kaminskainen kaminskainen
213
BLOG

Moczele: gościnny dom

kaminskainen kaminskainen Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Jeśli chcesz sprawdzić, czy kupiłeś dobry atlas samochodowy - sprawdź, czy są w nim zaznaczone Moczele. To osada złożona z trzech bodaj domów, do której dojeżdża się parokilometrowym, brukowanym szlakiem, pozostałością tzw. cywilizacji puszczy. Tam w wiele miejsc można dojść i dojechać takimi właśnie szlakami: kamyczki, trawka i pięć kilometrów. Miły spacerek - a dla pięciolatka: niesamowita, bezkresna wyprawa.

Domy były naprawdę trzy i aż głupio nie wymienić tamtejszych familii z nazwisk, bo to prawie jak podtytuł samej miejscowości: byli to Gosiowie, Przybylakowie i Kiemlicze. U tych pierwszych urlopowaliśmy po znajomości - gospodarz był sympatycznym, dobrodusznym leśniczym, któremu żal było zabić karpia z własnego stawu - po prostu nie był w stanie tego zrobić. U Przybylaków kupowalismy mleko prosto od krowy, przynosiliśmy je w garnku z pianką na wierzchu, a gdy zsiadło, miało konsystencję galaretki. Z Kiemliczami jakoś nie miałem okazji się zadać - ale pamiętam, że łowili oni skutecznie drawskie szczupaki, a nieżyjący już Waldek Kalita, wrocławski inżynier, który Drawę ukochał ponad wszystko i nad którą kupił sobie wiejską chałupę, do której przybił rodzaj godła z napisem KALITÓWKA - właśnie im przypisał wyłowienie co do jednego dużych, podmostowych okoni, które ci mieli dzielnie wyprać.

Pierwsze, co mnie w domu Gosiów zadziwiło, to leżąca na parkiecie butelka wypełniona częściowo cieczą, a częściowo mrówkami; była to pułapka na mrówki, które tępiono całymi latami i których nigdy nie brakowało - i które zawsze dawały się nabierac na wodę z cukrem. Wylewano je później do studni, przynajmniej tak to pamiętam.

Ale najlepsze było to, że był to wiejski dom - a więc miał całe zaplecze gospodarskie i pokaźne podwórze, na którym biagały i gdakały kury, paradowały nadęte indyki i kręciły się groźne, białe gęsi. Te potrafiły mnie jako dzieciaka nastraszyć sykiem, nawet trochę pogonić, a gdy usiłowały mnie szczypnąć - śmiesznie wyciągały ku mnie szyje. Dziś brzmi to zabawnie, ale dla pięcio- czy sześciolatka były to prawdziwe harpie czy syreny, niemal mityczne potwory. Zostawiały po sobie sporo białych piór ze sztywną stosiną, które skwapliwie kolekcjonowałem i przerabiałem na spławiki. A juz najbardziej ceniłem wielkie pióra indycze - nie były zwyczajnie białe, miały jakiś tam deseń, a do tego wychodziły z nich jeszcze większe spławiki, których nie musiałem już kupować w sklepie.

Gdy jeden z synów naszego gospodarza, trzy- albo cztero- wówczas letni urwis, zobaczył moje zamiłowanie do piór indyka - po prostu napadł niespodziewanie na równego sobie wielkością ptaka, a ten w szamotaninie zgubił kilka piór i narobił niezłego wrzasku; widać było, że zachowanie smyka strasznie go oburzyło. Nie spodobało się to również jego babci, która zaapelowała do jego sumienia (jak on tak może napadać na ptaszka) - a ja byłem co prawda pod wrażeniem sceny, jednak pióra były dla mnie bezużyteczne, gdyż były to "żywe" jeszcze, ciężkie stosiny wyrwane wprost ze skóry ptaka. Pióra, które ptaki gubią, są już zasuszone i puste - i z nich to właśnie można wykonac prosty spławik.

Ale na tym podwórku było dużo więcej atrakcji. Był pies Rob o niesamowicie entuzjastycznym, wariackim usposobieniu, duży, kosmaty rudzielec, bodaj jakis tam pół-rasowiec. Gdy przechodziliśmy w pobliżu jego budy, napadał nas i "obściskiwał" swymi łapami, bez przerwy przy tym wymachując ogonem. Był niesamowity - a do tego jeszcze uwielbiał jeść ryby. Ojciec z wujkiem podrzucili mu czasem coś ze swego połowu, jakiegoś szczupaczka czy okonia - a on go pożerał "na chrupko" (cała, świeża ryba zjadana na surowo chrupie charakterystycznie - znają ten dźwięk głównie właściciele kotów) w ciągu dosłownie paru sekund. Gdy raz rzuciliśmy mu pod płotem dwa ładne okonie złowione na spina w jeziorze Długim, to ten pożarł je tak szybko, że aż mnie podejrzewano, że gdzieś je szybko schowałem dla kawału. Po latach dowiedziałem się, że niestety Rob zaginął - najprawdopodobniej został przez kogoś uprowadzony w niewiadomym celu.

No i była stodoła z obórką, w której mieszkała krowa Kasia. Poczciwe bydlątko, przy którymś pobycie miała małego cielaczka, który był jednak bardzo bojaźliwy i nie dał mi się za dobrze obejrzeć. Ta obórka stała sobie z wieczora zwykle otwarta i szczególnie pamiętam, jak chmary jaskółek i innego ptactwa zlatywały do niej na nocleg. Nie mogło być tych ptaków za dużo, ale pamiętam, że z wieczora ruch był wielki - wszystko zlatywało do swych gniazd w obórce. Oprócz jaskółek pewnie tylko wróble, ale pamiętam "chmary jaskółek" i "innego ptactwa" - i nic na to nie poradzę.

A kawałek za domem płynęła sobie rzeka Drawa - o czym jeszcze sobie pogawędzimy...

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Rozmaitości