego i oświadcza mi, że to Cichomski oczernia go, bo chce żebym jego dawne Biuro po KPN-ie przejął na swoje biuro poselskie, a przy okazji pokrył jego dawne długi czynszowe. Gdy pytam o to Cichomskiego, potwierdza, że ma długi czynszowe, ale tylko 400,00 złotych, a nie jak twierdzi Mucha – około 800,00 złotych. 

 Muchana nowo naciska mnie, abym odblokował mu dostęp do konta – skoro sprawa się wyjaśniła. Z pewnymi oporami uczyniłem to, ale niech ktoś wytłumaczy, dlaczego Jan Mucha żądając dwukrotnie upoważnienia do konta, ani razu z tego prawa nie skorzystał. Teraz już wiem na pewno, że zaplanował skok na kasę Biura Poselskiego, zaplanował sobie pobieranie pieniędzy bezpośrednio z moich rąk, aby wykazać potem, że on nigdy nie pobierał pieniędzy z konta.

 

 Bożena Cioroch, która chciała prowadzić księgowość w moim biurze poselskim, też ma ruszone sumienie, bo już zdaje sobie sprawę, w jaką kabałę mogą mnie wprowadzić, dając mu mój adres.  Mucha z łatwością wykorzystał swoje koneksje z Lepperem i Maksymiukiem, bo był przez wiele lat wice-szefem partii Republikanów na całą Polskę. To z jego partii kandydował na senatora w 1993 roku prof. Zbigniew Religa. W czasie styczniowej wizyty w Warszawie – gdy prof. Religa spotkał się przypadkowo z nami w hotelu poselskim – Jan Mucha razem z nim padli sobie w objęcia. 

 

-         Cześć Jasiu– zakrzyknął do niego prof. Religa  - jedziesz ze mną na ryby do Afryki? - mam sponsora na ten wyjazd. – No ja już nie mogę jeździć, bo wiesz, jestem dyrektorem biura poselskiego pana posła. Tu wskazuje na mnie. Prof. Religa podaje mi rękę i wymieniamy sobie uprzejmości. Ten epizod też zaważył na tym, że byłem wprost oczarowany tymi jego koneksjami z przeróżnymi politykami. W czasie późniejszych pobytów w Sejmie – Mucha wciąż przystawał na pogawędki – a to z wicemarszałkiem Tomaszem Nałęczem, a to z wicemarszałkiem Januszem Wojciechowskim. Gadka-szmatka trwała czasami co najmniej 15 minut, a ja stałem z boku i czekałem cierpliwe, aż się nagada z tymi politykami. Nawet przez moment nie przypuszczałem , że Mucha robi to celowo, aby wywrzeć na mnie wrażenie. Twierdził, że zna się bardzo dobrze z Leszkiem Millerem, z Leszkiem Balcerowiczem i nawet z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim.

 

Jednego razu opowiedział mi, jak to rzekomo miał się spotkać z Aleksandrem Kwaśniewskim i jego żoną na Akropolu w Atenach. Kwaśniewski miał jeszcze nie być prezydentem. Mucha stał na jakimś wąskim przejściu, spod którego z jednej strony była przepaść. Gdy Państwo Kwaśniewscy zbliżali się w jego kierunku, on na tym wąskim przejściu ustąpił miejsca przyszłej prezydentowej słowami – proszę bardzo Pani Jolusiu – i stąd się wzięła jego znakomita komitywa z obecnym prezydentem państwa.

 

           Innym razem – gdy złożyliśmy wizytę mojemu byłemu katechecie, księdzu prałatowi Józefowi Sanakowi, znowu barwnie i kwieciście opowiedział mu o swoich rzekomych związkach z kardynałem Karolem Wojtyłą, bo on urodzony był w Krakowie.  W latach siedemdziesiątych miał rzekomo grać z kardynałem w piłkę nożną i gdy ten go sfaulował – Mucha zwracając się do późniejszego papieża z pretensjami, usłyszał od niego, że „kardynałowi wolno”.  Kilkakrotnie jeszcze tę bajkę opowiadał różnym ludziom. Doprawdy trudno mi zrozumieć, dlaczego można było się nabierać na te jego opowiastki.

 

Gdy firma remontowa miała już remont mojego biura na ukończeniu, zażądał 2000,00 złotych, chociaż wcześniej dysponował jeszcze pewną kwotą. Mimo, że ją otrzymał, nie zapłacił za remont biura. Musiałem po raz drugi zapłacić w marcu, po wydaleniu go z pracy, kiedy okazało się, że właściciel firmy upomina się o zapłatę. Wcześniej wymyślił, że trzeba koniecznie zakupić żaluzje do wszystkich trzech okien w biurze. Kiedy oponowałem przeciwko temu, stwierdzając, że przecież wystarczy założyć firanki - Mucha stanowczo twierdzi i upiera się przy swojej koncepcji, że żaluzje są konieczne. Gdy dostał pieniądze na zapłacenie tych żaluzji – oczywiście zdefraudował je natychmiast. Żaluzje zamówił, wpłacił 500,- złotową zaliczkę, a resztę sumy sobie przywłaszczył. Po wydaleniu z pracy w dniu 4 marca 2002 r.  nawet tę 500,- złotową zaliczkę zdołał odebrać właścicielowi firmy, która zamontowała te żaluzje. Właściciel był na tyle uczciwy, że poczekał na ponowną zapłatę za fakturę za żaluzje i poszedł do sądu zeznawać przeciwko niemu.

 

Jan Muchaupiera się również przy tym, że mój gabinet musi być w większym pomieszczeniu, bo meble rzekomo się nie pomieszczą. Okazało się później, że zaplanował sobie w moim gabinecie apartament burdelowy. Po zakupieniu na raty mebli biurowych, których i tak nie miał zamiaru spłacać – przywozi do mojego gabinetu o powierzchni 25 m2 swoją używaną kanapę, dwa fotele, telewizor kolorowy i wideo. Ze zdumieniem stwierdzam po przyjeździe z Warszawy, że w moim gabinecie oprócz zwykłych żaluzji zamontowana została roleta zaciemniająca. Pytam się go, po co zamawiał roletę zaciemniającą – no bo gdybym kiedyś ja lub on chciał przenocować po powrocie z Warszawy, to będzie ona przydatna. 

 

W niedługim czasie Jan Mucha zatrudnia nową asystentkę o nazwisku Celina Giza i prawdopodobnie z nią sypiał w tym moim gabinecie (bo po co dał do kanapy pościel ?) w czasie moich pobytów w Warszawie. Wówczas jeszcze nic nie wiem, że był karany sądownie za molestowanie seksualne młodych dziewczyn. Nie podejrzewałem nawet przez moment, że jest to człowiek ze skrzywieniem psychicznym, który notorycznie oszukuje ludzi i wciąż myśli o podbojach seksualnych.

 

 To on wspólnie z byłą przewodnicząca Samoobrony bielskiej niejaką Lilianą Potocką oszkalował posła niewybredną historią rzekomego molestowania seksualnego na łamach „Superekspressu” – sam będąc wielokrotnie karanym sądownie za podobne czyny.

 

 

Część III

 

l       DZIAŁALNOŚĆ PARLAMENTARNA – INTERPELACJA POSELSKA UJAWNIAJĄCA NADUŻYCIA W BIELSKIM WYMIARZE SPRAWIEDLIWOŚCI

 

Po upływie roku czasu, kiedy poseł Smolana wystąpił już kilkanaście razy z trybuny sejmowej i napisał kilkanaście interpelacji poselskich wraz z zapytaniami poselskimi – wziął na swój warsztat pracy mocno zagmatwaną sprawę natury prawnej. 

 

Dokładnie dwa lata wcześniej, kiedy jeszcze nie był posłem – od początku roku 2000 szukał go w całym mieście Bielsku-Białej przedsiębiorca o nazwisku Jerzy Żaczek, któremu bielska prokuratura wraz z sądownictwem i policją w porozumieniu z PKO B.P. zniszczyły działalność gospodarczą i okradły z własności ośmiu samochodów wartości 5 milionów złotych oraz towaru wartości 1,5 miliona złotych.

Wysłuchiwał go kilka miesięcy, spisał tę historię na kilkudziesięciu stronach maszynopisu, która została wysłana do ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego. 

 

W odpowiedzi otrzymał stek powielonych kłamstw, jakie przekazał bielski wymiar sprawiedliwości.

 

Kiedy Piotr Smolana rok później został posłem – widząc bezskuteczność tego pisma wysłanego do ministra rządu Jerzego Buzka, we wrześniu 2002 r. przelał tę historię na swój papier poselski i jako interpelację poselską wysłał do następnego – SLD-owskiego ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka.

 

Przedstawił w niej historię zniszczenia działalności gospodarczej tego przedsiębiorcy, a ponadto ujawnił większe malwersacje – gdyż jak się okazało, z policyjnego parkingu zniknęło na zawsze osiem jego samochodów osobowych i ciężarowych wartości co najmniej pięciu milionów złotych oraz zabór towaru sklepowego wartości  1.500.000,00 złotych. Jerzy Żaczek twierdzi, że padł ofiarą oszustwa PKO B.P. w Bielsku-Białej, która podstawiła jako swego klienta innego człowieka o tych samych danych personalnych co Jerzy Żaczek z zawodu stolarza, na którego przekierowywane były jego wpłaty ratalne – a jemu stworzono sztuczny debet i wytoczono fałszywy proces o wyłudzenie kredytu.

 

Faktem jest, że PKO B.P. w Bielsku-Białej łakomiło się ponadto na jego budowany Motel o powierzchni 1.800,00 m2 w bezpośrednim sąsiedztwie Salonu Sprzedaży Fiata przy ul. Katowickiej – ale wobec odmowy udostępnienia tej inwestycji na filię PKO dla kredytów samochodowych - sfingowano mu proces i przepadek mienia.

 

Poseł Piotr Smolana nie wiedział i nie domyślał się nawet – że wraz                 z wysłaniem tej interpelacji ściągnie na siebie gniew bielskich prokuratorów              i sędziów.

 

Interpelacja poselska liczyła wiele stron, ale nie przemówiła do sumienia żadnemu ministrowi, ani Lechowi Kaczyńskiemu, Grzegorzowi Kurczukowi i Andrzejowi Kalwasowi, ani nawet z PiS-u – gdyż dostał ją potem z rąk premiera Jarosława Kaczyńskiego minister Zbigniew Ziobro, niedawny kolega posła Smolany z Sejmowej Komisji ds.Afery Rywina.

 

Wydawać by się mogło, że powinna była przemówić do tych sumień, skoro Dyrektor Wydziału Interpelacji w Kancelarii Sejmu sam przyznał, że jeżeli cała ta opisana historia miałaby polegać na prawdzie, to Jerzy Żaczek powinien był już dawno przejść zawał serca lub wylądować w szpitalu psychiatrycznym.

 

 

Przedstawiamy ją poniżej w treści niezmienionej:

 

 

 

 

 

 

 

 

POSEŁ NA SEJM RP

Piotr Smolana

Klub Parlamentarny – Samoobrona RP

Biuro: ul. 1 Maja 47; 43-300 Bielsko–Biała; tel.(0-33)498 – 48 – 45 fax (0-33)498 -48-46;                 e-mail:biuro-poslasmolany@wp.pl__________________________________________

Bielsko-Biała dnia 20 września 2002 r.

 

Minister Sprawiedliwości

Sz. Pan Grzegorz KURCZUK

Aleje Ujazdowskie 11

00-950 WARSZAWA

 

INTERPELACJA POSELSKA

Panie Ministrze,

 

W sierpniu 2000 roku wysłuchiwałem historii mieszkańca Bielska-Białej Jerzego Żaczka, zamieszkałego obecnie u matki przy ul. Krakowskiej 2/3 w Bielsku-Białej (z powodu odebrania mu majątku przez Prokuraturę Rejonową przy aferalnym współudziale PKO Oddział w Bielsku-Białej nie bez pomocy Policji i bielskiego sądownictwa). Sprawę znam dogłębnie i dziwić się należy bardzo mocno, że do dnia dzisiejszego nie może ona znaleźć właściwego i prawidłowego (proszę czytać: praworządnego) epilogu. Asumptem do wystąpienia przeze mnie z niniejszą interpelacją jest artykuł prasowy, jaki ukazał się w „Polityce” w dniu 24 sierpnia 2002 r. pt. „Gliny w błocie”, w którym przedstawione zostały dowody na mafijne powiązania bielskiej policji z gangiem złodziei samochodowych. Jerzemu Żaczkowi w zaborze jego samochodów wybitnie dopomogła właśnie bielska policja.

 

    Oto opowieść człowieka, spisana przeze mnie osobiście we wrześniu 2000 roku, okraszona łzami jego matki, a jego samego doprowadzająca na skraj wytrzymałości psychicznej  - którą opowiedział mnie osobiście:

 

Relacjonuje Jerzy Żaczek:

 

    W 1982 roku rozpocząłem działalność gospodarczą. W 1990 roku mając zamiar rozszerzyć tę działalność - wystąpiłem o kredyt bankowy w PKO w wys. 2 miliardów st. złotych, zaś po pewnych obietnicach - również o 1.200 milionów st. zł. w Łódzkim Banku Rozwoju.

 

    Oczekując na przyznanie tych kredytów i mając zabezpieczenie materialne ze swej strony (poręczenie majątkowe) na kwotę 4 miliardy st. zł - dość długo nie mogłem doczekać się realizacji tych kredytów.

 

           W październiku 1990 r. zadzwonił do mnie wreszcie dyrektor Banku Łódzkiego Zbigniew Włodarski i zaproponował przyznanie kredytu w wys. 1 miliard 200 milionów st. zł., ale warunkiem otrzymania miało być wręczenie łapówki głównej księgowej Teresie Bargieł, zaś z nim (dyrektorem Włodarskim) miała być zawiązana cicha spółka handlowa.

    W tym samym czasie zostałem również powiadomiony przez PKO w Bielsku-Białej, żebym zgłosił się na rozmowę z naczelnikiem PKO Marią Biłeńką. W czasie rozmowy z naczelniczką, kiedy oświadczyłem jej, że mam przyznany również kredyt przez Bank Łódzki O / Bielsko-Biała, odpowiedziała mi, że to nie ma nic do rzeczy, bo u niej też mogę kredyt otrzymać.   Z kolei w PKO - jak się okazało - warunkiem otrzymania 2-miliardowego kredytu miało być odstąpienie 10 % sumy kredytowej, co ujawniło się dopiero w dniu przyznania kredytu i zgłoszenia się po niego w kasie PKO.

 

    2 października 1990 r.otrzymałem w filii Banku Łódzkiego 1 miliard 200 milionów st. złotych -  za wręczeniem (pozostawieniem w kasie) 250 milionów st. zł dla głównej księgowej do podziału dla reszty kierownictwa banku. Zabezpieczeniem tego kredytu był weksel i po upływie zaledwie 0,5 roku kredyt ten został całkowicie spłacony.

 

    19 października 1990 r. przyznany mi został kredyt z amerykańskiego „Funduszu rozwoju rynku i demonopolizacji na rozwój małej przedsiębiorczości” w PKO w wys. 2 miliardów st. zł - z czego pierwszą transzę otrzymałem w wys. 700 milionów st. zł., resztę miałem otrzymać po Nowym Roku 1991.

 

    W marcu 1991 r. zadzwoniła do mnie pracownica PKO niejaka p. Pasiut i poinformowała, że mam do odbioru pozostałą kwotę kredytu 1 miliard 200 milionów  st. zł., ale trzeba będzie zmienić warunki umowy kredytowej w ten sposób, że mam dołożyć do zabezpieczenia samochody. Powyższe uczyniłem w dniu 9 kwietnia 1991 r. z ustanowieniem rejestrowego zastawu bankowego. Rejestr ten objął 7 samochodów ciężarowych i osobowych i przelew z ubezpieczenia został dokonany na PKO. Wszystkie te dokumenty posiadam w oryginałach z pieczątkami bankowymi i podpisami i noszą datę 9 kwietnia 1991 r.

 

     19 kwietnia 1991 r. otrzymałem kwotę 1 miliard 200 milionów st. zł. w formie II transzy  -  600 milionów st. zł.  otrzymałem gotówką, a pozostałe 600 milionów st. zł. zostało w dyspozycji PKO na rozliczenie poprzedniej I transzy kredytu, w tym 10 % odstępnego za otrzymanie kredytu. Na żądanie PKO pozostawiłem zarazem 5 czeków in blanco na rozliczenie tej drugiej kwoty w wys. 600 milionów st. zł.  Po całkowitym rozliczeniu tej drugiej sumy 600 milionów st. zł. pozostało dla mnie zaledwie 130 milionów st. zł.

 

    W październiku 1991 r. na imieninach dyrektora PKO Solskiego, gdzie również obecny był dyrektor Gorczyca z Łódzkiego Banku Rozwoju - ustalili oni między sobą, żeby doprowadzić moje przedsiębiorstwo do ruiny i zagarnąć moją prywatną (nieukończoną) budowę o powierzchni użytkowej 1800 m2 - celem utworzenia w niej filii PKO (adres mojej nieruchomości: ul. Katowicka 30 Bielsko-Biała). Dowiedziałem się o tym przypadkowo w formie ostrzeżenia od zaufanej prywatnej osoby, która była uczestnikiem tej imprezy imieninowej.

   Rzeczywiście - niedługo po tym - w listopadzie 1991 r. PKO przeprowadziło kontrolę w mojej firmie (PHU "HARS" - Hurtownia Artykułów Rolno-Spożywczych) wykorzystując moją nieobecność, gdyż przebywałem w Niemczech za towarem, naopowiadało niestworzonych rzeczy mojej głównej księgowej - Dorocie Miziołek.

Kontrolerzy PKO oświadczyli jej, że wyłudziłem kredyt i będę siedział w więzieniu co najmniej 15 lat.

    Po powrocie z Niemiec zadzwoniłem do naczelniczki PKO Marii Biłeńko, co to ma wszystko oznaczać? Przyjechałem do jej gabinetu i ona mówi do mnie w takie słowa: "Panie Żaczek, trzeba będzie resztę kredytu oddać". Nie podała mi żadnego uzasadnienia tego żądania, wręcz nakazała sprzedać szybko niektóre samochody, aby szybko spłacić pozostałą resztę kredytu - zaledwie 752 miliony st. złotych.

 

           Odpowiedziałem jej, że lepszym rozwiązaniem byłoby sprzedanie mojej nieukończonej budowy i wówczas oddam do banku żądane 752 miliony st. zł.

W tym celu zamieściłem ogłoszenia prasowe do gazet, do radia - na co posiadam dowody opłat ogłoszeniowych.

           Któregoś dnia przyszedłem do PKO do naczelniczki Marii Biłeńko z klientem gotowym odkupić moją nieruchomość i chciałem wpłacić żądane 752 miliony st. zł.

Klient został na chwilę wyproszony za drzwi przez naczelniczkę, a ze mną przeprowadziła następującą rozmowę: "Panie Żaczek, szkoda sprzedawać tę budowę, załatwimy to tak, że Pan dostanie prolongatę na 3 miesiące, w tym celu napiszemy aneks do umowy". Kazała mi przyjść do PKO 20 listopada 1991 r. razem z żoną.  Przedłożyli nam do podpisania nowe spreparowane dokumenty - w dokumentach tych widniały mylnie pisane kwoty do spłaty - zamiast w wys. 752 miliony st. zł - PKO dopisało 1 miliard 255 milionów st. zł. Dopisało również moją żonę Elżbietę Żaczek (zd. Szubert) jako kredytobiorczynię (przedtem nie widniała w umowie) i ustaliło nowe raty spłat, które miały się rozpocząć z dniem 30 stycznia 1992 r. z zastrzeżeniem, że 10 stycznia 1992 r. mam wpłacić od razu 82 miliony st. zł. odsetek za IV kwartał 1991 r. - co niezwłocznie uczyniłem. Dodatkowo w aneksie została zamieszczona klauzula, że w razie nie wywiązania się z nowej formy umowy, egzekucja należności będzie ściągana w pierwszej kolejności z nieruchomości (nieukończonej budowy). Do tego dołączono w formie podstępnej nowe sfałszowane umowy o ubezpieczeniu na samochody z inną datą niż pierwotna - zamiast 9.IV.1991 r. wpisana została data 19.IV.1991 r.

    W pierwszym momencie nie zauważyliśmy tego oboje z żoną - gdyż cała ta sfingowana mistyfikacja miała charakter poufnej przyjacielskiej rozmowy i czyniona była w pozorowanym pośpiechu. Nawet przeoczyliśmy, że żona Elżbieta Żaczek jest dopisana, że błędnie (prawdopodobnie celowo - bo inaczej nie da się tego wytłumaczyć) wpisane są kwoty zawyżone niemalże dwukrotnie do sumy 1 miliard 255 milionów złotych oraz o egzekucji w pierwszej kolejności z nieruchomości.

           Wynikałoby z tego, że wezwanie nas na rozmowę miało na celu wprowadzenie nas w błąd, celowo dopisana została do umowy żona , gdyż ona była posiadaczem drugiej połowy działki budowlanej, na której usytuowana jest nasza inwestycja.

Jednakże PKO przeliczyło się w swoich niecnych rachubach. PKO nie wiedziało, że pierwsza połowa działki z rozpoczętą budową domu figuruje na moją nieletnią córkę Izabelę Żaczek, a nie na mnie. Tylko dzięki temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczamy wspólnie z żoną to, że dzisiaj - w roku 2000 - nieruchomość ta nie została nam odebrana, ale za to niszczeje, bo ja zostałem przez nich w majestacie "prawa" zniszczony do spółki z prokuraturą i sądownictwem, ale o tym później.

    W grudniu 1991 r. prezes Spółdzielni Mieszkaniowej "Złote Łany" przysłał mi pismo z błyskawicznym 3-dniowym wypowiedzeniem najmu lokalu - pawilonu handlowego z żądaniem opuszczenia go, podczas gdy w umowie zaznaczony był 3-miesięczny okres wypowiedzenia dla każdej ze stron bez podania uzasadnienia.

Umotywował to rzekomym niepłaceniem czynszu w terminach (które były płacone w terminie bez jednego dnia zwłoki), a dodatkowo Spółdzielnia posiadała ode mnie inne zabezpieczenie w formie kaucji w wys. 125 milionów st. zł.

    Poszedłem na rozmowę do tego prezesa, okazałem mu dowody regularnych, terminowych opłat czynszowych - dlatego zapytałem się, dlaczego dał mi wypowiedzenie najmu, skoro nie ma ku temu żadnych podstaw ? Dodatkowo oświadczyłem mu, że mam dużo towaru w sklepie i hurtowniach przed zbliżającymi się świętami, że mam zaciągnięty kredyt, który mam do spłacania - dlatego nie rozumiem jego działania. On na to mi odpowiedział, że właśnie dlatego wypowiada mi umowę najmu, bo mam ten kredyt. Przyznał mi, że to PKO wywarło na niego nacisk z takim żądaniem.  (Pragnę zaznaczyć w tym miejscu, że ten prezes był bardzo nierozsądnym człowiekiem, gdyż mój czynsz dla spółdzielni wynosił 47 milionów st. zł miesięcznie + wspomniana kaucja 125 milionów st. zł., a po moim opuszczeniu pawilonu - ten prezes miał trudności ze znalezieniem dzierżawcy za 10 milionów st. zł.).

 

           W dniu 28 grudnia 1991 r. opuściłem ten pawilon, jednakże wcześniej 6 grudnia PKO przysłało mi kontrolę do tego pawilonu handlowego i zrobiło spis towaru, który wyniósł 1.849.200.000,-  st. zł.  Następnie sfingowało pismo z sfałszowaną datą 20 marca 1991 r. i rzekomo ten towar z tego spisu wraz z majątkiem firmowym miał być zabezpieczeniem tego pierwszego kredytu z Banku Łódzkiego.

 

      W dniu 10 stycznia 1992 r. zgodnie z aneksem wpłaciłem odsetki za IV kwartał 1991 r. w wys. 82.897.300,- st. zł.

 

    16 grudnia 1991 r. komornik na polecenie PKO zabezpieczył cały mój majątek w kwocie 5 miliardów 987 milionów st. zł., zaś równocześnie PKO z własnej inicjatywy zerwało umowę kredytową. Znowu zaznaczam: w tym czasie nie zalegałem z żadnymi spłatami, pierwszą spłatę miałem rozpocząć zgodnie z aneksem 30 stycznia 1992 r. - czyli działanie PKO było jawnie bezprawne, co zostało wykazane i udowodnione na późniejszej (pierwszej) drodze sądowej.

 

PKO / Oddział Bielsko-Biała dokonało kolejnego perfidnego fałszerstwa, gdyż zarówno w przedmiotowym aneksie ( z dnia 20 września 1991 r.) jak i we wniosku o zajęciu komorniczym - zawyżyło kwotę spłaty reszty kredytu (nie zaległego) z 752.000.000,- st. zł. na kwotę 1.452.390.500,- st. złotych.

 

    Zrozumiałem, że jestem perfidnie niszczony przez PKO, któremu zależało na przejęciu mojej niedokończonej inwestycji na cele PKO, dlatego rozpoczęło o wiele wcześniej takie działania względem mojej osoby, wciągając w to również moją żonę.

PKO wraz z komornikiem zaczęło licytować moje samochody ciężarowe, dostawcze i osobowe - przetarg nie doszedł do skutku, gdyż samochodów tych ( w majestacie bezprawia) nie udało się im sprzedać.

 

    Ówczesny wicedyrektor ZGM Andrzej Zeman zapowiedział mi kolejną eksmisję z bazy transportowej, którą dzierżawiłem przy ul. Olszówki 27 A w Bielsku-Białej -

-        również rzekomo z powodu niepłacenia czynszu dzierżawnego. Udałem się do niego (był to mój dobry znajomy) i zapytałem, o co chodzi? Oświadczył mi wymijająco, że chyba komputery się pomyliły, ale potem, po moim naciśnięciu, aby ujawnił prawdziwe przyczyny takiego działania - wyciągnął pismo, zakrył ręką pieczątki i dał mi do przeczytania wyraźny nakaz wymówienia mi dzierżawy. Już nie musiałem się nawet domyślać, że to robota PKO. Nie miałem innego wyjścia - musiałem opuścić bazę transportową, zrozumiałem, że perfidia PKO dotarła nawet tutaj - ale zażądałem zwrotu kosztów poniesionych na inwestycje w tej bazie transportowej oraz załatwienie telefonu w moim dzierżawionym budynku przy ul. Katowickiej 19. Odpowiedział mi, że telefonu nie jest w stanie mi załatwić, ale pokryje te koszty inwestycyjne, tylko zleci kosztorysantowi sporządzenie odpowiedniego kosztorysu.

 

Poszedłem do komornika, aby oddał mi te samochody do czasu wyjaśnienia sprawy w PKO, abym mógł pracować na tych samochodach i spłacać nadal kredyt.

Komornik obiecał mi porozmawiać w PKO i za 3 dni kazał przyjść z żoną do niego.

    Przyszedłem z żoną, a komornik mówi da nas: "Panie Żaczek, PKO zgadza się oddać te samochody, ale pod warunkiem, że wydziedziczy Pan córkę z tej swojej budowy".

Przy takim postawieniu sprawy odpowiedziałem, że dziękuję za taką poradę i wyszliśmy bez słowa z żoną.

 

          W dniu 30 maja 1992 r. postanowiłem zawiesić działalność gospodarczą,   zwolniłem resztę pracowników (do stycznia 1992 r. zatrudniałem 30      pracowników, w tym 4     uczniów-praktykantów - płaciłem im godziwe pensje,     nie zalegałem nigdy z        wypłatą wynagrodzeń, podatkami skarbowymi oraz   składkami ZUS-owskimi). Na moje polecenie główna księgowa Dorota Miziołek            sporządziła bilans finansowy, wcześniej całą dokumentację zabrała do swego        domu.

 

 W dniu 20 czerwca 1992 r. policja zabrała mnie z domu na przesłuchanie do prokuratury, gdzie   postawiono mi zarzut o wyłudzenie kredytu z PKO w wys. 1 miliard 200 milionów st. zł. Z tą chwilą otrzymałem dozór policyjny, odebrano mi paszport.  Prokuratura nadała tej sprawie sygnaturę DS 291/92. W grudniu 1992 r. odbyła się pierwsza sfingowana przez prokuraturę wspólnie z PKO rozprawa w Sądzie Rejonowym Wydział III Karny w Bielsku-Białej, zaś w styczniu 1993 r. ten Sąd Rejonowy uniewinnił mnie, zaś komornik oddał mi wszystkie składniki mojego prywatnego majątku: samochody, budowę, część wyposażenia sklepów. Stwierdziłem jednakże po sprawdzeniu, że brakuje mi 1 miliard 600 milionów st. zł. z wyposażenia sklepów i utargów.

     Okazało się, że moja główna księgowa Dorota Miziołek (przy tendencyjnych kontrolach PKO) prowadziła od pewnego czasu podwójną księgowość, fałszowała dokumentację księgową, podrabiała moje podpisy na moich imiennych pieczątkach firmowych - i to ona spowodowała moją stratę na sumę 1 miliarda 600 milionów st. złotych, a działała w porozumieniu z magazynierem Tadeuszem Żaczkiem (który pracował w mojej firmie zaledwie 16 miesięcy) i z którym była w zażyłych stosunkach.

    

Główna księgowa Dorota Miziołek pomimo zwolnienia z dniem 30 maja 1992 r., nadal bez mojej wiedzy (być może za namową PKO) prowadziła fałszowaną księgowość do spółki z Tadeuszem Żaczkiem (też już zwolnionym z tą datą) aż do dnia 30 sierpnia 1992 r. W jakim czyniła to celu ?

Otóż wcześniej - w sierpniu 1991 r. kiedy kupiłem kolejny samochód ciężarowy - Tira Rojs-Rojsa do remontu (na razie bez dowodu rejestracyjnego, gdyż właściciel Auto-Komisu - Henryk Belski miał mi go dowieźć, a był moim zaufanym handlowcem, gdyż już wcześniej kupowałem od niego różne samochody z legalnymi dokumentami) - samochód ten nie był na czas remontu przerejestrowany przeze mnie z powodu zaginięcia dowodu rejestracyjnego przez poprzedniego właściciela. W trakcie tego remontu stwierdziłem, że numery silnika nie zgadzają się z numerami w ewidencji komputerowej Urzędu Komunikacyjnego w Bielsku-Białej.

W tym też czasie właściciel Auto-Komisu Henryk Belski przebywał we Francji, więc oczekiwałem na jego powrót celem wyjaśnienia tej sprawy.

 

    W tym samym czasie główna księgowa Dorota Miziołek spreparowała w dniu 22 czerwca 1992 r. umowę kupna-sprzedaży mojego samochodu ciężarowego Rojs-Rojsa LEYLAND (rocznik 1983 TIR) wspólnie z Tadeuszem Żaczkiem, kupili fałszywą fakturę zakupu silnika  (ze złomowiska) tego samego typu co w w/w samochodzie i legalnie zarejestrowali samochód na fałszywych numerach silnika (za łapówkę w wys. 500,00 PLN) w urzędzie komunikacyjnym w miejscowości Suszec k/ Rybnika na nazwisko Tadeusza Żaczka i jego żony.

 

           Główna księgowa Dorota Miziołek po faktach tendencyjnych kontroli PKO w mojej firmie, nabrała przekonania o swojej bezkarności wspólnie z magazynierem Tadeuszem Żaczkiem, tym bardziej, że to właśnie PKO przekonywało ją, że z powodu rzekomo wyłudzonego przeze mnie kredytu będę przebywał w więzieniu co najmniej 15 lat. Dlatego odważyli się ukraść mi ten samochód Rojs-Rojs, tym bardziej, że wcześniej udało się im okraść mnie bezkarnie na sumę 1 miliarda 600 milionów st. zł. na podstawie sfabrykowanych dokumentów i fałszywego bilansu ekonomicznego. Komornik zajął wcześniej moje mienie również na podstawie tego fałszywego bilansu, zaś ja również byłem przekonany, że bilans fałszywy jest bilansem prawdziwym, gdyż nie wiedziałem o prowadzeniu przez księgową podwójnej księgowości.

 

    W sierpniu 1992 r. Tadeusz Żaczek przyszedł do mnie z tablicami rejestracyjnymi i nowo wyrobionym przez siebie dowodem rejestracyjnym na mojego tira Rojs-Rojsa na swoje imię i nazwisko oraz swojej żony. Kazałem mu „odkręcić” z powrotem to oszustwo, zaznaczyłem mu, że zarówno w Urzędzie Skarbowym, PKO, Prokuraturze jak i na Policji ten samochód figuruje na moje imię i nazwisko, gdyż inaczej będzie miał sprawę karną z mojego oskarżenia. Odpowiedział mi wówczas, że teraz nie da rady niczego „odkręcać”, bo koleżanka z urzędu komunikacyjnego w Suszcu jest na urlopie i jak wróci, to przerejestruje ten samochód na numery BBL 9696 na nazwisko poprzedniego właściciela Henryka Belskiego, od którego ten samochód kupiłem. Dopiero z tą chwilą dokonałbym transakcji kupna-sprzedaży z Henrykiem Belskim (po dokonanym już de facto, swoim sumptem, remoncie samochodu).

 

   Tadeusz Żaczek od tego momentu stał się nieuchwytny - w końcu straciłem cierpliwość i 13 listopada 1992 r. zgłosiłem w IV komisariacie policji o tym zdarzeniu. Sprawę miała prowadzić prokuratura bielska wraz z policją.

 

    Główna księgowa Dorota Miziołek i Tadeusz Żaczek w porozumieniu z komisarzem Jerzym Wajdą uzgodnili protokolarne odebranie mi samochodu -

- oczywiście Tadeusz Żaczek nakłamał 11 stycznia 1993 r. na policji, że jest to jego samochód, podczas gdy to ja jestem jego prawowitym właścicielem i posiadam oryginał oświadczenia od Henryka Belskiego, że samochód TIR ROJS-ROJS był zakupiony przeze mnie.

 

    12 stycznia 1993 r. komisarz Jerzy Wajda wezwał mnie do komisariatu i chciał mi odebrać w majestacie prawa ten samochód ciężarowy. W tym momencie do jego biura wszedł sierżant Jaskulski i oznajmił Tadeuszowi Żaczkowi, że to nie jego samochód, lecz Jerzego Żaczka. Następnie sierżant Jaskulski wyprosił nas na korytarz, z nami wyszedł komisarz Jerzy Wajda, który wręczył mi kartkę z wypisaną kwotą 52.200.000,- st. zł. -  że tyle mam niby oddać pieniędzy Tadeuszowi Żaczkowi. Odpowiedziałem Wajdzie, że ja mu nie jestem nic winien i przyniosę mu na to odpowiednie dokumenty, że nie zalegałem nikomu z moich pracowników z wynagrodzeniami ani innymi długami, co zostało później udokumentowane przeze mnie na policji.

 

    Po kilku dniach znowu zostałem wezwany przez kom. Jerzego Wajdę i oznajmił mi, że mam wypożyczyć Tira Rojs-Rojsa Tadeuszowi Żaczkowi na 3 miesiące, aby mógł odrobić sobie rzekomy dług.

Po następnych kilku dniach -  12 lutego 1993 r. ponownie zostałem wezwany przez kom. Jerzego Wajdę i ponowił on żądanie zwrotu rzekomego długu 52.200.000,- st. zł., wobec mojej odmowy, że "haraczu nie będę płacił"

(komisarz Jerzy Wajda otrzymał wcześniej od Tadeusza Żaczka łapówkę w wys. 35.000.000,- st. zł.) - nakazał mi przywieźć na parking policyjny mojego Tira Rojs-Rojsa rzekomo do celów śledztwa. Wystawił mi pokwitowanie odbioru tego samochodu.

    Mijały tygodnie, a śledztwa zarówno policyjnego jak i prokuratorskiego nie było wcale widać, bo nie byłem nigdzie wzywany (sygn. akt: DS 1009/93/EK).

 

Szukałem po parkingach policyjnych mojego Tira Rojs-Rojs Leyland, ale nigdzie go nie było. Na żadnym komisariacie żaden policjant nie chciał udzielić mi żadnej informacji - co się stało z moim samochodem.

 

    W kwietniu 1993 r. dowiedziałem się, że śledztwo prowadzi podkomisarz Jolanta Parzonka z komendy przy ul. Kamińskiego wraz ze st. szeregowym Jadwigą Nicieją. Zacząłem otrzymywać wezwania na przesłuchania, lecz do przesłuchań nie dochodziło wcale, zawsze nakazywano mi czekać w kawiarni piwnicznej w komisariacie, gdzie piłem po kilka kaw i daremnie oczekiwałem na przesłuchania.

   W tym czasie Tadeusz Żaczek i Dorota Miziołek byli do woli przesłuchiwani i wspólnie fabrykowali protokoły śledztwa.

 

TYM SPOSOBEM DO DNIA DZISIEJSZEGO TJ. 26 SIERPNIA 2000 ROKU OCZEKUJĘ NADAREMNO NA TO PRZESŁUCHANIE, KONFRONTACJĘ I PRZYJĘCIE MOICH DOKUMENTÓW, KTÓRE SĄ DOWODAMI AUTENTYCZNYMI, PRAWDZIWYMI I NIEPODWAŻALNYMI.

 

    Na potwierdzenie tego posiadam setki wniosków o przesłuchanie mnie i przyjęcie prawdziwych dokumentów dowodowych oraz o konfrontację.

Pragnę zaznaczyć w tym momencie, że prokuratura bielska, zarówno dawna wojewódzka jak i rejonowa, otrzymywały ode mnie osobiście, za potwierdzeniem, wszystkie dowody rzeczowe, jak również otrzymywały te same dokumenty z Prokuratury Generalnej jak i Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie - a więc były w posiadaniu podwójnej liczby tych samych dowodów rzeczowych, a mimo to celowo fałszowali procedurę śledczą i nie przywrócili mi sprawiedliwości.

 

    W końcu maja 1993 r. znalazłem mojego Tira Rojs-Rojsa o numerach rejestracyjnych tym razem KBX 0290 w jednym z komisów samochodowych na peryferiach Rybnika jako wystawiony do sprzedaży. Zgłosiłem ten fakt podkomisarz Jolancie Parzonce: dlaczego zabezpieczony przez policję do śledztwa samochód ten znalazł się bez mojej wiedzy i zgody w komisie handlowym do sprzedania ?

 

           Podkomisarz J. Parzonkaodpowiedziała mi, że to była decyzja prokurator Elźbiety Krajewskiej-Siudy. Poszedłem do tej prokurator z pytaniem, jakim prawem zadysponowała moją własnością - odpowiedziała mi na korytarzu, że nie ma czasu ze mną rozmawiać.

 

    Po 2 dniach przyszedłem z żądaniem, aby sprowadziła ten samochód z powrotem na parking policyjny w Bielsku-Białej - na to odpowiedziała mi bezczelnie, że  „jeżeli będę chodził za tym samochodem, to ona będzie prowadziła to śledztwo przez 10 lat.”

 

    Otrzymywałem w tym czasie wezwania na policję do podkomisarz Jolanty Parzonki, która z kolei bezpodstawnie (na podstawie zarzutu wyssanego z palca) oskarżyła mnie o to, że rzekomo sprzedałem ten samochód Tir Rojs-Rojs swojemu bratu Tadeuszowi Żaczkowi za 20 milionów st. zł. i sfabrykowałem rzekomo umowę kupna-sprzedaży.

 

           Ciekawa rzecz - że w tym momencie policja raptem uznała mnie właścicielem samochodu, a przedtem, w trakcie kilkumiesięcznego dochodzenia uporczywie wmawiała mi, że to nie ja jestem właścicielem przedmiotowego Tira.

 

    W dniu 28 października 1993 r. otrzymałem z prokuratury rejonowej postanowienie o umorzeniu śledztwa (sygn. akt DS 1009/93/EK), które toczyło się z mojego oskarżenia przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek, zaś równocześnie tym postanowieniem prok. Elżbieta Krajewska-Siuda oskarża mnie o podrobienie podpisu na umowie kupna-sprzedaży Tira Rojs-Rojs i sprzedaż rzekomo za 20 milionów st. zł. Tadeuszowi Żaczkowi. (Bzdura kompletna - bo 20 milionów st. zł. kosztowało w tym samochodzie jedno kompletne koło).

 

   Ponieważ biegły - grafolog wykluczył ponad wszelką wątpliwość, aby podpis został podrobiony przeze mnie - uznał jego autentyczność - prok. Krajewska-Siuda zmuszona była umorzyć to oskarżenie wysunięte wcześniej przez nią wspólnie z oskarżonymi przeciwko mnie, nie omieszkała przy tym napisać przeróżnych bezzasadnych bzdur, które też były wyssane z palca.

 

           W dniu 4 listopada 1993 r. otrzymałem ponowne postanowienie o umorzeniu dochodzenia przez prokuraturę (sygn. akt prokuratorskich 4165/93/EK) przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek. W postanowieniu znowu wypisane zostały bezpodstawne pomówienia z równoczesnym zaznaczeniem, że mam się zwrócić o odzyskanie samochodu Tir Rojs-Rojs do sądu rejonowego w Bielsku-Białej, jednakże nie wiedziałem jeszcze wówczas, że prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda, w porozumieniu z gangiem złodziei samochodowych, w czerwcu 1993 r. sprzedała mojego Tira o wartości 470 milionów st. zł. niejakiemu Zbigniewowi Cudak z Częstochowy, w zamian za co ta prokurator umorzyła Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek sprawę karną o defraudację 1 miliarda 600 milionów st. zł. moim kosztem.

 

                Na przełomie listopada i grudnia 1993 r. fakt sfałszowania śledztwa opartego na dowodach złożyłem u komendanta policji rejonowej w Bielsku-Białej, po czym podkom. Jolanta Parzonka dostała dyscyplinarne przeniesienie ze swojego stanowiska oficera śledczego na stanowisko zwykłej pracownicy biurowej odbierającej korespondencję na dzienniku podawczym. St. szereg. Jadwiga Nicieja została całkowicie zwolniona z policji, zaś komisarz Jerzy Wajda całkowicie odsunięty od sprawy. Te powyższe roszady były tylko kamuflowanymi działaniami rzekomo mającymi wykazać wyciąganie konsekwencji służbowych za niekompetencję śledczą policji, ale mnie nie naprawiły wcale krzywdy, ani nie przywróciły sprawiedliwości.

 

      Jednakże w dalszym ciągu fabrykowaniem rzekomych dowodów winy przeciwko mojej osobie zajmowała się nadal wymieniona wcześniej prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda, która obawiając się zdemaskowania swojego udziału w bezprawnej sprzedaży zabezpieczonego do śledztwa przez policję mojego Tira Rojs-Rojs, dowiedziawszy się zarazem, że zostałem uniewinniony przez sąd rejonowy (styczeń 1993 r.) z zarzutu wyłudzenia kredytów bankowych - napuściła prokuratora Stanisława Zielińskiego o wszczęcie na nowo śledztwa prokuratorskiego przeciwko mojej osobie, pomimo prawomocnego wyroku sądowego o moim uniewinnieniu - o nowej sygnaturze akt prokuratorskich DS 3112/93/SZ.

 

    Sąd Wojewódzki rozpoczął proces pod nową sygnaturą akt III K 125/93. Przy przesłuchaniu naczelniczki PKO Marii Biłeńko, kiedy postawiono mi wcześniej zarzut o rzekomym wprowadzeniu w błąd PKO tj. rzekomo nie poinformowaniu przeze mnie wcześniej o pobranej pożyczce w Łódzkim Banku Rozwoju - wymieniona zdradziła się niechcący przy podchwytliwym pytaniu sądu - że takową informację jednak ode mnie otrzymała.

 

     Sędzia Andrzej Almert po usłyszeniu takiej wiadomości, oświadczył prokuratorowi Stanisławowi Zielińskiemu, że jasno widać, że „Pan Jerzy Żaczek jest niewinny, nie wprowadził w błąd PKO i nie może być mowy o wyłudzeniu kredytu”.

           Prokurator Stanisław Zieliński stanął oniemiały i nagle wyskoczył z wnioskiem dowodowym o powołanie biegłego sądowego księgowego, aby sprawdził, jak Jerzy Żaczek zadysponował kredytem (brakowało mu już argumentów prawnych przeciwko mojej osobie - wynikałoby z tego, że wobec takiego obrotu sprawy, prokurator Stanisław Zieliński ustawiony wcześniej przez prokurator Elżbietę Krajewską-Siudę, szukał jakiegokolwiek pretekstu, aby mieć podstawę do oskarżania mnie i skazania).

 

Sędzia Andrzej Almert na to nagłe żądanie prokuratora o zbadanie rozdysponowania kredytu znowu odpowiedział rzeczowo:

 

- Panie Prokuratorze, jeżeli Pan Jerzy Żaczek zatrudniał 30 pracowników, majątek jego został wcześniej zarekwirowany na sumę 6 miliardów złotych, to o czym tu mówić przy pozostałej sumie 750 milionów złotych ?

 

    Mimo takiego stanowiska sędziego, prokurator wymusił powołanie biegłego księgowego, którego opinia była potem i tak nierzetelna, i niewiarygodna, co zostało przeze mnie udowodnione w sądzie i sąd na nowo przyznał mi rację.

 

           Natomiast biegły Tadeusz Pokusa potwierdził, że opinię swoją oparł na takich dokumentach, jakie mu PKO udostępniło, zarazem przyznał na rozprawie, że "tam w PKO mają straszny bałagan w księgowości".

 

    Pomimo takich faktów przemawiających na moją korzyść, sąd skazał mnie na 1 rok i 6 m-cy pozbawienia wolności z zawieszeniem na 5 lat i nakazał przez te 5 lat i 0,5 roku spłacać zaległe 752 miliony st. zł. kredytu bez odsetek, które nie były spłacane z winy PKO, bo bezpodstawnie zerwało umowę kredytową (styczeń 1992) i nasłało na mnie komornika - w przeciwnym przypadku ta reszta kredytu byłaby dawno spłacona.

 

           Po odczytaniu wyroku - 19 września 1994 r. - prokurator Stanisław Zieliński trzykrotnie dopytywał się mnie jeszcze na sali sądowej, czy będę składał rewizję od tego wyroku - zapytałem się go na zasadzie kontrpytania, czy on będzie zakładał rewizję ? Odpowiedział, że nie - ja z kolei widząc, że nie ma sprawiedliwości w bielskim sądownictwie, również postanowiłem się nie odwoływać, lecz spłacać spokojnie przez te 5,5 roku zaległy kredyt.

 

           Pomimo tego, prokurator Stanisław Zieliński w dniu 19 września 1994 r. jeszcze dwa razy na korytarzu dopytywał się mnie, czy na pewno nie będę się odwoływał, gdyż widocznie zależało jemu, jak i prokurator Krajewskiej-Siudzie, żebym się odwoływał, bo im ten wyrok nie pasował (miałem jednak nie siedzieć w więzieniu).

 

     Chodziło im jednak o to, żebym bezwzględnie został zamknięty w więzieniu na 1 rok i 6 m-cy od razu, abym miał zamknięte usta, a prokurator E. Krajewska-Siuda mogła swobodnie fabrykować kolejne dochodzenia w sprawie sprzedanego przez nią mojego samochodu Tira Rojs-Rojsa. (Co rzeczywiście później czyniła).

 

    Na piąty dzień po ogłoszeniu wyroku - 24 września 1994 r. przyszedłem do kierowniczki sekretariatu sądu wojewódzkiego z pytaniem o to, czy prokurator Stanisław Zieliński złożył rewizję od wyroku do Sądu Apelacyjnego w Katowicach ?  Odpowiedziała, że nie, bo gdyby chciał złożyć, to uczyniłby to jeszcze tego samego dnia, jak to ma w zwyczaju czynić. Tego samego  dnia 24 września 1994 r.  przyjechała do mnie na budowę urzędniczka PKO wraz z trzema ludźmi z Wrocławia samochodem na wrocławskich numerach rejestracyjnych i bezprawnie proponowała sprzedaż mojej budowy tym trzem panom. Nie wpuściłem ich na moją posesję, oświadczyłem, że sprawa sądowa jest nadal w toku - wówczas jeden z tych trzech panów powiedział do urzędniczki PKO z pretensją w głosie, że skoro z tą budową wiąże się sprawa sądowa, to oni nie reflektują na zakupienie tak wątpliwej nieruchomości.

 

    Po 15 dniach od wyroku sądowego, zwróciłem się do sądu wojewódzkiego o sentencję wyroku wraz z uzasadnieniem, ale sekretarka oświadczyła mi, że jeszcze sędzia ma coś podpisać, a jest na jakiejś sesji wyjazdowej, dlatego wyrok otrzymam drogą pocztową do domu. Przez 11 miesięcy bezskutecznie upominałem się o ten wyrok wraz z uzasadnieniem na piśmie (sygn. III K 125/93) z dnia 19.IX.1994 r.

 

   Zgodnie z postanowieniem sądu upominałem się wnioskami o zwrot dowodów rejestracyjnych moich samochodów, które komornik oddał mi w styczniu 1993 r. celem podjęcia pracy tymi samochodami, aby zarabiać na dalsze spłacanie kredytu.

    Do dzisiejszego dnia nie otrzymałem zwrotu ani dowodów rejestracyjnych, ani samochodów, a wnioski krążyły jak bumerang od prokuratora do prokuratora, stamtąd na policję, z policji do sądu rejonowego, z sądu na powrót do prokuratury.

 

Moja żona, nie pracująca, była wraz z dziećmi na moim wyłącznym utrzymaniu, ja już drugi rok nie mogłem zarabiać na życie swojej rodziny - wyprzedawałem materiały budowlane, maszyny gospodarstwa domowego, nawet elektroniczne zabawki moich dzieci, swoją złotą obrączkę i inne części naszej biżuterii - aby tylko przeżyć wraz z rodziną kolejny dzień...

 

A prokuratorka Elżbieta Krajewska-Siuda fabrykowała nadal fałszywe dowody mojej rzekomej winy. Żona popadła w ogromną depresję, była tak znerwicowana, że dwukrotnie targnęła się na swoje życie, wpadała w histerię przy dzieciach (3 i 8 lat) i zaczęła mnie oskarżać o nasze niepowodzenia życiowe. Do tego doszły złośliwe, uporczywe nachodzenia urzędników PKO, policji - co jedynie potęgowało nerwicę mojej żony. Dbała o to widocznie ta prokuratorka Krajewska-Siuda...

 

    14 października 1994 r.otrzymałem ponowne postanowienie o umorzeniu dochodzenia (sygn. DS 1600/94/EK) na szkodę moją tj. Jerzego Żaczka przeciwko Dorocie Miziołek i Tadeuszowi Żaczkowi. W tym z kolei postanowieniu prok. Elżbieta Krajewska-Siuda na nowo wypisała wierutne bzdury i stwierdziła bezpodstawnie, że to Tadeusz Żaczek jest legalnym właścicielem samochodu Tir Rojs-Rojs Leyland, a rok wcześniej zaledwie, wysyłała mnie do sądu po odbiór tego samochodu, który jeszcze pół roku wcześniej zdążyła sprzedać poprzez komis jakiemuś mieszkańcowi Częstochowy o nazwisku Zbigniew Cudak.

 

    19 października 1994 r. złożyłem skargę na to postanowienie do prokuratora wojewódzkiego. Pan prokurator Marek Mleczko w dniu 25.X.1994 r. przekazał moje zażalenie prokuratorowi rejonowemu do ponownego rozpoznania. I znowu zaczęła się wędrówka dokumentów i bezprzedmiotowa korespondencja od "Annasza do Kajfasza", a ja bezsilny wraz z załamaną żoną, czekałem na efekt tej błazenady.

 

   Nadal pisałem dramatyczne skargi do wszystkich urzędów nadrzędnych ale one bezdusznie odpisywały mi, że "nie mają prawa ingerencji w tę sprawę”, że „są niekompetentni” itd, etc.

 

    2 listopada 1994 r., 14 listopada 1994 r., 28 listopada 1994 r. i 5 grudnia 1994 r. wysyłałem wnioski do szefa prokuratury wojewódzkiej Andrzeja Kózki o odsunięcie od sprawy prok. Elżbiety Krajewskiej-Siudy, i poinformowałem go zarazem o fabrykowaniu i fałszowaniu przez nią procedury śledczej.

 

           Byłem osobiście u niego pod koniec listopada 1994 r., przedłożyłem mu oryginały moich prawdziwych dokumentów, będącymi dowodami sprawy. Pan prokurator Andrzej Kózka udał niezorientowanego w sprawie, pomimo, że otrzymał wcześniej z Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie z datą 9 listopada 1994 r. całą dokumentację z prawdziwymi dowodami.  Obiecał jedynie zbadać sprawę...

 

     W dniu 29 grudnia 1994 r. dostałem pismo prokuratury wojewódzkiej DSn 19/94/BB informujące mnie, że przekazane przeze mnie wcześniej dowody są rzeczywiście prawdziwe i uzasadniają podejrzenie popełnienia przestępstwa przez Tadeusza Żaczka i innych. Informowało mnie również, że wobec prokuratora, który nie rozpoznał moich wniosków dowodowych, zostaną wyciągnięte konsekwencje służbowe.

 

    Prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda dostała takich ataków furii (znam to z opowieści osobistej jej stenografki), że w prokuraturze w tym czasie nikt nie miał do niej przystępu, nikt nie mógł do niej podejść, bo była wściekła na każdym kroku, że ja nie chcę ustąpić i zapomnieć o jej niecnym postępowaniu, które podpada pod kodeks karny.

 

           Zaczęła na nowo tworzyć oskarżenia przeciwko mojej osobie. Dnia 30 grudnia 1994 r. wezwany zostałem do komendy rejonowej policji do pani aspirant Grażyny Wygnaniec - usłyszałem na nowo znany mi bezpodstawny zarzut (autorstwa Krajewskiej-Siudy) o przywłaszczeniu rzekomo przeze mnie Tira Rojs-Rojsa wraz z naczepą o wartości 1 miliarda 200 milionów st. zł. i reszty samochodów będących niby własnością PKO, które też były wcześniej zwrócone mi przez komornika.     Poinformowałem panią aspirant Grażynę Wygnaniec, że samochody stoją koło mojego domu i w każdej chwili mogą je sobie zabrać, a jeśli chodzi o Tira Rojs-Rojsa - to prokurator Krajewska-Siuda sprzedała je bezprawnie w czerwcu 1993 r.

 

           Pani aspirant Grażyna Wygnaniec szczerze mi wówczas powiedziała: "Panie Żaczek, niech się pan broni, my wiemy, tak jak i pan wie, że PKO pana oszukało".

 

           Odpowiedziałem jej: "pani aspirant, to niech pani zapisze w protokole, że nie wydam tych samochodów, dopóki sąd nie wyda nakazu". Wyraziła niby na to zgodę, wyciągnęła zwykłą kartkę i powiedziała, że w takim razie nie będziemy tego protokołować na urzędowym druku, lecz na kartce zapiszemy całą tę historię z kredytem i samochodami. Zapisała kilka kartek i podpisałem całą treść zawierającą prawdę.

 

    Niedługo po tym, okazało się, że została wycofana z tej sprawy, a śledztwo przejął komisarz Szyndzielorz z komisariatu przy ul. Kamińskiego. Sygnatura tego dochodzenia policyjnego na zlecenie prokuratury nosiła oznaczenie: DS 5289/94/EK. (Znowu prokurator Krajewska-Siuda).

    W tym samym dniu - 30 grudnia 1994 r. - również miałem wezwanie do innego dochodzeniowca sierżanta Marka Imielskiego. On zaczął mnie na nowo przepytywać, w jaki sposób otrzymałem kredyt - odpowiedziałem mu, że całą sprawę przedłożyłem już w sądzie wojewódzkim, że za przyjęcie wymuszonej łapówki przez naczelniczkę Marię Biłeńko, została ona wydalona ze stanowiska. Domagał się dowodów na tę okoliczność, przedłożyłem mu całą procedurę otrzymania tego kredytu.

     27 stycznia 1995 r. otrzymałem akt oskarżenia DS 5187/94/BS, że tworzę nieprawdziwe dowody - tj. rzekomo nie miało miejsca wręczenie przeze mnie wymuszonej łapówki, zaś w przypadku naczelniczki PKO Marii Biłeńko nie miało rzekomo miejsca przyjęcie przez nią korzyści materialnej.

    Zaznaczam jeszcze raz: już raz zostało dochodzenie w tej sprawie przeprowadzone, udokumentowane, zakończone prawomocnym wyrokiem sądowym sygn. akt III K 125/93 łączące się z wydaleniem Marii Biłeńko ze stanowiska naczelniczki PKO - a oto policja na zlecenie prokuratury rejonowej na nowo wszczyna bezpodstawnie śledztwo w tej samej sprawie.

 

           Cel takiego postępowania był jasny: zdyskredytować mnie maksymalnie, wykazać moją niewiarygodność (jak mogłem być niewiarygodny, skoro udowodniłem przyjęcie łapówki przez urzędniczkę PKO na tak wysokim stanowisku), zaś w styczniu 1993 r. za całą tę historię kredytową zostałem uniewinniony.

 

           W dniu 12 kwietnia 1995 r. urzędnicy PKO, kilku policjantów z kom. Szyndzielorzem, prokurator Grażyna Pniak - przyjechali na moją posesję (niedokończoną budowę) i zażądali ode mnie wydania kół z oponami od naczepy do Tira Rojs-Rojs. Przyznaję, że byłem tym niezmiernie zaskoczony - dlaczego chcą odebrać tylko koła, a nie całą naczepę kompletną z kołami ? - proponowałem nawet, że mogę te koła przykręcić w ciągu godziny do wyremontowanej naczepy, jeżeli zechcą zaczekać - ale oni upierali się, że chcą tylko koła. Wydałem im zatem tylko te koła, załadowali do busa i odjechali.

 

           Z początkiem maja 1995 r., wcześnie rano, sztab ludzi: 3 policjantów, 4 komorników i około 6-7 mężczyzn cywilnych otoczyło moją posesję przy ul. Katowickiej 19 w Bielsku-Białej i stwarzając psychozę strachu, jakby ścigano groźnego bandytę, wpadli do mojego mieszkania w obecności mojej żony i dzieci, nakazując mi natychmiastowe wyjście z domu. Ubrałem się szybko, gdyż zapowiedzieli mi wyjście tylko na pobliską budowę w odległości zaledwie 100 metrów. Kiedy doszedłem do bramki, policjanci otwierają drzwiczki od policyjnej suki, że mam wsiadać. Kiedy odmówiłem, uzasadniając to, że przecież 100 m mogę przejść piechotą, jeden z policjantów chwyta za kaburę i jak gestapowiec wyciąga pistolet. Jeden z komorników odezwał się do policjanta: "zostaw go pan, on dojdzie sam na budowę, bo to spokojny człowiek".

 

           Doszliśmy do pobliskiej budowy. Tam chmara ludzi zupełnie mi nieznanych, chodzi wokół moich samochodów, co mam rozumieć, że to potencjalni kupcy. Pytam się komornika, co to ma znaczyć? Odpowiada mi, że PKO chce wydania samochodów. Czarna kobieta z PKO zaczyna się awanturować i zabrania policjantom, jak i wszystkim pozostałym, jakichkolwiek rozmów ze mną - w przypływie szału żąda zastrzelenia mojego psa, który ujada za ogrodzeniem. Ta kobieta szarpie nawet bramkę mojej posesji, chyba chce mnie sprowokować.

     Proszę komornika, aby ją uciszył i uspokoił. Mówię spokojnie, chociaż zdaję sobie sprawę, że samochody PKO zabiera mi bezprawnie, bo przecież w styczniu 1993 r. zostałem uniewinniony, otrzymałem zwrot samochodów wraz z całym majątkiem od samego komornika na polecenie sądu - a oto po upływie zaledwie 1,5 roku na nowo chcą mi coś zabrać.

 

           Już 6 maja 1995 r. otrzymuję nowe postanowienie prok. E. Krajewskiej-Siudy (sygn. DS 552/89/94/EK) o przejęciu "dowodów rzeczowych" czyli zabraniu samochodów, uzasadniając to tym, że rzekomo przywłaszczyłem je - własność PKO i zachodzi rzekomo obawa, że Jerzy Żaczek zniszczy te samochody, na których chciałem pracować. W punkcie 3 tego postanowienia jest uwidoczniona klauzula, że PKO nie może zbyć tych samochodów.

 

           W dniu 27 maja 1995 r. ponowne postanowienie prokuratury o sygn. DS 5289/94/GP (prok. Grażyna Pniak) dotyczy kolejnych moich samochodów. Piszę na nowo oświadczenie do prokuratury w formie zażalenia na postępowanie prok. E. Krajewskiej-Siudy, tj. bezprawnego zajęcia moich samochodów (aby zamydlić grabież pierwszego samochodu Tira Rojs-Rojsa).

 

           W dniu 7 lipca 1995 r. składam pismo w wydziale komunikacji Urzędu Miejskiego z zastrzeżeniem o nie przerejestrowywanie moich samochodów na innych właścicieli. Ponownie zwracam się do kierowniczki sekretariatu sądu wojewódzkiego: jak to może być? wyroku sądowego nie ma, mam spłacać kredyt, a oni mi zabrali samochody ! 

 

            Wówczas po upływie już 9 miesięcy od wyroku z dnia 19 września 1994 r., którego jeszcze nie otrzymałem - pani sekretarka oświadcza mi nagle, że jednak pan prokurator Stanisław Zieliński złożył rewizję od tego wyroku, a przecież przez pierwsze 2 tygodnie po rozprawie wmawiała mi, że rewizji nie będzie i wyrok otrzymam niezwłocznie drogą pocztową do domu. Okazało się nawet teraz, że na siłę wciskają mi obrońcę z urzędu bez mojego wniosku (mec. Jadwiga Kursa) do tej rewizji w sądzie apelacyjnym w Katowicach, o której nic nie wiem, pomimo, że w sądzie bielskim miałem zaangażowanego przez siebie adwokata Joachima Goszyca.

 

  Już 30 lipca 1995 r. nadspodziewanie odbyło się posiedzenie sądu apelacyjnego w Katowicach sygn. akt II A Kr 196/95 z przewodniczącą SSA Wiesławą Gawrońską i pozostałymi sędziami Markiem Michniewskim (sprawozdawcą) i sędziną delegowaną Jolantą Góralczyk wraz z prokuratorem apelacyjnym Jolantą Cykowską.  Adwokatka Jadwiga Kursa nie zjawiła się na rozprawie.

 

Na tym niespodziewanym dla mnie procesie, który okazał się procesem błyskawicznym o wszelkich znamionach sądu kapturowego - młodziutka sędzina Wiesława Gawrońska siedziała cały czas z pochyloną głową opuszczoną na piersi, jedynie na wstępie krótko przemówiła, otwierając proces.

 

Tyradę przeciwko mnie ostrym tonem wywrzeszczał sędzia-sprawozdawca Marek Michniewski o wyglądzie gestapowca, który przedkładał nieprawdziwe, spreparowane przez bielską prokuraturę dowody mojej rzekomej winy.

 

 

           Przewodnicząca młodziutka sędzina (nie wiadomo, czy nie odbywała dopiero stażu aplikanckiego - dlatego ją wystawili do tej błazenady), która cały czas sprawiała wrażenie zażenowanej całą tą farsą sądową, zapytała mnie pod koniec procesu rutynowym zapytaniem, czego oczekuję od sądu?

 

           Odpowiedziałem, że proszę sąd, aby mnie uniewinnił, bo już raz zostałem uniewinniony w styczniu 1993 r., dlatego uważam, że cały ten proces jest jakimś nieporozumieniem, a został spreparowany przez bielską prokuraturę. Prosiłem również o zwrot zajętego mi mienia, tj. głównie samochodów, na których muszę pracować, aby utrzymywać rodzinę i spłacać kredyt. Zapisała to w protokole i zapytała prokuratora apelacyjnego Jolantę Cykowską o zdanie.

 

           Prokuratorka ta wstała i odpowiedziała:  "Wysoki Sądzie! po zapoznaniu się z dokumentami, które otrzymałam z bielskiego sądu i prokuratury, jednoznacznie wynika, że Jerzy Żaczek jest niewinny, całą odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi bielski oddział PKO."

 

Sąd zarządził przerwę i udał się na naradę.

 

    Po naradzie - sędzia Marek Michniewski oświadczył, że "wprawdzie moja opinia środowiskowa jest pozytywna, że zajmuję się dziećmi, ale on - prokurator - domaga się jednak anulowania wyroku sądu bielskiego III K 125/93 z 19.IX.1994 r. i nakazuje zamknąć mnie do więzienia na 1 rok i 6 m-cy, bo jego zdaniem Jerzy Żaczek na pewno nie spłaci reszty kredytu".

 

    Odpowiedziałem na tę chamską tyradę: Panie sędzio, za co ja mam siedzieć ?

    6 miliardów majątku prokuratura bielska bezprawnie mi zagarnęła na poczet resztówki kredytu 752 milionów st. zł. - więc jak tu może być w ogóle mowa o jakimś niespłaceniu kredytu ?"

 

      Zaczął wrzeszczeć po mnie, żebym usiadł wreszcie, bo sąd jest od wyrażania osądu i teraz obraduje. I tak mnie - jego zdaniem - łagodnie traktuje, ze względu na moją dobrą opinię.

Przed wyjściem z sali sądowej Sądu Apelacyjnego w Katowicach nie mogłem wprost uwierzyć, że zostaję skazany bezprawnie i bezpodstawnie na 1 rok i 6 m-cy więzienia, dlatego ponownie zapytałem sądu: "czy mam rozumieć, że będę siedział w więzieniu ?"

 

    Sędzia Marek Michniewskiz ironiczną miną, w sposób komiczny kiwając się na stojąco nad stołem sędziowskim w moim kierunku, głosem jakby odnoszącym się do małego dziecka, buńczucznie i bezczelnie oświadczył:

 

 "no tak, do więzienia, do więzienia !... pójdziecie siedzieć!"

 

     Wyszedłem z sądu oszołomiony i nie wiem, w jaki sposób dojechałem pociągiem do domu w Bielsku-Białej. Matka moja nie chciała w to uwierzyć, kiedy nie mogąc powstrzymać łez, opowiedziałem jej o wszystkim. Żona już wcale nie chciała ze mną rozmawiać. Jednakże matka dała mi na drugi dzień 40 nowych złotych i mówi do mnie, żebym pojechał jeszcze raz do tego sądu apelacyjnego w Katowicach i upewnił się, czy dobrze zrozumiałem wyrok - może też jest w zawieszeniu...

 

    W sekretariacie sądu apelacyjnego w Katowicach, sekretarka oświadczyła mi, że wszystkie akta zabrał do domu sędzia Marek Michniewski, ale popatrzyła do jakiegoś rejestru i potwierdziła, że wyrok ten oznacza więzienie. Doradzała mi jeszcze, abym poszedł do lekarza, do szpitala, żeby odwlec termin odsiadki...

 

    W dniu 21 sierpnia 1995 r. złożyłem rewizję nadzwyczajną w Prokuraturze Generalnej w Warszawie z kompletem dokumentów odbitych na ksero - które w późniejszym czasie o dziwo zaginęły. Okazało się, że wcześniej 31 lipca 1995 r. prok. E. Krajewska-Siuda dogadała się z przestępcami (moimi byłymi pracownikami) Dorotą Miziołek i Tadeuszem Żaczkiem, że oskarży Tadeusza Żaczka i skierowała do sądu sprawę, która miała sygnaturę III K 946/95.

   Po zawiadomieniu mnie o tym fakcie, skierowałem 4 pisma do sądu z datą      16 sierpnia 1995 r. z prośbą o nie rozpatrywanie fikcyjnego oskarżenia, gdyż miało ono na celu jedynie „zamydlenie” całej sprawy kradzieży mi majątku i samochodu Tir Rojs-Rojs, który sprzedała wspólnie z nimi.

   W kolejnym piśmie złożyłem oskarżenie na Tadeusza Żaczka i Dorotę Miziołek, prosiłem również o zabezpieczenie ich majątku; złożyłem również oświadczenie, że chcę występować z art. 44 kpk jako oskarżyciel posiłkowy.

           W dniu 28 sierpnia 1995 r. zgłosiłem się do aresztu w Bielsku-Białej celem odbycia narzuconej mi kary więzienia 1 roku i 6 m-cy pozbawienia wolności, co było zamierzonym sukcesem i celem prokurator Elżbiety Krajewskiej-Siudy. Po kilku dniach przewieziono mnie do więzienia w Wojkowicach.

 

    W dniu 31 sierpnia 1995 r. otrzymałem postanowienie DS. 688/95/EK, w którym prokurator E. Krajewska-Siuda zabezpiecza mój samochód Tir Rojs-Rojs i przyznaje, że faktycznie ten samochód jest własnością moją, czyli Jerzego Żaczka, a Tadeusz Żaczek w dniu 18 czerwca 1993 r. sprzedał ten samochód za pośrednictwem Autokomisu w Orzeszu.

W dalszym ciągu, kiedy ja jestem „uziemniony” w więzieniu w Wojkowicach i nie mogę już bronić się swobodnie, prokurator E. Krajewska-Siuda przysyła mi następne postanowienie o podjęciu jakiegoś zawieszonego w przeszłości dochodzenia – sygn. akt DS. 688/95/EK w sprawie przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi i Dorocie Miziołek.

     W dniu 23 października 1995 r. otrzymuję kolejne postanowienie (czy nie za dużo tych postanowień celem dalszego zamydlania ?) o zamknięciu dochodzenia, lecz sygnatura akt już jest inna - DS. 640/95/EK w sprawie tym razem przeciwko Jerzemu i Tadeuszowi Żaczkowi.

     W dniu 30 października 1995 r. otrzymuję jeszcze jedno postanowienie o zawieszeniu dochodzenia – znowu inna sygn. akt DS. 4140/95/EK w sprawie przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi. Uzasadnieniem zawieszenia ma być mój pobyt w więzieniu, a biegły sądowy Tadeusz Pokusa w takim stanie rzeczy rzekomo też nie może rozpoznawać sprawy. Błazeńska procedura prokuratorsko-sądowa zamknęła swój diabelski krąg.

    Krótko przed pójściem do więzienia rodzina moja podstępnie została wyrzucona z dzierżawionego budynku, żona zmuszona została przeprowadzić się z dziećmi do jednego pokoju w małym domku swojej matki, a ja zamieszkałem w prowizorycznym pomieszczeniu (!!!).

 

   Z początkiem listopada 1995 r. przyjechał do więzienia w Wojkowicach sierżant Stachniak z komendy rejonowej policji w Bielsku-Białej i przedstawił mi nowy akt oskarżenia o sygnaturze DS. 640/95/EK przeciwko mnie i Tadeuszowi Żaczkowi, że ja sprzedałem ten samochód Tie Rojs-Rojs Tadeuszowi Żaczkowi i podrobiłem za Belskiego podpis na umowie kupna-sprzedaży, aby rzekomo uniknąć zaboru tego pojazdu przez komornika dla PKO.

Autentyczna prawda jest następująca:

Akt oskarżenia sporządzony przez prokurator Elżbietę Krajewską-Siudę opierał się na sfabrykowanych wymyślonych zdarzeniach, nie pokrywających się nawet z prawdziwymi datami, gdyż procedura dochodzeniowa była zakończona pozytywnie już w styczniu 1992 r., zaś świadkowie w tym nowym spreparowanym akcie oskarżenia to złodzieje i paserzy, których nigdy nie znałem, a oni sami potwierdzili w trakcie późniejszego nowego procesu sądowego, że nie znają tego samochodu, ani żadnego z przytoczonych zdarzeń w tym „akcie oskarżenia”. (Jak mogli znać, skoro prokurator Elżbieta Siuda-Krajewska do spółki z Tadeuszem Żaczkiem i Dorotą Miziołek sprzedali bezprawnie mój samochód mieszkańcowi Częstochowy, a pieniądze w zamian za odstąpienie od dochodzenia karnego przeciwko tym ostatnim za defraudację 1 miliarda  600 milionów st. zł. zainkasowała ona sama do swej prywatnej kieszeni ?)

           Dlatego nie podpisałem sierżantowi Stachniakowi tego spreparowanego aktu oskarżenia, kazałem mu napisać, że zostało to sfabrykowane i spreparowane przez prokurator E. Krajewską-Siudę.

           Po kilku dniach przewieziono mnie (listopad 1995 r.) do aresztu śledczego w Bielsku-Białej (gdzie byłem bezprawnie przetrzymywany do końca odbywania bezprawnej kary pozbawienia mnie wolności – widocznie prokurator E. Krajewska-Siuda chciała mieć mnie w zasięgu ręki) – a tu nastąpiło „pranie mózgu”, najgorsze cele co tydzień – z psychopatami, dewiantami seksualnymi, gwałcicielami, mordercami. Cała ta psychiczna i moralna maltretacja trwała kilka tygodni non-stop, 1,5 miesiąca łącznie przebywałem w karcerze o zaostrzonym reżimie jako rzekomo szczególnie niebezpieczny więzień i groźny bandyta.

           W grudniu 1995 r. sześciu funkcjonariuszy policyjno-sądowych wyprowadziło mnie w kajdankach do policyjnej suki, nadal w kajdankach przewożony jestem do sądu na sfingowaną rozprawę – dopiero na sali sądowej mam ściągane kajdanki i okazuje się, że nowa sprawa sądowa dotyczy dawnego dochodzenia na policji przy ul. Składowej (XII 1994 r.) z oskarżenia o to, że rzekomo fałszywie oskarżyłem byłą naczelniczkę Marię Biłeńko o przyjęcie ode mnie korzyści materialnej, tj. łapówki w wys. 120 milionów st. zł w formie odstępnego z kredytu za przywilej bezproblemowego otrzymania kredytu.

( W roku 1990 ktokolwiek z obywateli występował o niewielki nawet kredyt – nie miał żadnych szans uzyskania go, dopiero gdy majętny obywatel z zastawem majątkowym występował o duży kredyt co najmniej w wysokości 1 miliarda st. zł – wówczas zaraz był zapraszany do gabinetu, a tam konkretne negocjacje: że oczywiście nie będzie żadnego problemu z uzyskaniem kredytu, ale później – jak wspomniałem wcześniej – w ostatniej chwili, tuż przed wypłatą z kasy, kolejna propozycja „nie do odrzucenia” - odstąpienia 10 % wartości kredytu).

           Zeznałem sędziemu, że nie będę brał udziału w tej farsie sądowej, bo w sądzie      wojewódzkim zostało już wszystko wyjaśnione (styczeń 1995 r.) i zakończone.       Sędzia odpowiedział mi, że jeżeli odmawiam zeznań, to dodatkowo zostaję ukarany         3-miesięcznym przedłużeniem kary pozbawienia wolności. To się nazywa perfidia   sądowa! Podziękowałem za uczestnictwo w tej ponurej procedurze sądowej, a     kiedy policjanci sądowi chcieli mi założyć kajdanki – sędzia łaskawie pozwolił im  nie zakładać. Przesiedziałem w klatce kilka godzin do godziny 14.30, w końcu  zostałem wyprowadzony bez kajdanek na ulicę, a w pewnym momencie         spostrzegłem się, że jestem na ulicy zupełnie sam bez obstawy, bo policjanci         gdzieś zniknęli. Prawdopodobnie było to sfingowane, aby umożliwić mi próbę            ucieczki, szybko złapać i prokurator Krajewska-Siuda miałaby kolejny pretekst do            rozgłaszania, że mam jednak nieczyste sumienie – dyskredytacja mojej osoby     byłaby w pełni osiągnięta. Okazało się, że policjanci siedzą w zupełnie innym          samochodzie oddalonym około 70 m od miejsca, w którym ich „zgubiłem”.

           W styczniu 1996 r. otrzymuję następny akt oskarżenia – na nowo spreparowany przez prokurator E. Krajewską-Siudę – sygn. akt DS. 5289/94/EK oraz wcześniejszy, którego nie podpisałem sierżantowi Stachniakowi w więzieniu o sygnaturze DS. 640/95/EK.

           Jeszcze w tym samym miesiącu zostaję zawieziony na rozprawę sądową z aktu oskarżenia DS. 5289/94/EK (sygn. akt sądowych III K 1003/95). Przewodzi sędzina Ślusarczyk – a ja na tej rozprawie dysponuję prawdziwymi dokumentami, które przywiozła mi w ostatniej chwili rodzona siostra. Chciałem je przedłożyć sędzinie jako dowody prawdziwe. Sędzina Ślusarczyk popatrzyła na mnie z głupia frant, zamknęła swoje spreparowane przez prokurator Krajewską-Siudę akta i oznajmiła mi bezczelnie, że „jestem psychicznie chory”.

           Poprosiła z korytarza podstawionych fałszywych świadków, z których większości w ogóle nie znałem – i oznajmiła im wprost, że „oskarżony Jerzy Żaczek jest psychicznie chory, w związku z tym ich zeznania nie będą już potrzebne i sprawy sądowej już nie będzie”. Cóż za tupet i bezczelność w pełnym majestacie prawa !

           Oświadczyć wprost, bez żadnego badania lekarskiego, że jestem psychicznie chory – tu już było wyraźnie widać ukartowaną mistyfikację tej sędziny do spółki z prokurator Krajewską-Siudą. Może liczono na mój niepohamowany wybuch gniewu, aby szybko wezwać karetkę pogotowia z sanitariuszami z kaftanem bezpieczeństwa?

           Rzeczywiście – już 15 stycznia 1996 r. o godz. 11.30 w sali Nr 107 prokuratury rejonowej jestem badany przez 2 profesorów z dziedziny psychiatrii z Krakowa z wynikiem pozytywnym. Profesorowie oświadczyli, że jestem człowiekiem całkowicie zdrowym pod względem psychicznym. Oznaczało to, prokurator                E. Krajewska-Siuda nie osiągnęła swojego zamierzonego celu, aby zrobić ze mnie wariata, aby nie doszło do kolejnej rozprawy sądowej mającej wyjaśnić perfidną sprawę z moim samochodem Tir Rojs-Rojs.

           Przez cały czas pobytu w areszcie śledczym w Bielsku-Białej zamiast w więzieniu wojkowickim, pisałem skargi do prezesa Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, Urzędu Ochrony Państwa, Ministerstwa Sprawiedliwości, Prezydenta RP – co okazało się daremne.

           W dniu 8 marca 1996 r. otrzymałem znowu kolejny akt oskarżenia sfingowany przez prokurator E. Krajewską-Siudę o sygnaturze DS. 640/95/EK – sprawa sądowa o sygnaturze III K 1358/95/Sw. Na tej rozprawie znowu chciałem przedłożyć moje dowody prawdy – sędzia Krzysztof Swadźba patrzy na mnie ironicznie, huśtając się na swoim fotelu sędziowskim, bezczelnie pyta się mnie, czy mam w swojej celi telewizor ? Na to głupie pytanie odpowiadam mu twierdząco, wówczas sędzia Swadźba znowu bezczelnie mi odpowiada, że „widocznie za dużo oglądam filmów amerykańskich, a tu jest sąd polski, a nie amerykański! ”

-         siadaj Pan! – gadaj Pan – czyj to był ten samochód Tir Rojs-Rojs!

Popatrzyłem na sędziego, czy jest normalnym człowiekiem, że zaczyna z takiej beczki i odpowiadam:

-        Panie sędzio, ten samochód ciężarowy Tir Rojs-Rojs od 1991 roku jest moją własnością. Mam karty drogowe z 1991 r. i chcę Wysokiemu Sądowi pokazać wykupione próbne rejestracje z tegoż roku 1991, ubezpieczenia OC w firmie „Westa”, bo na tej podstawie samochód był użytkowany w moim przedsiębiorstwie do czasu remontu.

Sędzia Swadźba nadal huśtając się na swoim fotelu sędziowskim, wyciąga kodeks karny i znowu bezczelnie oświadcza mi:

-        Już pan zarobił następne 5 lat odsiadki, bo jeździł Pan samochodem nie swoim, lecz na nazwisko Belskiego!

( Niech mi ktoś wykaże w tym miejscu, że nie była to istna błazenada w wydaniu tego sędziego – pytanie, gdzie on kończył prawo? Chyba na uniwersytecie kubańskim w Hawanie lub w najlepszym przypadku moskiewskim. )

           Po trzech tygodniach zawieziono mnie na następną rozprawę do sądu rejonowego przy ul. Mickiewicza 22, chciano doprowadzić do skazania mnie na kolejne 5 lat więzienia wedle wcześniejszego życzenia sędziego Swadźby.

           Okazało się, że tym razem za stołem sędziowskim siedziała chyba nie przebierana sędzina, gdyż przyjęła moje wszystkie oświadczenia, dowody prawdy i sprawdziła wszystko dokładnie, uznając zarazem, że „zaszła jakaś głupia pomyłka sądowa w stosunku do mojej osoby i ona anuluje tę sprawę karną”.

              Zaznaczyć pragnę, że nie było w tej sprawie żadnego formalnego aktu     oskarżenia,   a sędzia Swadźba prawdopodobnie pod namową prokurator     Krajewskiej-Siudy miał za zadanie doprowadzić mnie do rozstroju nerwowego, co  się im ani w jednym procencie nie udało. W obydwu sprawach sądowych            skazany         byłem na kolejne     okresy więzienia, tj. 10 i 9 miesięcy.

           W kwietniu 1996 r. nagle przerwano mi odsiadywanie wyroku więzienia i rozpocząłem odsiadywanie grzywny w równowartości 20 dni dodatkowego aresztu za 20 milionów st. zł. z wyroku sygn. III K 125/93. Po 20 dniach wróciłem do odbywania pozostałej kary więzienia z poprzedniego niesprawiedliwego wyroku.

W dniu 1 kwietnia 1996 r. zawieziono mnie do sądu jako świadka przeciwko Tadeuszowi Żaczkowi w sprawie o sygnaturze III K 1033/95/M. Rozprawa ta dotyczyła tej sprawy, która nosiła przed moim uwięzieniem sygnaturę III K 946/95/EK, w której składałem wnioski o wystąpienie w roli oskarżyciela posiłkowego. Przesiedziałem cały dzień od godz. 9.oo rano do 14.oo w klatce i w ogóle nie zostałem doprowadzony na salę rozpraw, ani nie zostałem przesłuchany jako świadek.

 

           W dniu 7 maja 1996 r. – ponownie zostałem z więzienia przewieziony do sądu. W tej sprawie pozwolono mi wystąpić jako świadek i usiłowano mi wmówić, że pracowałem w jakiejś firmie rzekomo należącej do Tadeusza Żaczka jako kierowca na samochodzie Tir Rojs-Rojs, będącym rzekomo jego własnością. Prokurator E. Krajewskiej-Siudy dziwnym trafem nie było na tej rozprawie.

Oświadczyłem, że są to wierutne bzdury i nie będę brał udziału w nowej farsie sądowej. Zawieziono mnie z powrotem do aresztu śledczego.

           Nie wiem, o co chodziło w tej sprawie – ale najlepiej wie prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda, bo to ona namieszała i namotała w tej sprawie i sprzedała mój samochód wspólnie z Tadeuszem Żaczkiem i Dorotą Miziołek za 470 milionów st. złotych  w zamian za umorzenie przeciwko nim śledztwa defraudacji w mojej firmie 1 miliarda 600 milionów st. zł.

Odsiedziałem połowę absolutnie niezasłużonej kary, w tym czasie moja żona w ogóle nie odpisywała na moje listy – straciłem bezpowrotnie jej zaufanie; nie otrzymałem żadnej przepustki. Wystąpiłem o ustawowe przedterminowe zwolnienie po odsiedzeniu połowy niezasłużonej kary.

 Nie otrzymałem od sądu zgody, zaś uzasadnieniem tej odmowy miało być stwierdzenie, że nie spłacam kredytu, który był w rzeczywistości kilkakrotnie spłacony (6 miliardów st. zł. zastawionego majątku – 752 miliony st. zł. pozostałego kredytu do spłacenia). O czym tu mówić ?!

           Policja poinformowała fałszywie moją żonę, że długo nie wyjdę z więzienia (co było prawdopodobnie uczynione na polecenie prokurator E. Krajewskiej-Siudy) i przekonała ją, aby wystąpiła do sądu o alimenty z Funduszu Alimentacyjnego.

  Ponownie nadal przez 3 miesiące bezpodstawnie odmawiano mi przedterminowego zwolnienia z więzienia – 14 września 1996 r. zawieziono mnie do sądu na rozprawę alimentacyjną. Zgodziłem się na wszystkie warunki sądu co do wysokości alimentów i 16 września 1996 r. zostałem wypuszczony na wolność.

           Po wyjściu na wolność złożyłem odwołania i rewizje łącznie z kasacją od wszystkich spreparowanych wyroków sądowych. Kilkakrotnie prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda przeprowadzała bezpodstawne dochodzenia w sprawie Tira Rojs-Rojsa i kradzieży mojego mienia (1 miliard 600 milionów st. zł.) i umarzała kilkakrotnie – po prostu tworzyła fikcyjne procedury prawne dla zamydlenia swojego niecnego procederu. Jeszcze próbowała z sędzią Steciukiem w 1998 r. umieścić mnie w zakładzie psychiatrycznym - sprawa Tira Rojs-Rojsa powróciła na nowo do „rozpatrzenia” przez sąd rejonowy w Bielsku-Białej – ale do dnia dzisiejszego – 26 sierpnia 2000 r. nie została nawet rozpoczęta.

           Sprawy bankowo-kredytowe z bielskiej filii PKO zostały przejęte 26 stycznia 1999 r. do kasacji przez Sąd Najwyższy w Warszawie, który nakazał kontynuowanie kasacji w tej sprawie przez sąd w Bielsku-Białej.

           Prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda po tych wszystkich faktach jeszcze próbowała mnie zgnębić, usiłowała mnie na nowo umieścić w zakładzie psychiatrycznym, aby zatuszować swoje niecne postępki.

                       W dniu 23 marca 2000 r. zostałem nagle porwany z budowy w godzinach    nocnych w czasie snu - policja wyrwała przy tej okazji drzwi i zostałem znowu     zawieziony do aresztu do odsiedzenia grzywny 2.000,00 PLN (dawnych 20         milionów st. zł.), która de facto była już odsiedziana (bezpodstawnie) podczas   mojego pobytu w więzieniu. Pomimo faktu odsiedzenia tej grzywny – policja nie            dała sobie nic powiedzieć, nie chciała nawet wejrzeć do akt – siostra moja zapłaciła          szybko dodatkową kwotę      2.000,00 PLN. Tym sposobem grzywna „urosła” do      wysokości 4000,00 PLN, ale dzięki temu jeszcze tego samego dnia zostałem           zwolniony z aresztu.

Takie są metody państwowych instytucji w niezbyt małym kraju w środku Europy w 2000 roku.

           Kolejne niecne i ordynarne działania prokurator Elżbiety Krajewskiej-Siudy spaliły na panewce, bo zamierzała mnie zamknąć w szpitalu dla umysłowo chorych w Rybniku.

  Od tego czasu, a właściwie od 2 lat, nic się nie dzieje w mojej sprawie.

Sędziowie, prokuratorzy, którzy mnie skrzywdzili w pełnym majestacie prawa – chodzą sobie na wolności, kpią z prawa, a równocześnie żyją sobie ponad stan (z łapówek) z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

           Jest to opis w zaledwie 60 procentach obrazujący moją tragedię życiową. Posiadam wszystkie dowody opisane w tym elaboracie, które są wystarczające do uniewinnienia mnie ze wszystkich sfingowanych zarzutów, przywrócenia mi godności człowieka sprzed 1991 roku, a postawienia w stan oskarżenia moich ciemiężycieli w majestacie prawa.

Nie wiem do teraz, za co siedziałem w więzieniu, za co byłem maltretowany przez 9 lat – zniszczono mi rodzinę, dorobek całego życia i zdrowie całej rodziny.      (koniec opowieści w wydaniu Jerzego Żaczka).

 

           Na tym kończy się opowieść tego człowieka przed dwoma laty... Wysłuchałem go i spisałem jego przeżycia. Po bezprawnym porwaniu go do zamkniętego Zakładu Psychiatrycznego w Rybniku w dniu 5 grudnia 2000 r.  - odwiedziłem go, bo wiedziałem, że jest to człowiek jak najbardziej normalny psychicznie. Z taką opinią go później zwolniono... Prokurator Elżbieta Krajewska-Siuda podobno już nie pracuje w prokuraturze... co robi, nie wiadomo – może delektuje się krzywdą tego człowieka, może zażywa błogiego spokoju na rencie lub emeryturze ?

We wrześniu 2000 r. rozesłałem za pośrednictwem internetu tę spisaną historię do wszystkich możliwych mediów:

-        Telewizja Polsat

-         TVN – Wizjer Warszawa

-         RTL 7 – ZOOM

-         „Polityka”

-         „Wprost”

-         „Angora”

-         „Gazeta Polska”

Na wszystkie te powiadomione media odezwał się tylko redaktor Igor Miecik w dzień Nowego Roku      1 stycznia 2001 r. dokładnie o godzinie 21.oo, pogawędził ze mną krótko i zamilknął na zawsze.

Czy Pan Minister będzie tym razem szybszy od działań tej prokuratorki jak i całego sądownictwa, tak jak to zadeklarował w swoim wywiadzie dla Trybuny z dnia 26 lipca br. ?  Zapewniam Pana, że bardzo Pana poważam od czasu przewodniczenia Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, a z interpelacją niniejszą występuję dlatego, że jest Pan teraz Ministrem Sprawiedliwości.

Uważam, że nie reprezentuje Pan sobą osobowości byłego Ministra Sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, który tylko w trakcie kampanii wyborczej głośno mówi o korupcji w sądownictwie i prokuraturze, a po wygranych wyborach nabiera wody w usta i zaklęcie milczy w swojej ławie poselskiej – bo nigdy nie słyszałem, aby od 19 października 2001 r. poruszył ten problem, który przedtem przedstawiał w formie ewidentnego zarzutu.

Liczę na to Panie Ministrze, bo czas najwyższy uciąć tę błazenadę w sądownictwie i oprócz wyciągnięcia właściwych wniosków w tej sprawie – wyciągnąć konsekwencje względem winnych naruszania prawa, a skrzywdzonemu człowiekowi przywrócić elementarne poczucie sprawiedliwości i bezpieczeństwa w państwie, w którym wypadło mu żyć.

Łączę wyrazy szacunku i poważania

cdn

dla Pana Ministra

Poseł na Sejm RP

Piotr Smolana

Joe Chal
O mnie Joe Chal

Jestem prezesem i fundatorem Polsko Australijskiej Fundacji działającej na Rzecz Zdrowia i Rozwoju Dziecka. Prowadzę badania naukowe na temat „Autyzmu” (rehabilitacji) z wykorzystaniem komory hiperbarycznej.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka