Z koncertów, na których byłem "czasy ostatniemi", trzy zaryły mi się szczególnie w pamięci - Pasja Pawła Mykietyna we Wrocławiu, Index of Metals Fausto Romitellego w ramach Musica Electronica Nova (też Wrocław) i prezentacja muzyki konkretnej Pierre Henry'ego na ostatniej Warszawskiej Jesieni. To taka muzyka, która jak już zagra, to nie przestaje grać i drąży sobie we mnie otworki i tunele, przez które coś tam zaczyna prześwitywać, czasem nawet zaskakująco - aż w końcu wypadnie i o tym coś napisać. Zaczynamy!
Mykietyn to kompozytor już teraz tzw. średniego pokolenia, choć młodszy od Szymańskiego i Hanny Kulenty, zaczynał jako taki Szymański bis. Bardzo rozpoznawalny - słuchałem go mało, tyle co w radiu, i od razu rzucił mi się na uszy w jakimś soundtracku do polskieog filmu: to Mykietyn! W ostatnich utworach zapuścił się bardzo odważnie na obszary mikrotonowości, opuszczając definitywnie "barokowy salon luster" a'la Szymański właśnie. Na Pasję zaciągnął mnie kolega z Warszawy, można powiedzieć że "człowiek z branży". Zresztą gdyby nie on nie wszedłbym na koncert, biletów juz nie było - a on załatwił mi wejściówkę od żony kompozytora, która wypełniała pewne honory towarzyskie przed wejściem do filharmonii. Pasja, zgodnie ze starą dobrą tradycją, rozpisana jest na sposób dramaturgiczny na różne głosy i chóry, z których szczególną uwagę przykuwa chór chłopięcy, śpiewający teksty biblijne, jak wszyscy pozostali wykonawcy, po hebrajsku (polska wersja leci na monitorze). Innym, zwracającym z miejsca uwagę (jak uderzenie obuchem) chwytem jest rozpoczęcie narracji od sceny końcowej, od ukrzyżowania - utwór rozwija się w drugą stronę, ku wyjaśnieniu losu ukrzyżowanego i dotarciu do źródeł początkowego aktu. Być może taka kolejność jest dla Mykietyna całkiem naturalna: utwór nie jest napisany koniunkturalnie czy na zamówienie, to prawdziwe wyznanie wiary - wyznanie człowieka, który przez całe życie widywał krucyfiks z figurką ukrzyżowanego, być może nie zastanawiając się wcześniej nigdy nad jego sensem. To i zaczyna od krucyfiksu i idzie wstecz.
Dzieło brzmi świeżo i przekonująco - chciałoby się powiedzieć: co za szczęście, że nie każdy polski kompozytor wpada "w wieku bardziej statecznym" w pułapkę samokopiowania! Słowem - że znalazł się odważny, który radykalnie zerwał ze stylem poniekąd obowiązującym (bo jak nie neoromantyzm, to barokowy surkonwencjonalizm - coś musi obowiązywać, no nie?). Nie będę tu przy tym próbował rozwijać mych wątłych analityk muzycznych - odeślę do wypowiedzi Jana Topolskiego, który chyba najpełniej i najciekawiej się o tym dziele wypowiedział. Wychwalając Mykietyna, zwracał jednak Janek uwagę na pewne irytujace mielizny czy siermięgi - jak choćby sięgnięcie przez Mykietyna po rockowe środki wyrazu, co jest przecież na naszym podwórku samo w sobie bardzo postępowe - tyle że, niestety, i to koniecznie, w wydaniu nie pozostawiającym wątpliwości, że rock jest tylko niedorozwiniętym młodszym rodzeństwem właściwej muzyki. Zamiast przetworzenia i zasymilowania elementów rocka, co mogłoby dać niezwykle atrakcyjny i artystycznie wysmakowany efekt, mamy najoczywistsze schematy gitarowego łomotu, bliższego bodaj Łzom, niż Metallice, o to jeszcze puszczone z głośników. Ot, takie gitarowe bluzgnięcia i przytupy - przynajmniej wokalistka zaśpiewała na żywo i faktycznie w rockowej manierze, no i po hebrajsku rzecz jasna. To "robi wrażenie", ale też irytuje - ta bezpośrednia prościzna. Ja rozumiem, że Mykietyn sięgnął po rocka w określonym kontekście, we fragmencie mówiącym o zburzonej świątyni i pasących się dzikich osłach (destrukcja, rozpad, dobitna przestroga, zły omen) - ale moim zdaniem właśnie sublimacja tej rockowej szorstkości, przy zachowaniu jej siły i ciężkości, mogłaby dać dalece bardziej dojmujący efekt.
Dowodzi tego twórczość Fausto Romitellego, zmarłego niedawno Włocha, odszczepieńca i "awangardzistę awangardy" - bardzo przy tym w swej muzyce plastycznego i bezpośredniego. To jest ta sama bezpośredniość, z którą mamy do czynienia w najlepszych dziełach Xenakisa, działających na słuchacza jak zastrzyk dokonany bezpośrednio w rdzeń kręgowy - nie mam na myśli bynajmniej "przystępności". Wcześniej mi jakoś umykał, choć włoskiej muzyki słuchałem sporo i wiele utworów wysoko ceniłem. Stąd i ten wrocławski koncert stał się nielada przeżyciem i odkryiem, a może nawet rodzajem "szoku estetycznego". Włoch uprawiał wystudiowany, śródziemnomorski spektralizm, skrzący się blaskami i odcieniami dźwiękowych mas, bardzo precyzyjnie i gęsto spiętrzanych i rozluźnianych w toku czegoś, co zwykło się określać mianem przebiegu formalnego. Tak, to banał - ale w tego rodzaju muzyce to przelewanie się mas dźwięków, niedostrzegalne niemal rośnięcie kulminacji i swobodne ich rozwiązywanie, ta swoista płynność - stają się niemal namacalne. Nie na darmo jednym z naczelnych problematów spektralistów było zawsze tzw. płynne przejście - oraz cyzelowanie i niuansowanie progów i granic, momentów, w których zaczynamy słyszeć różnicę w brzmieniu pozornie jednolitej masy dźwięku. Bardzo dobrze, że coraz więcej tej muzyki słyszymy w wykonaniu polskich zespołów - które stawiają im czoła z godnością i z zadowalającym efektem.
No i mamy u Romitellego coś jeszcze - właśnie inklinacje rockowe, czy szerzej, związki z muzyką techno i rockową, także w ich ekstremalnych, awangardowych przejawach. Nie koniecznie musi się to przejawiać w użyciu gitary elektrycznej, choć w Index of Metals, operze na głos, orkiestrę i projekcje video, również i ją słyszymy. Pisałem już przy jakiejś okazji coś, co teraz powtórzę:
Pojawiają się również twórcy z "najwyższych wyżyn", eksplorujący te rejony i wprzęgający wynalazki i "kody" subkulturowych ekstremistów do arsenału własnych środków, jak genialny kompozytor Fausto Romitelli. Godne odnotowania: nie włącza ich on na zasadzie cytatu i kolażu, co może zrobić każdy "ponowoczesny" bęcwał; on postępuje jak klasyk, rasowy "nowocześniak" (ech, ta epoka solidnej moderny!): przetwarza i sublimuje te elementy, integrując je w swoim zaawansowanym języku).
I tak właśnie jest: Romitelli nie dostawia do swojej eterycznej budowli szorstkiego kloca rockowego zgrzytu. Jego muzyka ogarnia te elementy w całość organiczną, nierozerwalną - i niejako "eteryczną inaczej". Jakże bym się cieszył, gdyby zdobył się na to i Mykietyn - byłaby to w naszej muzyce zupełnie nowa jakość. Niestety nasz znakomity skądinąd kompozytor nie zanurzył się w odmęty awangardowego i ekstremalnego rocka, z których Romitelli wrócił jeśli nie zaraz ze złotym runem, to przynajmniej z jakimś nowym rodzajem metalu do swego Indeksu. Metal ten jest ciężki, twardy i dźwięczy inaczej, niż wszystkie pozostałe. Wykuł z niego nową jakość - i to pierwszorzędną, najwyższą.
CDN.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura