Jorlanda Jorlanda
6472
BLOG

Łyżka dziegciu na Dzień Dziecka

Jorlanda Jorlanda Dziecko Obserwuj temat Obserwuj notkę 174

Mam szczęście mieszkać w miejscowości, gdzie w osiedlowej społeczności nie umarła idea wypuszczania dzieci „wolno na podwórko”. Sąsiedzkie dzieci odwiedzają się regularnie, na szklaneczkę kompotu i kawałek chlebka, dzwonią domofonami, jeżdżą rowerami zwiedzając pobliskie place zabaw i siedzą na trzepakach, rozweselając świat krzykiem i śmiechem. 

Zawsze tak było. Gromada hałasujących dzieci na podwórku, dla jednych, i banda łobuzów pod śmietnikiem, dla innych.

Ostatnio na portalach społecznościowych krążą filmiki z serii „Za naszych czasów …”. Jeden z nich -dość popularny i z dużą oglądalnością traktuje o tym, jak spędzało się dzieciństwo w roczniku 1976, 1977, 1978…. Tak, wspominamy to z radością. Całe popołudnia i dnie na dworze. Szybkie wpadanie do domu (swojego albo koleżanki) na kubek wody albo chleb z masłem i cukrem (śmietaną, dżemem, nutellą, pasztetem, serkiem, co kto miał pod ręką). „Mamo ja nie mam czasu, w głupka gramy.”

Nikt o nas nie mówił, że jesteśmy patologiczni. Czasem ktoś dostał reprymendę za wybite szyby w piwnicznych okienkach (do dziś mam bliznę na kolanie, ale mnie berek nie złapał). Czasem trzeba było szyć głowę na pogotowiu, a uczynni sąsiedzi byli szybsi niż karetka (moja siostra jak nikt rzucała kamieniami, ale czasem nie trafiła w cel…). Mieliśmy sposoby na wszystko. Wiadomo było, kto ma plastry w kieszeni, a rivanol barwił naszą skórę dość regularnie. Każdy znał wodę utlenioną z pieczącą pianką, albo liście babki, liście chrzanu … Bo dzięki samodzielnym wyprawom za blok, za tory, na „tamto osiedle” zawsze wiedzieliśmy jak sobie poradzić samodzielnie z powierzchowną raną albo brakiem czasu, by pobiec do domu po papier toaletowy czy chusteczkę do nosa.

I nikt nie dzwonił na policję, kiedy widział grupę dzieci wrzeszczących i bawiących się cegłami. Berek miał różne odmiany, a klocków lego było jak na lekarstwo. Bawiliśmy się wszystkim, co było pod ręką, poznając świat, eksperymetując. Nikt nie miał w zwyczaju wjeżdżać na pełnym gazie na osiedle, bo zawsze tam można było spotkać dzieci. Wszyscy kierowcy uważali. Jechali wolniej, albo parkowali dalej od placów zabaw. Zresztą – mniej było samochodów, mniej pracy do wieczora, ludzie mieli więcej czasu. Siedzieli na ławeczkach pod blokiem i pili herbatę, częstowali się ciastem, kanapkami, robili grilla z cudem zdobytej i cudownie rozmnożonej dla wszystkich podlaskiej. Kiszone ogórki Pani Zofii Ł., którymi częstowała dzieci przeszły do legendy.

Place zabaw budowano pod oknami mieszkań, aby dzieci były widoczne dla rodziców, którzy odpoczywali po pracy, gotowali obiad, zajmowali się domowymi sprawami.

Teraz jest inaczej.

Teraz dzieci bawią się pod oknem wśród zaparkowanych gęsto samochodów. Auta i spokój pod oknem stały się nowymi standardami.

Nie dzieci.

Dzieci przeszkadzają. Dzieci mają wrogów. I to okropnych. Bo prawdziwych. Istnieje też prawo przeciwko dzieciom.

Kiedyś też każde osiedle miało swoją czarownicę. My też mieliśmy. Był taki murek w miasteczku na Pomorzu, gdzie się wychowałam.

Nie było dziecka, które mogło się oprzeć chęci, by się przejść murkiem. Piękna 20-metrowa trasa obok pachnących róż. Szeroki rant miał ten murek, który mógł mieć wiele zastosowań. Ale wkrótce stał się trasą tylko dla najodważniejszych. Bo dwa okna z sześciu umieszczonych na parterze bloku nad różami należały do Groźnej Pani. Zawsze siedziała w oknie i krzyczała, czasem zdarzało jej się rzucać ziemniakami w chodzące po murku dzieci. Ja się bałam Czarownicy. I pod jej oknem schodziłam z murku, aby wejść na niego 2 m dalej. Moi odważniejsi koledzy i koleżanki nie przejmowali się uciążliwą sąsiadką. Tym bardziej, że obok w oknach siedzieli inni ludzie i częstowali dzieci cukierkami z tych okien na tym murku. Groźna Pani była dla dzieci czarownicą, która wreszcie pewnego dnia zniknęła. Obok Czarownicy mieszkali Sprzymierzeńcy, a świat był zaczarowanym miejscem.

Ale do dziś, kiedy tamtędy przechodzę, irracjonalnie drżę gdy moje dzieci bezkarnie wskakują na murek i gnają na złamanie karku. Róż już nie ma. I nikt nie reaguje przemocą. Wspomnienie jednak zostało.

Teraz podwórkowe Czarownice są bardziej niebezpieczne. Potrafią wyzywać rodziców dzieci od patologicznych meneli. Dzwonić na policję. Wzywać opiekę społeczną. Wszczynać wojny na poziomie lokalnym. Wjeżdżać w dzieci samochodem, trąbiąc i strasząc wszystkich dookoła. Nie tylko dzieci. Bo kto by nie dostał zawału widząc, jak auto wjeżdża w grupę dzieci na osiedlowej uliczce…

Tylko dlatego, że dzieci siedzą na krawężniku i grają w karty. Tylko dlatego, że chodzą po dachu garażu (kto nie chodził?), wspinają się na drzewa, próbują sił w samodzielnym byciu sam na sam ze społecznością swoich rówieśników i sąsiadów. Próbować sił ze światem - bez rodziców, którzy zawsze pomogą wstać, za nich rozwiążą konflikt, albo zaproponują zabawę – oczywiście zawsze z edukacyjną pointą.

Bardzo mnie smucą takie obrazki. Dlaczego ludziom przeszkadzają dzieci?

Koleżanka, która wyjechała na Zachód z Polski, z mężem i dziećmi, kupiła dom w osiedlowej zabudowie. Z okna kuchni miała widok na plac zabaw, który był 5 m dalej, ogrodzony, bezpieczny, otulony piankami, z podłogą z „czegoś tam eko”. Wysłała więc 12-letnią córkę z 3-latkiem, żeby posiedzieli - na słońcu, w piaseczku. Robiła obiad, krzątała się po kuchni, miała na nich oko z okna.

Nie minęło 10 minut, kiedy przybiegła wzburzona zagraniczna sąsiadka z wieścią, iż zaraz ktoś zadzwoni na policję. Bo dzieci same na dworze siedzą bez opieki. Moją koleżankę zatkało. Wytłumaczyła swoją strategię wychowawczą, spokojnie opowiedziała co i jak i dlaczego. Jak to w Polsce bywało za jej dzieciństwa. A było różnie i jakoś wszyscy żyją. A tu i ogrodzenie i z okna widać… i bezpieczne otoczenie, sami swoi, osiedle chronione… Sąsiadka była zdumiona, że tak można. Powiedziała, że nie można.

No nie można dziecka wypuścić na dwór bez smyczy, kagańca, kasku, świadectwa szczepień i ubezpieczenia od wypadków i czego tam jeszcze? 

I nas niestety to zaczyna dopadać. Ten horror dla wychowawczej wyobraźni ograniczonej przepisami, procedurą, groźbą nagłej i niespodziewanej śmierci (oczywiście sąsiada z powodu zawału tudzież apopleksji, którego źródłem są zachowania dzieci na podwórku).

Gorzej, gdy sąsiadki zaczynają być agresywne.

Niestety zdarzyło się to na naszym osiedlu. Kolega z balkonu zauważył, jak sąsiadki wjeżdżają na klaksonie w dzieci, roztrącając je niemal samochodem. Dobrze, że dzieci zdążyły uskoczyć, a panie - odjechać, by miał czas ochłonąć. Wściekł się, mimo że człek to spokojny. Nie mógł uwierzyć, zaakceptować obrazu takiej agresji skierowanej w dzieci bawiące się pod swoim domem pod balkonem, gdzie stał rodzic. Dzieci teraz boją się wychodzić na dwór i mówią, że sąsiadka chciała ich rozjechać. Oczywiście nikt nie uwierzy, a panie się wyprą mając swój ogląd sytuacji zza klaksonu.

Traf chciał, że były tam nie tylko jego dzieci, ale też nasze i innych naszych sąsiadów. Kolega spotkał sąsiadki tego dnia w innym miejscu i nastąpiła wymiana zdań. Nie byłam świadkiem scen, może i lepiej, ale w wyniku tej dyskusji, która podobno nie nadaje się do publikacji, kolega napisał do rodziców list, aby strzec się konsekwencji ze strony sąsiadek.

Bo się zdenerwowały, bardzo głęboko wzburzyły. Stwierdziły publicznie, że wszystkie te dzieci są z patologicznych rodzin, bo biegają same, zamiast siedzieć z rodzicami w domu, albo z rodzicami w jakimś ładnym miejscu. Albo w ogóle gdzieś, gdzie nie byłoby ich widać pod oknem sąsiadek. Wrzeszczą, biegają i krzyczą, na zmianę trzaskaniem drzwiami do piwnicy (w bloku obok). Chodzą po dachach i rozwalają śmietniki (sprawdziłam, stoi nienaruszony). I krzyczały, że kolega nie ma prawa zwracać im uwagi podniesionym tonem i grozić konsekwencjami skrzywdzenia dzieci (kolega przyznał, że chyba stracił nieco głowę w tej rozmowie i w emocjach – ojciec broniący dzieci własnych i cudzych zawsze zmienia się w szarżującego berserkera), że sobie może na swoją żonę krzyczeć. Kolega nie ma w zwyczaju dręczyć żony i dzieci, czego nie omieszkał Paniom wrzasnąć, by je przekrzyczeć. W sumie małe miał szanse sam na sam, on ojciec dzieciom - z dwiema bojowniczkami o wolność podwórka. Rozmowa ponoć sprowadziła się do poziomu inteligencji rekinów, które czując krew kąsają na oślep, byleby coś zabić. Potem się okazuje, że pogryzły same siebie.

Szkoda mi potencjału i Kolegi i Pań. A mogłoby być inaczej.

Raczej zapamiętałam te dwie damy, jako miłe i do rany przyłóż. Moje dzieci regularnie głaskają ich pieska, rozmawiają z nimi, mówią "dzień dobry". Od lat nigdy i nic nie wskazywało na rosnące frustracje. Panie nigdy nie miały mi nic do powiedzenia na temat patologicznych zachowań moich czy czyichkolwiek dzieci na podwórku. Nie sądziłam, że ludzie potrafią być tak … no nie wiem jakiego słowa użyć.

Efekt rozmowy jest taki, że teraz wszyscy czekamy na telefon od straży miejskiej, opieki społecznej, burmistrza, wizytę policji i kuratorów wszystkich opcji jakie przyjdą do głowy rodzicom, których dzieci nagle stają się wrogiem publicznym.

Nie mogę spać, więc piszę. Może ktoś usłyszy. Cóż innego można zrobić wobec złego czaru naszych czasów?

*

Co mam zrobić, jako matka wobec zachowań tego typu? Co mają zrobić ojcowie, którzy widzą takie ataki? Co trzeba zrobić, żeby dzieci mogły być dziećmi, żeby nie bały się ludzi tylko dlatego, że są dziećmi? Wielodzietność, czy w ogóle dzietność jest darem. Dzieci są wymagającym darem, bo trzeba się nimi zająć, wychować, nauczyć życia w społeczności innych. Dzieci są niezwykłym doświadczeniem dla dorosłych. Testują nasze granice i uczą jak oddawać to, czego mamy za dużo. Uczą nas też, jak ich samych oddawać światu.

Może ten świat musi sobie to przypomnieć. Dzieci są mieszkańcami świata, darem który przybywa i odchodzi. Każdy czasem powinien sobie odtworzyć dzieciństwo. Przypomnieć sobie tego dzieciaka w głębi pamięci czy może serca, którego często już nie ma.

Rodzice, którzy sobie to przypomną też na tym skorzystają. Obserwując swoje dzieciństwo z perspektywy swojego życiowego doświadczenia. Jeśli rodzice zapomną, że dzieciom trzeba pozwolić być dzieckiem wolnym, nawet jeśli z otartym łokciem i rozbitym kolanem, zniknie coś na zawsze. Nie można ciągle mieć pretensji do dzieci, że krzyczą i biegają. Że wciąż sobie coś zrobią.

Można je uczyć, oczywiście trzeba, żeby od czasu do czasu zwolniły, żeby umiały mówić ciszej. Ale na dworze chyba można trochę pokrzyczeć, pobiegać, wyszaleć się. Dzieci testują tam swoje możliwości. Poza laboratorium szkoły i domu, poza granicą ramion mamy i taty. Tak im rosną skrzydła.

Dzieci muszą biegać po podwórku bez nadmiernej opieki. Inaczej nie dorosną. Nie zdobędą doświadczenia, zaradności, znajomości. Nie będą mogły poradzić sobie z plagą utkwienia w życiu wirtualnym, z zarazą przywarcia do mediów. Dzieci, których nie wypuszcza się na dwór, nie żyją naprawdę.

Żyją życiem kontrolowanym. Życiem na niby. Bez wypadków, bez przypadkowych kontaktów, bez konfrontacji z sąsiadem czarodziejem (wujek który zawsze ma mega historię do opowiedzenia) czy z sąsiadką czarownicą, która rozjeżdża dzieci rowerem lub rzuca w nie pomidorami. To wymaga odwagi od rodziców.

Wiem coś na ten temat, bo mam bardzo żywe, wspaniałe w odnajdywaniu kłopotów, wypadkowe dzieci. Przeżyliśmy razem złamania, szycie blizn po rozcięciach skóry, najgorsze są te na głowie, traumę po oparzeniu, koszmary szpitalne po choróbskach, które przywędrowały nie wiadomo skąd. Wszystko to zdarzyło się pod stałą opieką dorosłych. Co może się zdarzyć, kiedy są na dworze, w szkole, na wycieczce, na wakacjach? Znam ten lęk przed wypuszczeniem dziecka w świat czy na dwór i te myśli natrętne… Czy dziś coś złamie, czy tylko rany do szycia? Nie wszyscy postronni słuchacze rozumieją moje stałe żarty na placu zabaw: „uwaga dzieci, ja dziś nie jadę do szpitala, mam wolne” (na co mój zrezygnowany mąż mówi: „dobra ja pojadę” – w sumie ona ostatnio brał to na barki) lub „kochanie, świętujemy dziś pół roku bez wizyt na izbie przyjęć, nie zepsuj statystyki”.

Przeżywamy relacje dzieci z trudnymi sytuacjami innych dziećmi. Relacje dzieci z ludźmi, którzy swoimi trudnymi doświadczeniami pokazują świat straszny, pełen lęku, niepewności o jutro. Oni też są częścią świata. Nie wszystkim się udało. My też jako dorośli mamy przyjaciół i znajomych w tarapatach, które nas przerastają, nie pozwalają spać spokojnie.

Przeżywamy też jako rodzice coś, co pośrednio odbija się od życia naszych dzieci - komentarze. Codzienna myśl - Od kogo dostanę uwagę? Jakbyśmy byli najgorszymi uczniami w szkole, i to wiecznie w oślej ławce.

Od pani w szkole? Czy od tej która siedzi na placu zabaw i obserwuje, co moje dzieci razem ze mną wyprawiają na karuzeli (jej córka szczerze zazdrości, ale nie może, bo mama nie pozwala)? Od sąsiadów, którym przeszkadza , że dzieci same wyciągają rower z piwnicy albo rysują kredą na chodniku kwiatki dla mamy tuż przed klatką schodową? Wciąż zmagamy się z łatką kogoś, kto jest patologiczny, kto zmarnował karierę, nie zna się na antykoncepcji, kto nie zna się na wychowaniu dzieci, kto chyba zapomniał jak się to robi już po trzecim, anegdotek o 500+ już nawet nie zapamiętuję, bo mam przeciążenie umysłu... i z innymi takimi bzdurami. Bzdury, ale za każdym razem ranią do żywego. Nawet jeśli słyszymy to setny raz.

Mam wielki dystans do świata bzdur, ale dziś wszystko jakoś wróciło przez tę akcję na osiedlu. Cała pewność siebie, poczucie własnej wartości, wszystkie te cudowne słowa osób nam przychylnych, podziwiających naszą pracę z rodziną, relacje z ludźmi podobnymi do nas, cała wytrwałość i czar bycia mamą, tatą, dumę z bycia babcią, dziadkiem, ciocią - osobą realizującą wartości może mało dziś popularne, ale jednak aktualne – wszystko to czasem staje na szali i przegrywa z inwektywami. Z nic nie wartymi słowami osób trzecich, które w szale jakiegoś – nie wiem – wygodnictwa, zmęczenia, złego nastroju mają czelność zrównać nas - wychowujących dzieci w naprawdę w trudnych czasach – z marginesem społecznym czy z mniej lub bardziej wyimaginowaną porcją szlamu pod butem.

Wymagamy sporo? Odrobiny zrozumienia i wyrozumiałości? Albo przemilczenia, gdy już ciężko wytrzymać z normalnymi rodzinami z dziećmi?

Ja jej mam sporo dla komentujących moją rzeczywistość.

Kiedy widzę na ławce w parku zmęczoną matkę z trojgiem dzieci obładowaną zakupami, która traci cierpliwość i podnosi głos na niemowlaka wrzeszczącego o cukierka, nigdy mi nie przyjdzie do głowy by ją ocenić. Raz kiedyś odważyłam się i pomogłam (miałam trochę siły i zrozumienia po awanturze z moim trzylatkiem pięć minut wcześniej) – zapytałam, czy chce pogadać. Usiadłyśmy razem, dzieci zatkało, bo zmieniła się aktywność i awantura odleciała w dal jak chmura na wietrze. Nigdy więcej się nie spotkałyśmy, ale pamiętamy.

Kiedyś moje dziecko, jak zwykle - uciekło mi w stronę ulicy na rowerku. Nie miałam już siły go gonić, bo wózek, bo zakupy, bo … ale na drodze stanął starszy pan i zatrzymał moje dziecko. Zażartował, że muszę też sobie wyhodować koła pod stopami i skrzydła u ramion, żeby złapać taki wicherek. Nie miał ani jednego słowa pretensji do mnie. Pożartował z uciekinierem i otrzymał moje: dziękuję.

Tak niewiele trzeba, by podnieść zmęczonego człowieka.

Mam sąsiadów, którzy przynoszą ubrania po dzieciakach. Jest tego za dużo, więc przekazuję dalej. Mam starszą schorowaną sąsiadkę, której w ogóle nie przeszkadza, że nasze dzieci czasem przy otwartych drzwiach zaczynają (mimo protestów ze strony rodziców) śpiewy i kłótnie poranne wychodząc do szkoły. Mówi: to przecież dzieci, nie można się gniewać na dzieci. Ale są też tacy, którzy na wynos nas oskarżają o wszystkie rysy na ścianach – bo to na pewno nasze dzieci. Są tacy, którzy zawsze znajdą drogę do narzekania.

I tak jest było i będzie.

Zawsze dzieci są gdzieś na podwórku i na osiedlach. Zawsze komuś będą przeszkodą, zawadą, zbyt dużym wyzwaniem sąsiedzkim czy wręcz wewnątrzrodzinnym niestety. Ale to nie znaczy, że mamy się tym jakoś przejmować. Rodzice, dziadkowie, ciocie, opiekunowie - to my musimy spokojnie iść dalej. I szukać Sprzymierzeńców obok domów Czarownic.

Kiedyś nadejdzie dzień, że złe czary znikną, i będzie można spokojnie iść murkiem dzieciństwa naprzód. I sadzić nad nim nowe róże dla nowych dzieci.


Jorlanda
O mnie Jorlanda

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości