O ile Webern rzucił mnie o glebę i kompletnie rozpierdzielił, "szok estetyczny" związany z słuchaniem Klausa Schulze i Milesa Davisa miał przebieg właśnie łagodny, nieszokowy: po prostu słuchałem z upodobaniem i czarownym zadziwieniem. Jednak z perspektywy czasu widzę, jak bardzo mnie te rzeczy "naznaczyły", żłobiąc głębokie kaniony w surowym, górskim pejzarzu mego, ekhm, ducha (wybaczą Państwo - ale tak mi się kojarzy; nie należę do "ciepłych kluchów" czy ludzi "średnich", i ten obraz wcale nie musi być uważany za pretensję i przesadę).
Słuchanie Klausa Schulze było naturalną konsekwencją i "głębszym wtajemniczeniem" po zachłyśnięciu się płytami J. M. Jarre'a i Vangelisa (co miało miejsce na przełomie podstawówki i ogólniaka). Z tym, że zamiast parominutowych obrazków, lepszych lub gorszych, mieliśmy od razu półgodzinny trans - będący estetycznie niejako "poza dobrem i złem". Ta muzyka nie jest zła lub dobra - ona po prostu jest, jak drzewo albo góra. Jest nudnawa i wcale nie błyskotliwa - ale jest, i bardzo dobrze. Schulze nie był muzykiem doskonałym i kompletnym, czy jakimś geniuszem - jego utwory miały pełno mielizn, dłużyzn i naiwności. Jednak jest to postać na tyle ważna i inspirująca, że nawet poświęciłem jej dwie notki (czy notkę właściwą i "dopisek").
Dlaczego Timewind? Bo to esencja Schulzowskiego transu, a także jego dźwiękowego malarstwa: obraz nieskończonej przestrzeni, po której hulają odwieczne wichry czasu. Pamiętam, jak to działało na wyobraźnię. Wymiar "estetyczny" tej przygody wZiął się stąd, że mamy do czynienia właśnie z pewną specyficzną estetyką: jest to po prostu repetytywny minimalizm a'la Terry Riley - przy czym niektórzy uważają te powtarzalne patterny (ostinata) za w gruncie rzeczy rockowe. Nowa forma i estetyka (minimal "syntezatorowy" i "rockowy") dała w rezultacie zupełnie nowe doznania i przygody słuchaczowi. Tak, to była "cezura estetyczna" - po Schulzu już wszystko było inne. A i sentyment pozostał.
Z kolei In a Silent Way Milesa Davisa, album z 1969 roku, był dla mnie łagodnym wejściem w świat wielkiego jazzu. Rozpoczynał wielką przygodę i już choćby dlatego należy mu się poczesne miejsce w mojej prywatnej antologii płyt wszechczasów. Pamiętam, że "normalnego" jazzu wówczas jeszcze na ogół nie trawiłem, choć wiedziałem, że ogólnie jazz to będzie to. Zestawienie Davisa z Schulzem wydaje się absurdalne, jednak w przypadku tego albumu już nie aż tak bardzo. Album oddziałuje przede wszystkim niesamowitą, mroczną aurą: jest wyciszony, miękko-transowy i, choć w całkiem inny sposób, to jednak także oparty na powtórzeniach (Davis nie gra typowej solówki, tylko powtarza długą, wspaniałą melodię, będącą samą w sobie złożoną kompozycją - reszta zespołu tylko mu towarzyczy, nie ma "solówek" w tradycyjnym rozumieniu) - oraz na brzmieniu elektrycznego piana Fender Rhodes.
Albumem In a Silent Way zainicjowany został zupełnie nowy trend w jazzie, który z braku laku nazwano jazz-rockiem. Mało kto wpadłby dziś zresztą na to, że był to przełom w jazzie polegający na otwarciu się na wpływy rocka: tak jest ten wpływ wysubtelniony i przefiltrowany przez jazzową finezję i wrażliwość muzyków (sami najlepsi z najlepszych). Jestem zdania, że równie elektryzującej aury i podobnego wyrafinowania już w jazz-rocku nie osiągnięto - później rzecz stała się zwyczajną fuzją, która jazzowi odbierała subtelność, a rockowi spontaniczność (Waglewski o jazz-rocku). Tymczasem In a Silent Way nie dość, że nie traci nic z subtelności jazzu (bo to jednak jazz, nie rock), to jeszcze zyskuje niezrównane, podskórne napięcie, którego nikt juz nigdzie nie powtórzył i nie skopiował - włącznie z samym mistrzem. Zdecydowanie jest to "wielka przygoda estetyczna" - i to dla każdego, kto zdecydował się wejść na drogę ciszy.
CDN
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura