Jorlanda Jorlanda
108
BLOG

Medytacje szarodzienne o czwartej nad ranem

Jorlanda Jorlanda Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 3


Zostałam dzisiaj brutalnie obudzona. I to  nad ranem - chrapaniem rozlicznych członków rodziny.

Przeczołgałam się resztką sił  do tzw. salonu. Kanapa i kołderka oraz cisza – to były moje podstawowe potrzeby tego poranka.

Z racji na dość hałaśliwą działalność dywersyjno-nocną gryzonia, którego odziedziczyłam po dzieciach (tak mamo przysięgam że się nim będę zajmować) – klatka na stałe stoi w najdalszym kącie pokoju z zapasową kanapą. Zatem przeniosłam ją do łazienki. Hojnie sypiąc Dzikusowi (bo tak jej na imię) przy okazji nowej mieszanki ziaren, aby się raczyła czymś zająć i nie szarżować po obejściu dopóki nie usnę.

Przykładając wreszcie ucho do poduszki z nadzieją na brak dźwięków, nagle otrzeźwiałam. Znów słysząc coś dziwnego.

Kwik, skrzyp, pisk, trzask – wszystko w jednym dźwięku.

Pomyślałam – Oj, chomik udławił się karmą. Woła o pomoc.

 W akcie poświęcenia udałam się zatem nieco żwawiej ku łazience nasłuchując oznak agonii. Ale rzężenie połączone ze świstem i piskiem nie pochodziło z klatki. Panna chomik miała zbyt zapchany pyszczek ziarnami, aby cokolwiek mi powiedzieć na ten temat.

Spojrzałam na zegarek. Czwarta nad ranem - aż się zachciało zaśpiewać.

Otóż to! – „śpiewać”.

To zza okna.

Coś próbowało sił w śpiewaniu. Efekt był zadziwiający.

Swego czasu sporo czasu spędziłam po lasach i łąkach, na bagnach i w głuszy nasłuchując śpiewu ptaków i obserwując ich poczynania. Znajomi wróżyli mi przyszłość przynajmniej ornitologa. Wszystko dotyczyło ptaków w Polsce, ich wyglądu, śpiewu, kolorów, miejsc zamieszkania – no oprócz kształtu drapieżców, bo przecież nie można wiedzieć wszystkiego - stanowiło dla mnie temat znajomy i powszedni.

Ale co próbowało się udławić własnym trelem tuż obok mojego domu na najbliższej sośnie – nie mam pojęcia. Świt jeszcze testował barwy przed zalaniem osiedla swym blaskiem i nie mogłam dojrzeć winowajcy. Postanowiłam nagrać komóreczką osobliwy koncert i poszukać w zasobach Sieci odpowiednika programu Shazam dla ptasich przebojów. Niestety, zanim zorientowałam się, gdzie kliknąć dyktafon - ptaszysko zamilkło.

I nagle sobie to uświadomiłam. Przed chwilą byłam ledwo żywa i kompletne wykończona, nie mająca żadnej ochoty na kontakt z życiem i aktywnością – wszystko na rzecz snu. Teraz: stałam - wystrychnięta na dudka przez nieznajome ornitologiczne zjawisko dźwiękowe - o czwartej piętnaście, na parapecie okna, wśród moich kwitnących storczyków, na trzecim piętrze z komórką w ręku. Rękę miałam wystawioną za okno. Plus do tego:  podniesione rolety, ja w piżamie, wschodzące słońce. Bardzo romantyczne.
I chyba przedziwne.

Gdyby komuś się chciało o czwartej nad ranem przejść ulicą pod moimi oknami, chyba by do końca życia się zastanawiał, o co mi chodziło.

Uświadomiłam sobie porażkę.

„No dobra, koniec tego wydurniania się. Idę spać, bo rano do roboty.”

Ledwo to zrobiłam, zawijając się w ciepłe kołderki – znów zaczęło. Słuchałam walcząc z harfami Orfeusza, i wydało mi się, że realny dźwięk zza okna jest czystszy. Jakby ptaszysko się rozpędzało. Aż nagle zaczęło śpiewać jak słowik. Tak, to stanowczo słowik.

Ale za chwilę zamilkł. Urwał kontakt, jakby mi w myślach skubaniec czytał i nie pozwalał się zidentyfiikować.

„Zatem nadal nie wiem, kim jesteś draniu. Jutro będę na Ciebie czekać. I tym razem mi się uda… ” – to była moja ostatnia myśl przed upadkiem w sen.

*

Śniła mi się wielka zielono-żółto-ogniście pomarańczowa modliszka chodząca po moim dywanie w pokoju, która przeobraziła się w jakąś przezroczystą imitację samej siebie. Pozwoliłam jej odpocząć w wielkim słoiku na półce, a spod kanapy wyciągnęłam jej powłokę – pięknie lśniące zastygnięte zielono-pomarańczowe ciało. Kiedy je wzięłam do ręki rozwinęło się jak zwiewna chusta i zmieniło się w materiał, który …. Prysk – zanim dotarło do mnie, o co by mogło chodzić modliszce śpiącej w słoiku - sen się urwał tak nagle  jak ten śpiew o czwartej nad ranem.

*

Ile spraw naszego życia tak wygląda?

Jedyne czego czasem pragniemy to zawinąć się w kłębek na kanapie naszych spraw i spokojnie w błogim odrętwieniu dokoczować do rana, do jakiegoś świtu przewidywalnego jak kawa z ekspresu, poranny autobus do fabryki czy odprowadzenie dziecka do przedszkola.

Planujemy dźwięk budzika o konkretnej godzinie, potem rytuały codziennego zrywu do prozy życia.

Aż tu nagle ktoś nas przebudzi, zezłości chrapaniem, kopaniem po goleniach czy ciosem łokciem pod żebro, co moje osobiste dzieci mają w niemal codziennym zwyczaju. Coś nas wytrąci ze snu drapaniem pazurami po kołowrotku do biegania czy skomleniem przy drzwiach. Powodując zmianę trajektorii lotu ku świtowi w jakimś innym łóżku, w jakiejś innej przestrzeni, z której dobiegnie nas śpiew ptaka.

Ten poranek był otrzeźwieniem. Przypomniał, że warto czasem nie spać, zmarznąć przy oknie, załzawić oczy wypatrywaniem w ustępującej słońcu ciemności tego drania, co tak rzęzi przygotowując głos do koncertu. I warto przegrać przygodę detektywistyczną ze cenę otrzeźwienia.

Zamiast się zdenerwować, jeszcze bardziej zdenerwować i przekląć rzeczywistość pełną niespodzianek, może warto spojrzeć na takie niezwykłe chwile jako na szansę. Na coś, co może stać się szansą. Na chwilę, którą trudno zaliczyć do rytuału, ale na pewno warto mieć ją w kolekcji wspomnień.

Właśnie mi uciekł autobus. Spóźnię się do pracy znowu.

Więc chyba już pójdę.

Jorlanda
O mnie Jorlanda

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości