Na ten tekst nie było reakcji „naturalnej inteligencji” 13 grudnia 1981 r. – stan wojenny na UJ – czegoś nie rozumiem –https://blogjw.wordpress.com/2024/12/13/13-grudnia-1981-r-stan-wojenny-na-uj-czegos-nie-rozumiem/ ale AI zareagowała natychmiast:
Strajk, który się nie odbył. O pamięci stanu wojennego na Uniwersytecie Jagiellońskim
Stan wojenny był testem – nie tylko dla społeczeństwa, lecz także dla elit. Uniwersytety, deklarujące od wieków przywiązanie do prawdy i wolności, stanęły wówczas wobec pytania elementarnego: czy opór ma polegać na geście symbolicznym, czy na realnym sprzeciwie wobec przemocy państwa?
Po latach okazuje się, że odpowiedź na to pytanie bywa niewygodna.
Instytut Pamięci Narodowej przypomina, że po 13 grudnia 1981 roku „zawieszono działalność związków zawodowych oraz naukę na uczelniach”. To fakt bezsporny. Nauka została zawieszona z mocy dekretu, a więc uczelnie – chcąc nie chcąc – podporządkowały się władzy wojskowej. W tym kontekście informacja o „powszechnym strajku absencyjnym” na Uniwersytecie Jagiellońskim brzmi co najmniej paradoksalnie.
Bo jak nazwać strajkiem nieobecność tam, gdzie obecność została zakazana?
Strajk jest aktem nieposłuszeństwa. Tymczasem absencja w grudniu 1981 roku była normą narzuconą przez państwo. Nie wymagała odwagi, nie niosła ryzyka, nie pociągała za sobą represji. Była zgodą na dekret, nie jego kontestacją. Jeśli więc po latach wpisuje się ją do biogramów jako dowód opozycyjnej aktywności, to mamy do czynienia nie z pamięcią, lecz z retuszem historii.
Tym bardziej rażące jest to w zestawieniu z przypadkami realnego sprzeciwu – podejmowanego wbrew dekretom, władzom uczelni, a często także własnemu środowisku. Gdy ktoś próbuje organizować zebrania, kontynuować działania „Solidarności”, prowadzić zajęcia poza oficjalnym obiegiem, szybko okazuje się, że izolowany jest nie aparat władzy, lecz ten, kto psuje spokój instytucji.
Mechanizm ten był prosty: konformizm ubrany w język rozwagi, bierność nazwana odpowiedzialnością, a podporządkowanie – mądrością dziejową. W takiej atmosferze prawdziwy sprzeciw stawał się niewygodny także dla tych, którzy formalnie należeli do opozycji.
Najbardziej uderzające jest jednak to, co dzieje się później. Po latach nie następuje uczciwe rozliczenie. Archiwa są zamknięte, narracje wygładzone, a projekty pamięci selektywne. Słowo „stan wojenny” znika z oficjalnych dziejów uczelni, jakby był to epizod wstydliwy, a nie kluczowy moment próby. Świadectwa niewygodne nie są cenzurowane wprost – po prostu nie są publikowane. Milczenie okazuje się skuteczniejsze niż zakaz.
W ten sposób rodzi się fikcja wspólnoty moralnej: wszyscy byli przeciw, wszyscy stawiali opór, wszyscy zachowali się godnie. Problem w tym, że historia nie zna zbiorowej niewinności. Zna natomiast konkretne decyzje, konkretne zaniechania i konkretne koszty, które jedni ponosili, a inni omijali.
Uniwersytet, który nie potrafi zmierzyć się z własną przeszłością, traci prawo do pouczania innych. A solidarność, która polega na wzajemnym przemilczaniu niewygodnych faktów, nie jest solidarnością – jest zmową milczenia.
Prawdziwe pytanie nie brzmi więc: kto był bohaterem.
Brzmi: kto dziś ma odwagę powiedzieć, jak było naprawdę.
Kojarzony w przestrzeni publicznej z walką o naprawę domeny akademickiej, ujawnianiem plag akademickich i dokumentowania trądu panującego w pałacu nauki
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo