kaminskainen kaminskainen
709
BLOG

Szok estetyczny: Napalm Death i ekstremalny rock gitarowy

kaminskainen kaminskainen Kultura Obserwuj notkę 7

Mówi się czasem, że prosty, ostry rock, jak choćby punk rock w wersji hard core, ma moc "przetykającą": elektryzuje zaszokowanego słuchacza, wybijając mu niejako otwory w uszach, zalepionych dotąd dyskotekowym gnojem, brudnoróżowym lukrem sentymentalizmu czy woskowiną jakiego bądź głupawego umpa-umpa w pneumatycznym rytmie na trzy czwarte. Poddany takim elektrowstrząsom małolat, z nowoodzyskanym słuchem, jest teraz gotów do nauki słyszenia od nowa: powoli będzie dochodził do brzmień wyrafinowańszych, na zawsze jednak zachowując szacunek i rodzaj sentymentu dla swoich pierwszych nauczycieli prawdziwej muzyki, półherosów i półtroglodytów, którzy obudzili go piorunami z gitar elektrycznych.

Jak raz stanął mi ten obraz przed oczami, gdy posłuchałem sobie w weekend albumu Just Look Around  sławnej, nowojorskiej formacji Sick Of It All. Zarówno tytuł płyty, jak i nazwa zespołu ujawnia pewną konwencjonalność, która jednak w tym przypadku wcale nie mierzi: te wytatuowane, wyrośnięte dzieci nowojorskiej ulicy naprawdę swoje przeżyły i naprawdę szczerze i przekonująco wzywają do porzucenia brudnych spraw i ślepej nienawiści, zdobycia się na empatię, dostrzeżenia nędzy, ale i piękna w świecie i w najbliższym otoczeniu. Kazania te przy tym - bo jest to klasyczna konwencja krótkich, punkowych kazań - nie grzeszą przesadnie pychą, wokalista i tekściarz dostrzega i wyznaje również własną słabość i ułomność: I try to help them, wherever I can, but sometimes I can't afford to help myself (o ludziach, którzy wylądowali na bruku, bezdomnych i zeszmaconych - i o sobie samym). Te krzyczane wyznania i anatemy niesione są czymś, co nie do końca jest po prostu piosenką (gdzie cała reszta muzyki byłaby tylko bardziej lub mniej skonwencjonalizowanym tłem, akompaniamentem dla wokalu) - to raczej małe formy muzyczne oparte na riffowej grze niezmiernie surowych i potężnych gitar z rozpędzoną niemiłosiernie sekcją rytmiczną. Kompozycji jest w tym dokładnie tyle, ile trzeba w półtora- i dwuminutowych kawałkach: nabicie riffu, bez nachalnego powtarzania tych znanych, "fajoskich" tricków, potem galopada sekcji, ochrypłe, wokalne zawołania (raczej niż melodie - to rodzaj skrajnie uproszczonej frazy) i w końcu gromkie, chóralne refreny dobyte z chłopskich gardeł, często stawiające kompozycyjną kropkę nad i. Wszystko to zasuwa jak rozpędzony buldożer, i co ważne nie ma żadnych solówek, którymi tego typu zespoły czasem całkiem niepotrzebnie grzeszą. W ogóle się nie dziwię, że z tak wielką atencją wyrażał się o tym zespole Andrzej Dorobek w swych artykułach z Jazz Forum (gdzie pisywał ciekawie o rocku): to była prawdziwa rewelacja i chyba szczególnie cenna ozdoba osławionych lat dziewięćdziesiątych, tego ostatniego jak na razie "wielkiego sezonu rocka"...

Któryś z naszych bardziej znanych naśladowców rockowych sław (mieliśmy głównie naśladowców i wtórniaków) mówił w wywiadzie, że w ogóle trudno sobie wyobrazić większy czad od Sikc Of It All - to była prawdziwa masakra i ekstrema. Że jedyny jeszcze większy czad, jaki w życiu słyszał, to było wczesne Napalm Death. Bingo! Napalmy, nim jeszcze wydały pierwszą płytę Scum, długo działały w tzw. undergroundzie, stając się prawdziwą instytucją muzyki ekstremalnej. Nie byli to po prostu jacyś tam rockowi grajkowie - muzyka ekstremalna zawsze jest wielkim wyzwaniem i wymagającym przedsięwzięciem, czy będzie to frenetyczny free jazz, czy radykalny free improw, czy "hardcore avantgarde" zbuntowanego kompozytora Corneliusa Cardew - czy właśnie wczesny Napalm Death. Sama ekstremalność, chęć i potrzeba dotarcia do samiusieńkiego krańca możliwości swej dyscypliny, przenosi już takich muzyków na wyżyny sztuki - i będą artystami, o ile się tam nie zaduszą z niedoboru tlenu. Może i Robe-Grillet miał rację, że być artystą - to przede wszystkim przesadzać w swych poczynaniach: sztuka jest przesadą. Zauważył to Chris Cutler, znakomity artysta i teoretyk muzyki rockowej, w odniesieniu do zespołu The Who, który miałby być tutaj pierwszym (kolektywnym) artystą rocka. Tak, chyba w odniesieniu do rocka Robe-Grillet miał rację...

Wspomniany już album Scum musiał szokować niebywale: zawierał około trzydziestu miniatur, brzmiących jak nieczytelne bluźnięcia gitar towarzyszące wokaliście już nawet nie wrzeszczącemu czy ryczącemu, a raczej "plującemu krwią". Drugi album, From Enslavement To Obliteration (zwraca uwagę skomplikowany tytuł: takie też były teksty!) był cięższy i doskonalszy brzmieniowo, i również zawierał zbiór ponad dwudziestu parudziesięciosekundowych miniatur o skrajnie uproszczonej strukturze i turpistycznym brzmieniu (jak to określił był Wiesław Weiss w swej encyklopedii rocka), zagranych z prędkością światła i brutalnością nieznaną nigdzie indziej. Na tych dwóch albumach zakończył się prawdziwie rewolucyjny okres działalności Napalm Death - i na nich tu poprzestaniemy.

Najbardziej zadziwia, że te pozornie nieczytelne i jednakowe utworki-bluźnięcia są zupełnie różne! Należy je tylko rozszyfrować, dobrze im się przysłuchać. Moje ulubione "piosenki" wczesnych Napalmów to Private Death (to znaczy śmierć cicha, niewidzialna - i oczywiście duchowa; przejmujący utwór) i Retreat To Nowhere  (równie wymowny tytuł) - są moim zdaniem najbardziej udane. Obie trwają niewiele ponad pół minuty i chyba potwierdzają opinię, że wczesny Napalm Death to liczone na sekundy eksplozje zgiełku rozszyfrowywalne i zrozumiałe tylko dla garstki wtajemniczonych maniaków. Uważam je jednak za nieodzowne ogniwo w historii rocka, rodzaj niezwykle płodnego eksperymentu który wywarł ogromny wpływ na szeroko pojętą awangardę (wielkim fanem Napalm Death jest m.in. John Zorn) - a nie za jakieś niszowo-idiosynkrastyczne marginalia. To kamień milowy, a nie zwykłe kuriozum. Ta atmosfera niezwykle odważnego eksperymentu i rozpaczliwego wypierdu w kosmos (oczywistym jest, że za tak ekstremalną muzyką stały skrajnie rozpaczliwe postawy i stany ducha - na które ona była odpowiedzią i poniekąd terapią) pozostanie na zawsze nie do przecenienia.

Wydaje mi się, że pałeczkę w sztafecie poszukiwania ostatecznego, piekielnego czadu przejął po Napalm Death Justin Broadrick, który grał w Napalmach na perkusji. Jego duet Godflesh grał muzykę bezduszną, turpistyczną i zgiełkliwą, choć raczej przy tym powolną i majestatyczną (pisałem już zresztą o nim). W prymitywie i brzydocie swej konwencji potrafił jednak odnaleźć przebłysk autentycznego piękna (album Pure). Gdyby podzielić "mroczne" wytwory kultury popularnej na te, które pogrążają swych wyznawców w depresyjnych nastrojach i na te, które są formą terapii i poszukiwania światła - Godflesh należałby z pewnością do tych ostatnich. W niezwykle szorstkiej, brutalnej i "rozpaczliwej" (jakby ostatecznie ogołoconej) formie kryje się (rozpaczliwe) pragnienie dobra i światła - podczas gdy w formach wykwintnie smakowitych znajdujemy nierzadko jeno zawartość nocnika artysty (nawiązuję do Nietzschego, który porównał opowiadanie o swym "nieszczęściu" do publicznego wylewania zawartości własnego nocnika przez okno).
 

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Kultura