Przeczytałem dzisiaj dwa teksty na temat chińskiej gospodarki (ostatnio obserwuje się wolniejszy wzrost i rośnie obawa, że na rynku nieruchomości mamy do czynienia z bańką spekulacyjną).
Pierwszy ze wspomnianych tekstów jest autorstwa byłego eksperta MFW Barry Eichengreen: „Juan słabnie”. Autor próbuje zgadnąć strategię Chin, która kryje się za zmianami na rynku walutowym. Stosuje przy tym myślowe schematy znane z krajów zachodnich i nie potrafi zdecydować, który z nich poprawnie wyjaśnia sytuację.
Dochodzi w końcu do konkluzji, że „Chiny są krajem, którego intencje niełatwo odgadnąć, bo nie działają na podstawie przejrzystych reguł. Obserwatorom bardzo trudno jest zatem stwierdzić, która interpretacja jest prawidłowa”.
Na Facebooku powyższe stwierdzenie skomentował Robert Mikołajek:
wydaje się akurat, że w tym przypadku autor nie do końca ma rację, moim zdaniem Chiny grają otwartymi kartami i wprost komunikują co chcą zrobić a czego nie. Jedno jest pewne, że żadnej instytucji typu FED czy MFW nie pozwolą na przejęcie czy odebranie sobie kontroli nad podażą pieniądza. W miedzy czasie będą usilnie próbować przejść z gospodarki opartej na technologii wstecznej do nowych nowocześniejszych form.
Drugi tekst wyjaśnia sytuację gospodarki Chin, opisując jej „dwoistą naturę”. Ta dwoistość polega na koegzystencji nowoczesnych miast wybrzeża z ubogimi rejonami rolniczymi. Jeśli wskutek rozwoju miast będzie rósł popyt wewnętrzny, to wzrośnie także zapotrzebowanie na żywność i zostaną uruchomione olbrzymie rezerwy tkwiące w rolnictwie.
W Polsce te słowa brzmią strasznie. U nas od 25 lat rolnictwo przedstawia się jako relikt skazany na wyginięcie i „dopust boży” (tyle, że nie dosłownie – bo ta nasza pseudoelita to w połowie komuchy a w połowie liberały i słowo „bóg” im przez gardło nie przejdzie). Jeśli Chińczycy mają rację, to takie traktowanie rolnictwa jest w dwójnasób głupie.
Mój nastrój dopasował się jednak do podłej pogody dopiero, gdy usłyszałem w „Jedynce” fragment rozmowy ekspertów na temat Ukrainy. Był pan Jonas, pan Rossati i jeszcze ktoś (po głosie nie poznałem). Na koniec rozmowy prowadzącemu strzelił do głowy pomysł, by przytoczyć zapytanie słuchacza: czy Polska zbyt dużo nie straci na swym zaangażowaniu. Odpowiedź Rossatiego była powalająca. Nie – bo zachowaliśmy zimną krew i udało się nam nie wyjść przed szereg. Zmobilizowaliśmy całą Europę i nie występowaliśmy samotnie.
Pomijam trafność tej oceny (sądzę, że Rosjanie bardziej uwierzą Niemcom, według których „Polskie media szerzą strach przed Rosją”, a nasz rząd „posunął się w zeszłym tygodniu do zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa NATO”). Uderzyło mnie co innego.
Przedstawiciele stylu myślenia właściwego dla demokracji liberalnych (jak cytowany Barry Eichengreen) patrzą na rzeczywistość przez pryzmat procesów. Konfrontacja zaistniałej sytuacji z postawionymi celami skłania nas do podjęcia jakichś działań. Staramy się przy tym zachowywać racjonalnie i takiej postawy doszukujemy się u innych. Ludzie wschodu myślą najwyraźniej inaczej. To nie procesy są pierwotnym obszarem ich zainteresowania, ale struktury. Sytuacja na którą muszą reagować nie jest wynikiem przypadku, ale faktem historycznym. Potrzebna jest więc refleksja nad przeszłością i wybieganie w przyszłość. Można podjąć działania w reakcji na bieżącą sytuację, ale można też działać z myślą o dokonaniu zmiany rzeczywistości.
To jest zrozumiałe i wyjaśnia pewne procesy historyczne.
Polacy tymczasem nie myślą ani o tym, jak osiągnąć najwięcej korzyści z obecnej sytuacji, ani o tym, jak zmieniać rzeczywistość. Oni kierują się wartościami i emocjami. Putin się nie pogniewa, bo chcemy dobrze i nie wyszliśmy przed szereg. Co z tego wynika? Ano nic. Możemy mieć nadzieję, że jak będziemy grzeczni, to nas miś zostawi w spokoju. W innym zaś wariancie – jak będziemy grzeczni, to nasi sojusznicy obronią nas przed misiem.
Urocze i naiwne jest takie podejście do wartości.
Nie ma sensu liczyć na to, że nagle nad Wisłą zaczną rodzić się mężowie stanu, którym poza sercem urośnie rozum. Dlatego Polska powinna znaleźć wspólny język z sąsiadami, bo być może tak jak w małżeńctwoe wartością jest „inteligencja emocjonalna” kobiety, tak w polityce potrzebny jest ktoś, kto jej nada bardziej ludzki wymiar.
PS.
Dlatego "polityka Jagiellońska" to moim zdaniem nieporozumienie.
Inne tematy w dziale Polityka