kaminskainen kaminskainen
115
BLOG

Patrz, jak się śmieję!

kaminskainen kaminskainen Kultura Obserwuj notkę 0

Notka jest fragmentem (a właściwie większą częścią) artykułu, który ukazał się był w druku jakie 2 lata temu.
Zamieszczam ją zainspirowany pretensjonalnymi opiniami pewnej Pani Blogerki, która zabrania mówić o "jakimś bluesie i rocku" w kontekście uświęconyj Sztuki - tworzonej, jak wiadomo, wyłącznie przez ludzi domytych i zrównoważonych, przebadanych przez psychologów i namaszczonych przez ciała naukowe wydziałów sztuki, muzyki itp. No i oczywiście mieszczących się w "uznanych" (przez Panią Blogerkę?) kategoriach.
Bluesmani zaś są jeno  p o z e r a m i  udającymi artystów. Zwłaszcza ci, o których poniżej :)

***

nigdy w życiu nie słyszałem bluesa
gram bluesa, ale nigdy go nie słyszałem
blues jest diabelską muzyką

wielu ludzi służy diabłu

nigdy nie chciałem nagrać płyty
zgrzeszyłem
powiedziałem, żeby nawet nie dawali mojego nazwiska na okładkę

lubię grać dla siebie, nie dla publiczności
granie i śpiewanie bluesa to ciężka praca

używaj wyobraźni, to uczyni cię wielkim muzykiem


„Wierszyk” otwierający artykuł to zlepek osobliwych mądrości* ostatnich autentycznych „bluesowych dziadków” wygrzebanych z zapadłych dziur i dziurek Południa USA (a dokładniej – niemal wyłącznie z okolic Oxford) przez dwójkę młodych, białoskórych zapaleńców, założycieli wytwórenki Fat Possum Records.Tutaj muszę wtrącić: bluesa „nie lubię”. Nie jestem fanem i wiernym słuchaczem tej muzyki. I to akurat wydaje mi się szczególnie godne uwagi: płyty wydawane przez Fat Possum kochają ludzie, którzy fanami bluesa nie są.
Warto by się przy samym bluesie na moment zatrzymać. Czym jest? Oddajmy głos Joachimowi Ernstowi Berendtowi:

Teksty bluesów dorównują poziomem ich formie. Jean Cocteau uznał je za jedyny istotny przyczynek, jaki wniosło nasze stulecie do autentycznej poezji ludowej. Jest w nich wszystko, co ma znaczenie w życiu bluesowego śpiewaka: miłość i dyskryminacja rasowa, więzienie i policja, klęski powodzi, pociągi i wróżby Cyganki, zachodzące słońce i szpital (by wymienić tylko kilka ulubionych tematów). Życie przenika do tych tekstów w sposób zadziwiająco prostolinijny i bezpośredni, co w naszej europejskiej poezji - zarówno ludowej, jak i artystycznej – nie znajduje precedensu.
Większość bluesów mówi o miłości. Miłość traktowana jest surowo i prosto, podobnie jak to, co się z nią łączy... a mimo to pozostaje miłością. W czasie, kiedy cała piosenkarska poezja miłosna niewiele przekracza poziom złocistych chryzantem, odnajdujemy tu wzniosłą wielkość, siłę uczuć i namiętności, znaną u nas tylko z „wielkiej literatury”. Nie ma bluesów na poziomie piosenek dla służących... a przecież należą one do świata tych, z których rekrutowali się służący i posłańcy, dozorcy i piastunki dla całego kontynentu!

Robi wrażenie, prawda? Dodam, że „gdzieś-kiedyś” czytałem wypowiedź wspomnianego Jeana Cocteau traktującą nie tyle o poezji bluesa, co o bluesie tout court – jako o ekscytującym, autentycznie nowym (w formie i treści) „języku ekspresji”. Wiem, że nie ma w tych słowach przesady, ale tkwiącą w nich głęboką prawdę odczułem na własnej skórze dopiero, gdy poznałem nagrania sygnowane Fat Possum. Dlaczego? Spróbuję odpowiedzieć między wierszami...
Nie zadowoliłoby mnie dokonanie przeglądu wydawnictw Fat Possum i nie to jest moją intencją. Nic prostszego, niż napisać kilka krótkich recenzyjek – tym bardziej, że dla wytwórni nagrywają ostatnio gwiazdy rocka (m.in. Dinosaur Jr.), czyli – nikomu nic nie ujmując - wypróbowane samograje. Nie zbliży nas to jednak do sedna sprawy –zdumiewającej mocy pierwotnego bluesa granego przez owych „dziadków” po pracy w polu i po prostu dla przyjemności. Jakoś blado wypadają przy nich białe gwiazdy rocka (patrz film: You See Me Laughin’). Problem polega na tym, że mamy do czynienia z czymś podstawowym i elementarnym. Gdybyśmy zachowali coś z błogosławionego prymitywa, powiedzielibyśmy po prostu, że dziadkowie mają moc i są kimś w rodzaju szamanów albo ludzi naznaczonych. Ale że jesteśmy ludźmi białoskórymi – musimy analizować w pocie czoła i wyłuskiwać „sedna” naszych zdumień (nie spoczniemy, póki ich nie przygwoździmy i nie umieścimy w formalinie – coś wspaniałego, nieprawdaż?). Czy to, co elementarne - moc- leży w witalności i autentyzmie wykonawców, faktycznych „wynalazców” bluesa (wiem, wiem – ich potomków)? Czy to coś zachowało się w strukturze samej muzyki – jakiś nierozszyfrowany kod, rodzaj „czarnej” (no tak) kontrabandy? Czy to genius loci? Czy może jakaś inna piorunująca zawartość, „substancja” tej muzyki? Nie mam pojęcia, ale nagrania takich artystów, jak T-Model Ford, Asie Payton czy LR Burnside autentycznie hipnotyzują i zniewalają – słuchaczy ogarnia rodzaj niewyjaśnionej fascynacji. Płyty Fat Possum wywołały swego czasu małą sensację i trafiły nawet do publiczności, która bluesa nie lubi. Z najwyższą pieczołowitością odnosiły się do nich (pobladłe nagle) gwiazdy rocka. Są jak ciemne zwierciadło, w którym udało się uchwycić niknący, migotliwy obraz zagadkowej postaci, czy może niespokojnego ducha, który nawiedził niegdyś Stany i duuużo w nich później namieszał... Tyle, że od dziesięcioleci nie stawaliśmy z nim twarzą w twarz i niemal o nim zapomnieliśmy. Choć przecież wiemy i często powtarzamy, że wszystko zaczęło się od bluesa... Może w tych okolicznościach, dla zmiany perspektywy, na chwilowy użytek nas, „białasów”, dla których pewne sprawy zostaną niezgłębione: wszystko zaczęło się od Faulknera. Od nieprzeniknionych, zawsze jakoś odrębnych, poczciwych bądź nawiedzonych Murzynów przewijających się przez karty jego książek – tajemniczych nosicieli tej swojej odrębności, jakby odmiennego znaczenia pobytu na tym świecie, a nierzadko pełnych boskich rozkazów (Wściekłość i wrzask, Requiem dla zakonnicy). Być może każdy naród, lud czy nacja ma swoją misję, której nawet on sam do końca nie zrozumie. Każdy z bohaterów filmu You See Me Laughin’ jest taką postacią – godną lepszej książki. Za każdym ciągnie się historia trochę nie z tego świata, choć przecież tak zwyczajna i przyziemna. Oczywiście tego rodzaju - bardziej „źródłowy” - blues nie był wcześniej szerszej publiczności całkiem nieznany. Istnieją setki nagrań terenowych, a także płyty takich uznanych, czy wręcz legendarnych, muzyków jak Bukka White, Robert Johnson czy choćby Muddy Waters. Rzecz jednak w tym, że nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, że nieznani artyści wydawani przez Fat Possum są równie dobrzy, a ich nagrania wywołać mogą autentyczną sensację. A na dodatek są nam całkiem współczesne... I faktycznie jest w nich „coś specjalnego”. Może to, że oto ujawniły się wybitne, indywidualne style, zdolne zadowolić każdego konesera? W momencie, gdy już ten żywotny blues „prosto z matecznika” był zapomniany, nie istniał w zbiorowej świadomości?
Swoje znaczenie ma również fakt, że został on zaprezentowany w kontekście muzyki rockowej, że taki RL Burnside grał koncerty dla młodej, białej publiczności. Pokazało to inne oblicze tej muzyki; dało jej nowe życie u schyłku życia ostatnich jej twórców. Wydaje się, że „dziadki” naprawdę zdmuchnęły na chwilę ze sceny zadłużonych u nich „młodych białasów”.
Cedell Davis chorował na tyfus w 1933 roku, a w 1936 roku dopadło go polio. Stał się niezdolny do gry na instrumencie, – a jednak dalej grał, ze zdeformowanymi i niesprawnymi rękami. Grał dzięki własnej technice, używając noża stołowego i nietypowego stroju. Grał i śpiewał w klubach nocnych, gdzie spadł na niego kolejny cios – został stratowany przez spanikowaną publiczność. Ten zmaltretowany przez złośliwy los człowiek wylądował ostatecznie na wózku inwalidzkim. I nadal grał, śpiewał, a w końcu - nagrywał. Jego znakiem firmowym jest metaliczna, brzmiąca na granicy fałszu gitara (ze względu na kalectwo nie jest w stanie grać „normalnie”, ale proszę nie sądzić, że słucha się tej muzyki z powodu „współczucia” czy czegoś podobnego – to my mamy zaszczyt obcować z wielkim artystą) oraz dostojny i pełen pasji głos.
Kolejna postać to Asie Payton, najchętniej obrabiający swą ziemię ulubionym traktorem. Szansa na sesję nagraniową pojawiała się dopiero, gdy był deszcz i wiatr na tyle silny, by Asie nie mógł pracować na polu. Zmarł w 1997 roku. Oczywiście... na traktorze. Uderzający jest dla mnie kontrast: Asie gawędzący, udzielający wywiadu jest wcieleniem „wsiowej” dobrotliwości i poczciwości. Asie grający i śpiewający jest całkiem odmieniony.
Kiedyś, rozmyślając o fenomenie magnetycznego oddziaływania muzyków rockowych wijących się po scenie (choćby i ostatnich „ćwierćkretynów”, jak mawia red. Mendyk), wpadłem na określenie „pół-bóg, pół-zwierzę” – i jest to jakiś trop. Asie to jednak nie to samo – tu raczej pojawia się szczypta jakiegoś diabelstwa. Asie staje się demonem. Czy nawet gorzej – człowiekiem (tak, to z Szekspira).
Przy okazji warto wspomnieć o ciekawym i pionierskim wówczas zabiegu – otóż „surowe” (wokal + gitara) nagrania Asiego zremiksowano w studiu nagrań, dodając linie bębnów, basów, klawiszy – ostre bity, riffy itp. Efekt jest co najmniej zadowalający. Blues „przeszłości” (wyjątkowo durny komunał – to najbardziej żywotny blues, jaki w życiu słyszałem) staje się bluesem przyszłości. Tak czy inaczej, to dobrze, że dostępne są także te „surowe” nagrania Asiego.
Najbardziej „kasowa” gwiazda Fat Possum to RL Burnside. Jak cała reszta – dziadek, wokalista i gitarzysta. Opowiada historię, jak to kiedyś zastrzelił jakiegoś zbira w samoobronie. Celował oczywiście w nogi, ale że delikwent „za wysoko skakał”, dostał dwukrotnie w głowę... Niezła historia. To kolejny muzyk wybijający się wysoce indywidualnym stylem i wielką siłą wyrazu (by na banałach poprzestać). Nie na darmo zdobył większą popularność od innych – to rasowy muzyk sceniczny, co poświadczają pokazane w filmie znakomite, kameralne nagrania z wczesnych lat 70-tych .Jakaś imprezka, tańce, te sprawy, no i wspaniała muzyka Roberta Lee, jeszcze młodego i przystojnego – szkoda, że nie sławnego...
Johnny Farmer to, według szefów Fat Possum, człowiek wybitnie solenny w tym, co robi. A robi (w celach zarobkowych) różne rzeczy – bluesa gra tylko po godzinach i tylko dla własnej przyjemności. Zaczęło się od szczególnego upodobania do pewnych trzech piosenek – Johnny chciał je sobie sam przegrywać, więc kupił gitarę. Historię o tym, jak diabeł grał na gitarze Roberta Johnsona, każe traktować dosłownie – to diabeł gra bluesa. Granie bluesa jest ciężkim i niewdzięcznym zajęciem – zdaje się sugerować Johnny. Coś pomiędzy pasją i egzorcyzmem – to byłoby chyba trafne określenie. I mamy kolejny wybitny styl indywidualny – wyrafinowanie w rytmie i frazowaniu (śpiew) oraz oszczędny akompaniament (gitara) dają szczególny efekt rozrzedzonej faktury i dziwnej atmosfery. Rzecz dla koneserów. I pomyśleć, że Johnny nie lubi grać dla słuchaczy i w ogóle żałuje, że nagrał płytę!
Inni główni przedstawiciele tego nurtu, nazwijmy go „falą pierwotnego bluesa Fat Possum”, to Junior Kimborough, T-Model Ford i Charles Caldwell. Wg Matthew Johnsona, założyciela Fat Possum, jest ich coraz mniej – coraz mniej jest mieścin, w których żyje choć jeden grajek (a co dopiero – dobry grajek) i coraz mniej czasu zostało, by ostatnich takich grajków nagrać i pokazać światu. A ci już „odkryci” i wydani też powoli wymierają: Asie, Junior, Caldwell... Trudno tę „falę” jakoś podsumować. Nie jest to ani ten ściśle pierwotny „blues wiejski”, ani tym bardziej ten przyswojony i przerzuty, zamieniony w „gatunek muzyczny” blues miast i miasteczek (oraz studiów nagrań, barów czy jakichś tam „nocnych zmian bluesa”). W jakiś sposób pewna wąska, będąca na wymarciu grupka artystów, których podstawowym instrumentem jest gitara elektryczna  (atrybut kontrkultury, miejskości, modernizacji itp.),  przechowała do naszych czasów coś, co tliło się na samym dnie długich, bluesowych popołudni, kilkadziesiąt a może sto lat temu, w stanie Missisipi. A to jeszcze nie wszystko, co Gruby Opos trzyma w kieszeniach swego lumpiarskiego płaszcza (patrz emblemat wytwórni). Oprócz popularyzacji nagrań z grubsza zarysowanej, wspaniałej „nowej fali dziadków”, Fat Possum trudni się również reedycjami, a także nagrywa nową, wartościową muzykę rockową, folkową i bluesową. Z reedycji bluesowych wspomnieć należy koniecznie wybór archiwalnych, terenowych nagrań bluesmanów-naturszczyków z klasycznej serii George’a Mitchella (dziesiątki pozycji) oraz wznowienie legendarnego albumu From Lake Mary Scotta Dunbara – autentycznego, wiejskiego bluesmana, który urodził się w 1904 roku jako syn byłego niewolnika, by uczyć się gry od robotników na plantacjach. Warto też zwrócić uwagę na reedycję klasycznych albumów wspaniałego pieśniarza Townesa Van Zandta, klasyka „białego” rocka (Czytelnicy wybaczą takie rozróżnienia „rasowe” – w tym przypadku w pełni uzasadnione).
Z aktywnych artystów nagrywanych i wydawanych przez Fat Possum wymienić należy przede wszystkim ekscentrycznego muzyka sygnującego swe albumy ksywką (?) Bob Log III (dawniej w duecie Doo Rag). Twórczość tego człowieka-orkiestry (śpiew, gitara, perkusja – koncertuje solo), ukrywającego się pod motocyklowym kaskiem (zagadnięty o to, odpowiada: jaki kask!?) oraz kostiumem komiksowego bohatera, stanowi dumnie przewrotny, solennie niepoważny manifest muzyka awangardowego w rozumieniu ściśle „offowym” (w dobrym, tj. pozbawionym zadęciaitp., tego słowa znaczeniu.). Ma on czelność i odwagę (lub dosyć talentu), by czerpiąc z prymitywnego, wiejskiego bluesa, serwować muzykę o punkowej intensywności. Jest muzykiem bluesowym, zapewne bardziej niż ci, którzy chcą być „bluesmanami”, praktykując bezpieczny banał. Ale jest też punkowcem. I jest biały (być może zasługuje na miano „pierwszego białego bluesmana” – oczywiście żyjącego).

 

***

przypis: cytowane wypowiedzi pochodzą z filmu Mandy Steina You See me Laughin'(tłumaczenie własne) - ilekroć w tekście jest mowa o "filmie" - jest to właśnie ten film

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura