Przypomniał mi się Marcin Świetlicki, ten "młody poeta". Na sugestie krytyków, że w jego ostatnim tomiku (wówczas ostatnim) da się wyróżnić dwa nurty, tj. "wiersze właściwe" i "wulgarne piosenki rockowe", odpowiedział, że to nieprawda, bo w tomiku tym są zawarte wyłącznie "wulgarne piosenki rockowe".
Nikt by prawdopodobnie nie wpadł na takie porównanie gdyby nie to, że Marcin Świetlicki, laureat nagród poetyckich, ma własną kapelę rockową Świetliki, z którą interpretuje swoje teksty w 'formule rockowej' (tej surowej, powiedzmy 'nowofalowej'). Marcin Świetlicki docenia zatem i tłumaczy teksty niektórych rockmanów; niektórych nawet tytułuje bardzo wybitnymi poetami (np. naszego Lecha Janerkę - poetę bez wątpienia wybitniejszego, niż wielu poetów-laureatów, choć żadne laury mu nie zagrażają).
Wśród przekładów jego autorstwa zawsze doskwierał mi brak tekstów zespołu Nomeansno z Kanady - hardcore'owo-artystyczno-poetyckiej rewelacji z lat 80. i 90. 'Zapodawali' nieźle pokręcony łomot (ech, te recenzenckie klisze!) wywodzący się gdzieś z ekspresyjnej, zatrącającej jazzową harmonią, punkowej młócki The Minutemen (sami wymieniali wśród swoich głównych inspiracji Public Image Ltd., Dead Kennedys i Milesa Davisa). Ich teksty, na tle typowej, kontrkulturowo-popkulturowej miałkości-hasłowości, czyniły z nich kogoś w rodzaju Rzymian punkrocka: oto ci niby z definicji "burzyciele" i "odpady" (punks) ładu tego świata wyśpiewują, deklamują i wykrzykują wersy pełne wyraźnych (czasem może aż za bardzo, ale taka poetyka), nośnych i wieloznacznych obrazów i symboli - jak choćby Wieża przecinająca Niebo (The Tower), samotne drzewo stojące w polu (wstrząsający dramatyzmem song This Wound Will never Heal), kruk na słupie telefonicznym w słoneczny dzień (Real Love), kamień nagrobny i "pomnik nędzy człowieczej" (Victory), dawno temu zatrzaśnięte drzwi czy zastawione zasadzki, które o sobie przypominają (The Tower, It's Catching Up), czy kobieta z bukietem czerwonych róż (śmierć to? czy miłość? whatever...), czy w końcu wizjonerskie, śmiałe obrazy "drugiego życia", pół-śnionego i pół-rzeczywistego, a każące ostatecznie myśleć o ogromie naszego zadania w TYM życiu (Lost, The Jungle) - albo "nagłej zapaści" podobnej chyba tylko do przepowiedni końca świata wg. TS Eliota (The Day Everything Became Nothing):
The day everything became nothing,
I was standing underneath a streetlight, Wishing I’had a cigarette.
I can't recall anything unusual about it.
If there was something in the air,
If the skies had clouded over, I’wasn't aware, I’was too bored to care.
No thunder roared. No lightning cracked.
No missiles rained from the sky. This was no sneak attack.
There was just suddenly this awful lack.
Things had changed, that's for sure.
(...)
A group of us, just strangers, got together and we formed a committee to discuss the problem.
We talked about things like assured mutual destruction and emotional responsibility.
I couldn't remember my name, so I’called myself Bob.
It's weird being a Bob, but I'll get used to it.
I have to.
"Zachodzę" temat Nomeansno od strony tekstowej nie tylko po to, żeby było trochę nietypowo, ale też dlatego, że "teksty zebrane" z ich piosenek stanowią niewątpliwie pewien corpus, którego pominąć nie sposób; nagromadzenie tak solidnych i charakterystycznych lyrics (autor jest jeden - wokalista i basista Rob Wright) tworzy jednak już pewną jakość, którą może mieć tylko czyjeś wieloletnie, życiowe świadectwo zmagań i mąk twórczych. Sam Rob Wright, pytany o swe teksty, odcina się jednak krótko od pretensji literacko-laurowych mówiąc, że nie jest to ani poezja, ani proza - tylko właśnie teksty, lyrics - mające swoje miejsce i ujawniające swe znaczenie czy swoją 'moc' wyłącznie w kontekście muzyki, jako songi. Mamy więc sprawę wyjaśnioną - a przy okazji dotykamy czegoś bardzo charakterystycznego dla muzyki rockowej: jest to twórczość wybitnie autorska i w warstwie muzycznej, i tekstowej, które to warstwy ostatecznie mają stanowiść jedność - a naczelnym kryterium jej pozytywnej weryfikacji jest tzw. szczerość przekazu, czyli po prostu autentyczność, brak ściemy. Swoistą antropologię rocka jak zawsze najtrafniej i najdowcipniej podsumował Wojciech Waglewski mówiąc, że zespół rockowy do jest zawsze grupa kolegów z podwórka, którzy zaczęli grać w garażu po to, aby pewnego dnia podbić świat. "Dobór kadr" odbywa się więc na płaszczyźnie koleżeńskiej: gramy z tymi, których znamy i lubimy (już w jazzie jest inaczej - tam najpierw jest integracja muzyczna, profesjonalna, a za nią ewentualnie integracja towarzyska).
Z tym akurat bracia-założyciele nie mieli problemu - pierwotny skład Nomeansno, udokumentowany na albumie Mama (1982), to właśnie duet braci Wright: Rob (głos, gitara basowa) i John (perkusja, klawisze). Muzyka duetu była oczywiście dziwna: dosyć niesamowite, psychotyczne teksty (naprawdę bez obciachu), ciekawe rozwiązania fakturalne i brzmieniowe czy zaznaczająca się już powoli skłonność do dłuższej, odbiegającej od piosenkowości formy (Red Devil) nie do końca rekompensują niedosyt odczuwany podczas słuchania dzieła dwudziestoparoletnich muzyków; na zachowanych cudem nagraniach z regionalnej, kanadyjskiej telewizji (ponoć taśmy znaleziono w pogorzelisku - budynek miał spłonąć) widzimy dwóch skromnie wyglądających, nieruchawych, introwertycznych młodych mężczyzn, nawet sympatycznych, którzy nie za bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić, by nie wyglądać głupio, gdy tak tu grają i, co gorsza, śpiewają. Skąd się wzięli? Czy tak "nagle" w wieku już dość poszczeniackim, zaczęli grać muzykę i pokazywać się tu i ówdzie? Z informacji zaczerpniętej od Jasona, Kanadyjczyka osiadłego przez jakiś czas we Wrocławiu i znającego środowisko w którym obracali się nasi Bracia wynika, że udzielali się oni wcześniej w zespołach tworzących nieznaną szerzej, lokalną scenę rocka progresywnego. Stąd zapewne wynieśli bardzo przyzwoity warsztat i jazzujące inklinacje czy przejawiającą się od samego początku skłonność do rozwijania dłuższych form. Sami ponoć wolą o tym nie mówić - informację podaję zatem na słowo honoru, bo żadne źródła pisane dotyczące tego artrockowego urobienia muzyków Nomeansno nie potwierdzają (uważam jednak Jasona za człowieka w pełni wiarygodnego; uratował zresztą mojej żonie tyłek pożyczając jej na jeden dzień bardzo mu drogie książki o tradycyjnej sztuce kanadyjskich Indian/Innuitów, których ona wówczas pilnie potrzebowała: czyż to nie wystarczający dowód jego szlachetności?).
Mając w pamięci powyższe, zrozumiemy jak ważnym wydarzeniem było dołączenie do Braci gitarzysty Andy'ego Kerra - człowieka, którego Rob Wright określił mianem "dobrze ubranego obszczymurka". Jemu zawdzęcza Nomeansno nie tylko nadanie ich muzyce prawdziwie rockowego "ciosu" (Miles Davis lubował się w tym określeniu - czy może tłumacz jego autobiografii, Tomasz Tłuczkiewicz) i poważne wzmocnienie potencjału kompozytorskiego (po odejściu Kerra, najlepsze utwory na nowych płytach to te, które Andy zdążył jeszcze przed swym odejściem "przynieść na próby" - np. Lost), jak i rozruszanie Braci, którzy potrafili w końcu znaleźć się na scenie i porwać publiczność (to także informacja od Jasona, tu po raz pierwszy po polsku: John jest wg niego dusza-człowiekiem, pogodnym i serdecznym - a Rob, cóż, jest człowiekiem bardzo dziwnym i już mu to chyba nie przejdzie; tym niemniej "rockowe zwierzę" potrafi z siebie na scenie wykrzesać, i o to nam tutaj chodziło). W tym świetle dołączenie Andy Kerra, zapisanego w annałach rocka jako "dobrze ubrany obszczymurek", należy do najważniejszych wydarzeń lat 80. i 90. w historii rocka jako formy sztuki (bo w historii z kolorowych pisemek i list przebojów znaczy dokładnie nic).
Potwierdzają to kolejne albumy nagrane z Kerrem, a arcydzieło Wrong (1989) oczywiście w szczególności.
Początek albumu jest mocny muzycznie i tekstowo - to It's Catching Up:
There are some things that never die
Things that never really were alive
I've shot them out, I've slammed the door
But I can't keep them back
Anymore
- i w podobnym, umiejętnie zagęszczanym i, jeśli trzeba, rozluźnianym nastroju rozliczeń z własnymi demonami, których nie można już dłużej trzymać za szafą, zostaniemy właściwie do końca. Mamy więc leitmotiv spajający album od strony tekstowej, czyniący z niego coś więcej, niż tylko zlepek utworów - a drugi składnik "rockowej pięści", czyli muzyka, jeszcze się do tego przykłada. Cała pierwsza strona płyty (na CD - oczywiście pierwsza połowa) to zagrana "w cuglach" galopada, nie dająca momentu wytchnienia, ze zmieniającymi się jak w kalejdoskopie tempami, rytmami i metrami. Przy tym utwory ze sobą wyraźnie kontrastują, ale materiałowo i strukturalnie na siebie "zachodzą", poniekąd z siebie wynikają. Naprawdę rzadko słyszy się coś takiego. Wszystko obmyślane ściśle, precyzyjnie odmierzone, także przebieg dramatu czy psychodramy, w którą siłą rzeczy wkręca się słuchacz: kończący pierwszą stronę utwór Two Lips, Two Lung, One Tongue jest wręcz pomnikiem lakoniczności, godnym mistrza haiku - i dowodem, że właśnie muzyka rockowa może wyzwolić najsilniejsze doznania używając najprostszych możliwych środków. I to doznania w całej skali ludzkich przeżyć: w tym przypadku prostota jest gestem wprawnej ręki doświadczonego rzeźbiarza, a aforystyczny tekst jest tyleż autotematyczny, co uniwersalny. Efekt zaś - jest katartyczny.
Po takim zakończeniu strony pierwszej, druga strona płyty to drugi rozdział opowieści - więcej tu miejsca dla żartu i zgrywy (Rags and Bones, Oh No! Bruno!), muzycy pozwalają wziąć szerszy oddech w nieco folkowym, podniosłym All Lies, by po chwili znów dokręcić śrubę w prawdziwie demonicznym Life In Hell. Kończący płytę, męczący nieco utwór tytułowy jest trochę jak kamień nagrobny - i chyba tak miało być. Godne podkreślenia, że każdy dosłownie utwór opiera się na oryginalnym, autorskim pomyśle kompozycyjno-aranżacyjnym i czy dramaturgicznym (chodzi mi o przebieg 'dramatyczny'), który nigdy i nigdzie nie jest kopiowany. Bardzo to różni zespół Nomeansno od zdecydowanej większości zespołów, które kiedykolwiek grały gitarowego rocka.
***
Po co ja to wszystko piszę? Bo mam ochotę, bo czułem potrzebę. Może i nikt nie potrzebuje tego czytać, ale sam fakt prowadzenia 'bloga' mobilizuje mnie nieco do tego rodzaju pisaniny. Niech sobie te teksty wiszą, nikomu nie przeszkadzają. One wszystkie biorą się z pewnego nastroju, który mnie ogarnia po gównianej wystawie sztuki współczesnej (są i nie-gówniane) czy kiepskim koncercie nowej muzyki (i na Warszawskiej Jesieni grywa się gnioty): wsiadam do samochodu, puszczam sobie Faith No More, Zappę czy PJ Harvey i - no, mili Państwo: któż to okazuje się być Wielkim Artystą Naszych Czasów? Frank Zappa i Mike Patton, proszę Państwa, a nie nudziarze z dyplomami.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura