Mówi się czasem, że prosty, ostry rock, jak choćby punk rock w wersji hard core, ma moc "przetykającą": elektryzuje zaszokowanego słuchacza, wybijając mu niejako otwory w uszach, zalepionych dotąd dyskotekowym gnojem, brudnoróżowym lukrem sentymentalizmu czy woskowiną jakiego bądź głupawego umpa-umpa w pneumatycznym rytmie na trzy czwarte. Poddany takim elektrowstrząsom małolat, z nowoodzyskanym słuchem, jest teraz gotów do nauki słyszenia od nowa: powoli będzie dochodził do brzmień wyrafinowańszych, na zawsze jednak zachowując szacunek i rodzaj sentymentu dla swoich pierwszych nauczycieli prawdziwej muzyki, półherosów i półtroglodytów, którzy obudzili go piorunami z gitar elektrycznych.
Jak raz stanął mi ten obraz przed oczami, gdy posłuchałem sobie w weekend albumu Just Look Around sławnej, nowojorskiej formacji Sick Of It All. Zarówno tytuł płyty, jak i nazwa zespołu ujawnia pewną konwencjonalność, która jednak w tym przypadku wcale nie mierzi: te wytatuowane, wyrośnięte dzieci nowojorskiej ulicy naprawdę swoje przeżyły i naprawdę szczerze i przekonująco wzywają do porzucenia brudnych spraw i ślepej nienawiści, zdobycia się na empatię, dostrzeżenia nędzy, ale i piękna w świecie i w najbliższym otoczeniu. Kazania te przy tym - bo jest to klasyczna konwencja krótkich, punkowych kazań - nie grzeszą przesadnie pychą, wokalista i tekściarz dostrzega i wyznaje również własną słabość i ułomność: I try to help them, wherever I can, but sometimes I can't afford to help myself (o ludziach, którzy wylądowali na bruku, bezdomnych i zeszmaconych - i o sobie samym). Te krzyczane wyznania i anatemy niesione są czymś, co nie do końca jest po prostu piosenką (gdzie cała reszta muzyki byłaby tylko bardziej lub mniej skonwencjonalizowanym tłem, akompaniamentem dla wokalu) - to raczej małe formy muzyczne oparte na riffowej grze niezmiernie surowych i potężnych gitar z rozpędzoną niemiłosiernie sekcją rytmiczną. Kompozycji jest w tym dokładnie tyle, ile trzeba w półtora- i dwuminutowych kawałkach: nabicie riffu, bez nachalnego powtarzania tych znanych, "fajoskich" tricków, potem galopada sekcji, ochrypłe, wokalne zawołania (raczej niż melodie - to rodzaj skrajnie uproszczonej frazy) i w końcu gromkie, chóralne refreny dobyte z chłopskich gardeł, często stawiające kompozycyjną kropkę nad i. Wszystko to zasuwa jak rozpędzony buldożer, i co ważne nie ma żadnych solówek, którymi tego typu zespoły czasem całkiem niepotrzebnie grzeszą. W ogóle się nie dziwię, że z tak wielką atencją wyrażał się o tym zespole Andrzej Dorobek w swych artykułach z Jazz Forum (gdzie pisywał ciekawie o rocku): to była prawdziwa rewelacja i chyba szczególnie cenna ozdoba osławionych lat dziewięćdziesiątych, tego ostatniego jak na razie "wielkiego sezonu rocka"...
Któryś z naszych bardziej znanych naśladowców rockowych sław (mieliśmy głównie naśladowców i wtórniaków) mówił w wywiadzie, że w ogóle trudno sobie wyobrazić większy czad od Sikc Of It All - to była prawdziwa masakra i ekstrema. Że jedyny jeszcze większy czad, jaki w życiu słyszał, to było wczesne Napalm Death. Bingo! Napalmy, nim jeszcze wydały pierwszą płytę Scum, długo działały w tzw. undergroundzie, stając się prawdziwą instytucją muzyki ekstremalnej. Nie byli to po prostu jacyś tam rockowi grajkowie - muzyka ekstremalna zawsze jest wielkim wyzwaniem i wymagającym przedsięwzięciem, czy będzie to frenetyczny free jazz, czy radykalny free improw, czy "hardcore avantgarde" zbuntowanego kompozytora Corneliusa Cardew - czy właśnie wczesny Napalm Death. Sama ekstremalność, chęć i potrzeba dotarcia do samiusieńkiego krańca możliwości swej dyscypliny, przenosi już takich muzyków na wyżyny sztuki - i będą artystami, o ile się tam nie zaduszą z niedoboru tlenu. Może i Robe-Grillet miał rację, że być artystą - to przede wszystkim przesadzać w swych poczynaniach: sztuka jest przesadą. Zauważył to Chris Cutler, znakomity artysta i teoretyk muzyki rockowej, w odniesieniu do zespołu The Who, który miałby być tutaj pierwszym (kolektywnym) artystą rocka. Tak, chyba w odniesieniu do rocka Robe-Grillet miał rację...
Wspomniany już album Scum musiał szokować niebywale: zawierał około trzydziestu miniatur, brzmiących jak nieczytelne bluźnięcia gitar towarzyszące wokaliście już nawet nie wrzeszczącemu czy ryczącemu, a raczej "plującemu krwią". Drugi album, From Enslavement To Obliteration (zwraca uwagę skomplikowany tytuł: takie też były teksty!) był cięższy i doskonalszy brzmieniowo, i również zawierał zbiór ponad dwudziestu parudziesięciosekundowych miniatur o skrajnie uproszczonej strukturze i turpistycznym brzmieniu (jak to określił był Wiesław Weiss w swej encyklopedii rocka), zagranych z prędkością światła i brutalnością nieznaną nigdzie indziej. Na tych dwóch albumach zakończył się prawdziwie rewolucyjny okres działalności Napalm Death - i na nich tu poprzestaniemy.
Najbardziej zadziwia, że te pozornie nieczytelne i jednakowe utworki-bluźnięcia są zupełnie różne! Należy je tylko rozszyfrować, dobrze im się przysłuchać. Moje ulubione "piosenki" wczesnych Napalmów to Private Death (to znaczy śmierć cicha, niewidzialna - i oczywiście duchowa; przejmujący utwór) i Retreat To Nowhere (równie wymowny tytuł) - są moim zdaniem najbardziej udane. Obie trwają niewiele ponad pół minuty i chyba potwierdzają opinię, że wczesny Napalm Death to liczone na sekundy eksplozje zgiełku rozszyfrowywalne i zrozumiałe tylko dla garstki wtajemniczonych maniaków. Uważam je jednak za nieodzowne ogniwo w historii rocka, rodzaj niezwykle płodnego eksperymentu który wywarł ogromny wpływ na szeroko pojętą awangardę (wielkim fanem Napalm Death jest m.in. John Zorn) - a nie za jakieś niszowo-idiosynkrastyczne marginalia. To kamień milowy, a nie zwykłe kuriozum. Ta atmosfera niezwykle odważnego eksperymentu i rozpaczliwego wypierdu w kosmos (oczywistym jest, że za tak ekstremalną muzyką stały skrajnie rozpaczliwe postawy i stany ducha - na które ona była odpowiedzią i poniekąd terapią) pozostanie na zawsze nie do przecenienia.
Wydaje mi się, że pałeczkę w sztafecie poszukiwania ostatecznego, piekielnego czadu przejął po Napalm Death Justin Broadrick, który grał w Napalmach na perkusji. Jego duet Godflesh grał muzykę bezduszną, turpistyczną i zgiełkliwą, choć raczej przy tym powolną i majestatyczną (pisałem już zresztą o nim). W prymitywie i brzydocie swej konwencji potrafił jednak odnaleźć przebłysk autentycznego piękna (album Pure). Gdyby podzielić "mroczne" wytwory kultury popularnej na te, które pogrążają swych wyznawców w depresyjnych nastrojach i na te, które są formą terapii i poszukiwania światła - Godflesh należałby z pewnością do tych ostatnich. W niezwykle szorstkiej, brutalnej i "rozpaczliwej" (jakby ostatecznie ogołoconej) formie kryje się (rozpaczliwe) pragnienie dobra i światła - podczas gdy w formach wykwintnie smakowitych znajdujemy nierzadko jeno zawartość nocnika artysty (nawiązuję do Nietzschego, który porównał opowiadanie o swym "nieszczęściu" do publicznego wylewania zawartości własnego nocnika przez okno).
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura