kaminskainen kaminskainen
469
BLOG

Witold Szalonek, szkic z pamięci

kaminskainen kaminskainen Kultura Obserwuj notkę 0

Skoro już się nieco nabzdyczyłem na blogu Sanoviusa (pewnie sympatycznego koleżki, tym bardziej szkoda żem go w sumie zrugał), dorzucę dla równowagi kilka (w zamierzeniu) szkicyków czy impresyj na temat muzyki współczesnej - że niby ani ona taka straszna, ani zła - a wręcz i ładna bywa.

Witold Szalonek przeszedł artystyczną drogę przez mękę, na której postawił kompozytorów wiek XX - i którą pokonać mogli tylko najwięksi twórcy. Żeby to zrozumieć, trzeba sobie zdać sprawę, od czego kompozytorzy współcześni, czyli umownie po II wojnie, zaczynali. Jak i trzeba ogarnąć to, co ostatecznie stworzyli - muzykę nową, oryginalną, wysoce twórczą i wymagającą.

Trudne początki muzyki współczesnej, tej powojennej, można określić oklepanym ale wciąż treściwym hasłem "sztuki po Auschwitz". Co tu robić? Co w ogóle można i należy robić? Wyczerpanie materiału kompozytorskiego zdawało się odpowiadać wyczerpaniu i pognębieniu powojennego świata. W jakiś sposób przecież te rozmaite nurty życia, jak muzyka, literatura, polityka i systemy gospodarcze, technologia itd. itp. - biegną równolegle, uzupełniają się czy wzajemnie się objaśniają. Muzyka NIE MOGŁA więc być gałęzią KWITNĄCĄ w czasach, gdy świat ogarnęła pożoga - no i nie była. Była przyschnięta czy wręcz obłamana. Z żywych nurtów muzyki międzywojnia, które mogły stanowić nowy punkt wyjścia, możemy wymienić witalny prymitywizm Strawińskiego i Bartóka (z czasem wyrafinowany w późnych kwartetach Bartóka; u Strawińskiego przechodzący w neoklasycyzm), impresjonizm z bogactwem inwencji kolorystycznej i przestrzennej (w jakimś sensie kontynuował te poszukiwania Messiaen) oraz "drugi Wiedeń" i dodekafonię Schoenberga i zwłaszcza Weberna. Wielcy ekscentrycy w rodzaju Ivesa i Varese'a dopiero czekali na głębsze poznanie, a wybitne indywidualności w rodzaju Szymanowskiego nie "natychały" nikogo do Nowego, choć po latach mocno je przecież doceniono.

Młodzi kompozytorzy (na początek z Niemiec, Francji i Włoch) obrali sobie na swojego Męża Opatrznościowego Antona Weberna (pamiętacie melodyjkę ze starego "Pegaza"?). Dlaczego tak być musiało, oraz co z tego wynikło złego i dobrego - o tym nie będę się zbytnio rozwodził, bo ani żaden ze mnie muzykolog, ani nie ma potrzeby dublować niezliczonych tekstów i analiz - kto chce, ten poszuka.

Tak czy inaczej to, co tak młodych kompozytorów ekscytowało, doprowadziło ich do tej samej ściany "wyczerpania materiałowego", przed którą stali w punkcie wyjścia; to było odwleczenie agonii. Dowodem ich późniejsza muzyka, w pełni usankcjonowany 'serializm': nudny, nieżyciowy, męczący. A u Weberna było to tak ekscytujące, zresztą jest do dziś! Jakże pouczająca to lekcja.

Lutosławski twierdził później, że lata powojenne zostały w jakimś stopniu "zaprzepaszczone" z tego względu, że młodzi, zamiast iść drogą wskazaną przez wspaniałe odkrycia czysto muzyczne Schoenberga i Weberna ("szlifierza brylantów" wg. Strawińskiego), zachłysnęli się stworzonym przez nich Systemem. Systemem, który był, jak już wspomnieliśmy... No, już wspomnieliśmy - przedłużeniem tej tam, agonii, systemu dur-moll.
Dlaczego tyle o tym? Ano, w tym miejscu zaczyna się historia Nowej Muzyki - tej, która kwitnie nam do dziś "tysiącem kwiatów" (to nie ironia). Tu również pojawiają się nowi młodzi, w tym także zza ówczesnej żelaznej kurtyny, a wśród nich Witold Szalonek.

Zaczynał jak inni, od awangardy (czasem pozornie) "dzikiej", ikonoklastycznej, z partyturami graficznymi i obrazkowymi, wymyślaniem coraz to dziwniejszych sposobów artykulacji, wykorzystaniem inwencji muzyków (aleatoryzm) itp. Słowem od tej awangardy, która nie znajduje żadnego uznania i zrozumienia u tzw. mieszczańskiej publiczności - i będącej chyba do dziś synonimem "muzyki współczesnej" jako takiej (na nieszczęście dla tej ostatniej).

Oczywiście i o tym podejściu można powiedzieć, z naszą dzisiejszą, gazetową mądrością, że "prowadziło pod ścianę". Lutosławski zwracał uwagę, że granie pizzicato na klasowym fortepianie koncertowym i na tanim, seryjnym instrumencie da zgoła identyczny efekt. Że, inaczej mówiąc, ruch ten nie może być żywym, głębokim nurtem wiodącym ku przyszłości muzyki, a co najwyżej, może i uroczym i inspirującym, ale jednak gryzmoleniem po marginesach kart "wielkiego słownika muzycznego". Który trzeba było zapisywać w duchu dorównującym głębią i powagą dokonaniom Wielkich Poprzedników.

A jednak badawcze, systematyczne podejście do tej nowej materii okazało się możliwe i perspektywiczne. Szalonek poszedł właśnie tą drogą, i być może dalej niż ktokolwiek inny: szczególnie ukochał instrumenty dęte, dające ogromne możliwości artykulacyjne (przedęcia, wielodźwięki itp.); jego utwory stawały się spójnymi etudami czy nawet traktatami o szczególnym związku człowieka z instrumentem. Miłość do dęcia i zadęcia oraz latami wypracowywana systematyka spoiły się ostatecznie w niemal neoklasycznej formie utworu Obój, moja miłość  na obój, smyczki i harfę. Utworu koncertującego, z zapadającymi w pamięć "mocnymi strukturami" (do których zaliczam i udane melodie) i nawet dowcipnego; nadającego się do wykonań "promenadowych" - być może za 50 lat będzie się go grało w koncertach dla przedszkolaków na całym świecie. Dziś niestety znają go i cenią stosunkowo nieliczni "rafinaci", bywalcy festiwali i słuchacze misyjnych stacji radiowych (jak nasza dwójka).

Za najznakomitsze dokonania Szalonka uważam jednak cudowny Tryptyk o Meduzie, z upojną wręcz ostatnią częścią rozświetloną blaskiem kultury śródziemnomorskiej i wręcz, jak mówią, starożytnej Grecji (podobna w duchu, dla mnie, dojrzała twórczość Mandelsztama), wieńczący poszukiwania "dęte" (konkretnie - fletowe) kompozytora osiągnięciem niemal nieziemskim, niematerialnym - oraz rozbudowaną, 45-minutową Symfonię rytuałów  na kwartet smyczkowy. Dzieła te stawiają naszego Witolda Szalonka w szeregu najciekawszych artystów XX wieku i najwybitniejszych, najżywotniejszych twórców kultury polskiej.

***
Klucz do tego rodzaju dokonań każdy gdzieś ma, tylko niektórzy mają go nie tam, gdzie powinni, delikatnie mówiąc. Mówię o dokonaniach artystów najwybitniejszych tj. tych, którzy podjęli "samotną wspinaczkę" ku niegościnnym, nieznanym szczytom - by odkryć widoki wcześniej przez nikogo niezaznane.
Byli i tacy, którzy podróżowali w tym czasie wygodnie po miłym dla oka płaskowyżu - Szostakowicz jest przykładem modelowym.
Ale i głębszą urodę takiego płaskowyżu doceniamy w pełni, stojąc na szczytach takich choćby Dolomitów. Jakże inny widok się stamtąd rozciąga!
cdn.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura