Właściwie to Frippa dopisałem, jak sobie pomyślałem o pewnej "tajemnej zbieżności" karier tych dwóch muzyków: Roberta Frippa i Freda Fritha. Są zupełnie różni w wyrazie i muzycznych koncepcjach, ale jakby się w sobie odbijają; Frith jest jakby rozwichrowanym alter ego nobliwego Roberta Frippa. Gdy ten ostatni stawiał kolejne, odmierzone kroki i kamienie milowe z hiperkonceptualnym projektem King Crimson, Frith eksperymentował w dalece bardziej "zaangażowanej" (politycznie itp.) i zwariowanej formacji Henry Cow, która w zasadzie zdefiniowała estetykę znaną jako "brzmienie Canterbury" lub RIO (Rock In Opposition). Ich wiodące albumy, czyli Legend, Unrest i Western Culture (nie wliczam płyt nagranych wspólnie ze Slapp Happy), zdają się nie mieć z King Crimson nic wspólnego, a dla typowego miłośnika prog-rocka brzmią do dziś zgoła szokująco. Frith i spółka nigdy nie próbowali dowartościowywać rocka błądząc po muzeum muzyki wieków minionych: byli zawsze w awangardzie i jeśli inspirowała ich bezpośrednio jakaś klasyka, to tylko ściśle współczesna.
A jednak już monstrualny, podwójny (i dwugodzinny) album Concerts zdradza bezpośrednie pokrewieństwo z King Crimson: w znacznej części jest wypełniony zbiorowymi improwizacjami zespołu, które nie są jednak li tylko zgiełkiem, a bardzo starannie wypracowaną formą polifonicznej improwizacji na bazie rocka; podobne odjazdy znajdziemy na koncertowych albumach King Crimson z połowy lat 70. z tym, że Henry Cow wydaje się iść dalej - jest bardziej spontaniczny i szaleńczy, co najlepiej oddaje tytuł jednego z takich odjazdów: Off The Map. Przypominam sobie wypowiedź Adriana Belew z King Crimson który mówił, że bardzo łatwo jest w takiej improwizacji zagrać coś przerażającego i kosmicznie othłannego - a bardzo trudno zagrać po prostu pięknie, tak żeby zachwycić. Na albumie Concerts udało się to choćby w improwizacji Groeningen Again - to jeden ze wspanialszych przykładów wybitnej, zbiorowej improwizacji w muzyce rockowej; powstała w zasadzie spójna, mocna kompozycja z prawdziwego zdarzenia, a przy tym jest to oczywiście podróż w nieznane. Zresztą i Henry Cow, i King Crimson, są nie do pominięcia przy omawianiu zaawansowanych form muzyki improwizowanej - być może w rocku nikt nie osiągnął więcej, niż oni.
W latach 80. obaj dżentelmeni mieli bardzo udane przygody z rockiem nowofalowym (cała trylogia Discipline Frippa i cudowna formacja Skeleton Crew Fritha) oraz rozmaite przygody solowe. Obaj też coraz śmielej eksperymentowali z gitarą elektryczną - Frith solo, a Fripp w oryginalnym duecie z Brianem Eno (i później solo - soundscapes); obaj też, mniej więcej jednocześnie, założyli kwartety gitar elektrycznych - przy czym ten Frippa był krimzonopodobny, rockowy - a Frith wciąż rozwijał się jako kompozytor, pisał również na smyczki i składy instrumentalne. I jednocześnie obaj (a przynajmniej Frith - dobrze ten wywiad pamiętam) odżegnywali się od jakichkolwiek podobieństw i zbieżności! I nie bez słuszności przecież.
Prawdziwym szokiem był dla mnie koncert solowy Fritha w bydgoskim klubie Mózg (tu się zaczyna właściwe dociekanie - to powyżej to rodzaj wstępu). Publiczność dosyć się na artystę naczekała, a na dodatek dostała darmową, zimną wódkę (jednym z mecenasów koncertu była znana marka wódczana, chyba Kron). Wtem na scenę wspiął się dziwnie odziany jegomość (był w ciemnym kimonie), który pierwsze co zrobił, to zdjął buty (półbuty) i odrzucił je w kąt. Aby uciszyć publiczność, postawił na początek ścianę rozwibrowanego dźwięku na przesterze (nie był to jednak jakiś pospolity rzęch, tylko taka bardziej ściana ażurowa i przejrzysta: to artysta bardzo świadomy i wyrafinowany). Wszyscy zamilkli i po chwili Frith zaczął w tej ścianie rzeźbić, modelował dźwięki jak chciał, dodatkowo używając nie tylko utensyliów do "preparowania" instrumentu (śrubki, patyczki, nitka, łańcuch), ale też całej baterii efektów. Był to jednocześnie koncert i performance - bo sam ten widok kombinującego Fritha był bardzo zajmujący. Oczywiście myli się ktoś twierdzący, że z tego nie mogła wyjść żadna "porządna" muzyka, a co najwyżej jakaś "pseudosztuka" dla snobów: przeciwnie, jak już pisałem jest to muzyk bardzo świadomy i wyrafinowany - doszedł do tego, że wszystkie te sztuczki i efekty służą nie "efektowi" czy samym sobie, lecz muzyce: niecodziennej fakturze, wspaniałym brzmieniom przypominającym raz to silnik, raz orkiestrę w prawie filmowych plamach dźwięku. Wszystko to w ciągłym ruchu i krążeniu dźwięku, i w kontekście większej formy - oczywiście improwizowanej. Wspaniale było i tyle - nikt mi nie powie. A już pod koniec coś naprawdę zaiskrzyło: mistrz brzdękał niby to jakieś pojedyńcze nutki na strunach preparowanych śrubami, ale w połączeniu z rezonującymi wibracjami zatrzymanymi w efektach i z tłem podbitym pobrzękującym łańcuchem (trębacze jazzowi chcieli mieć często w tle talerz z nitami - dawał on rodzaj szeleszczącego, obfitego tła dla tego twardego brzmienia dęciaka: w tym fragmencie rola łańcucha była podobna) dały one jakiś wspaniały konsonans, pejzarz dźwięku zupełnie niepodrabialny i nieodparty. To był ostatni fragment koncertu - i brawa były bardzo obfite i entuzjastyczne. Niestety mistrz nie chciał słyszeć o bisach - pewien cykl się zakończył, wybrzmiał - i nie było sensu kontynuować; do tej samej rzeki się już nie wejdzie, a zaczynać nowego rejsu nie było sensu. Po latach ten koncert z Mózgu stał się klasyczną pozycją w dyskografii Fritha i jedną z licznych jego płyt z muzyką na gitarę elektryczną solo. Po czymś takim inaczej już patrzyłem na muzykę, inaczej ją słyszałem.
Na żadnym koncercie Frippa niestety nie byłem, zresztą mało bywam na koncertach, najprędzej jak coś pójdę na współczechę przy okazji jakiegoś festiwalu. Na koncercie wszystko dzieje się szybko, jednorazowo i pozostaje jednak dość nieuchwytne... Płyty można wysłuchać tyle razy, ile to konieczne dla opanowania materiału. No Pussyfootin' duetu Fripp/Eno usłyszałem po raz pierwszy w lokalnej radiostacji szczecińskiej - i owszem, byłem zdumiony i zaszokowany. Usłyszałem muzykę rozlewającą się jak spokojne fale oceanu, albo wionącą jak nieuchwytne mgły nad wodą. Eno wymyślił dla Frippa jakieś urządzenie złożone z wielokrotnie sprzęzonych magnetofonów szpulowych, które pozwalało dogrywać nowe dźwięki do partii zagranych wcześniej - i tak w kółko, warstwa po warstwie (dziś, w dobie klomputerów, może to robić każdy głupi - cyfrowo). Muzyka to typu ambient, z założenia nie narzucająca się, płynąca w tle - ale też stanowiąca pierwszorzędny, stymulujący masaż mózgu. Serio - po prostu czuje się niemal fizycznie, że to stymuluje i dobroczynnie krąży sobie po mózgu. W zasadzie można powiedzieć, że to rodzaj czy pochodna minimal music, takiej w stylu Terry Rileya albo LaMonte Younga - a w sumie, to całkiem inna i niepowtarzalna, bo stworzona na gruncie rocka. Niech rekomendacją będzie fakt, że znajomy miłośnik i znawca klasyki i współczechy, Riley'em po prostu gardzący, dla tej muzyki znalazł uznanie, i to niemałe. No Pussyfootin' można uczciwie zaliczyć do najoryginalniejszych i najważniejszych albumów XX wieku. Dzisiejsze, komputerowo wspomagane produkcje Frippa na gitarę solo nie są już ani tak oryginalne, ani ekscytujące - choć zdarzyły mu się i "soundscapy" całkiem udane.
Jeśli w żywiołowym, poszarpanym graniu Fritha coś da się porównać z No Pussyfootin', to chyba tylko takie "ambientowe", plamowo grane improwizacje - jedną z nich znajdziemy na klasycznej płycie Guitar Solos. I może jeszcze długie ogrywanie wspaniałej, frithowskiej melodii Och, wie schoen ist Panama! Te ambientowe kawałki Fritha chciałbym kiedyś usłyszeć w opracowaniu na orkiestrę smyczkową - byłaby to pierwszorzędna muzyka współczesna. Na razie zrobiono taki eksperyment z solistycznymi eksperymentami Lou Reeda, z efektem znakomitym - fragmenty jego Metal Machine Music opracowano jednak nie na smyczki, tylko na zróżnicowany skład dwunastu instrumentów. Jest to fantastyczna muzyka, ciągle coś się w niej dzieje, wibruje i pulsuje - a te niuanse i drgnienia składają się na ewoluującą z wolna formę muzyczną. To być może ostatnie słowo nowojorskiego minimalu ze szkoły Younga. Nic dziwnego, że tępi dziennikarze rockowi uznali swego czasu Metal Machine Music za porażkę lub zgoła żart Reeda...
W tej improwizatorskiej dyscyplinie, której oddaje się Frith, przez lata pierwsze skrzypce grała brytyjska formacja AMM. Pod koniec lat 60. grała na scenach tych samych klubów, co Pink Floyd z Sydem Barrettem i Soft Machine z Robertem Wyattem - choć do rocka było im daleko, najwięcej łączyło ich chyba z muzyką współczesną. Grał zresztą z nimi młody kompozytor współczechy, szalony Cornelius Cardew, człowiek zdolny ale ciężko opętany przez komunizm (zginął w wypadku samochodowym w dniu ogłoszenia stanu wojennego w Polsce). Po jego odejściu AMM stawał się coraz mniej zgiełkliwo-noisowy, a coraz bardziej wyrafinowany. Wiele w tym zasłygi Johna Tillbury'ego, naprawdę wspaniałego pianisty, ucznia m.in. naszego Zygmunta Krauze. Muzyki AMM w jej najlepszym wydaniu nie sposób opisać, nawet nie będę próbował. Jest to radykalna, polifoniczna, zbiorowa improwizacja, całkowicie "pozastylistyczna" czy "transidiomatyczna", która dzięki zgraniu muzyków i ich najwyższemu wyrafinowaniu osiągała absolutne wyżyny artyzmu pod względem faktury, formy i rytmu. Każda godzinna improwizacja jest jednocześnie wielką, wspaniałą wyprawą w nieznane - i wielką, zamkniętą formą muzyczną, kompozycją z prawdziwego zdarzenia (stąd mówiło się w odniesieniu do takiej muzyki także instant composition: w przypadku AMM nie jest to przesada).
Jednym z filarów AMM był od samego początku Keith Rowe, grający na gitarze w sposób określany jako table top guitar: gitara leży na stole jak pacjent podczas operacji, a Keith wyczynia nad nią rozmaite cuda. Z grubsza podobne, jak Frith, ale jest przy tym bardziej radykalny i abstrakcyjny. U Fritha słychać jednak rockowy backgrund, Rowe jest całkowicie poza skojarzeniami z inną muzyką niż ta, którą właśnie, w tej sekundzie, gra. Ujmując rzecz "idealnie" - bo oczywiście z tym i owym się nam zawsze skojarzy. Podobnie, jak nikt nigdy nie narysuje idealnego koła - nikt też nie zagra muzyki całkowicie nowej, w niczym niezakorzenionej. No ale się staramy. To, co na albumach AMM stanowi wciąż świdrującą ucho mgiełkę i soniczne spoiwo zbiorowej improwizacji - na solowych albumach Keitha urasta do rangi samowładnej dyscypliny nie mającej sobie równych. Ale uwaga - kto zechce się z tą muzyką zetknąć, musi być przygotowany na coś bardzo radykalnego. Ale czy niestrawnego? Nie sądzę - niezwykle gustowne okładki albumów solowych, przygotowane przez samego Keitha (jest absolwentem uczelni plastycznej) zachęcają i kuszą popową zgoła estetyką. Już na wstępie (tj. okładce) artysta spuszcza nadmiar gazu z balonu - pokazuje raczej oblicze człowieka bystrego i dowcipnego, dokładnie wiedzącego czego chce w sztuce dokazać, niż zadufanego, ponurego "awangardysty" krążącego nierzadko po omacku w zatęchłej piwniczce (mówię o estetyce i tworzeniu, to taka metafora).
No i to też był niezły szok estetyczny, ten Keith Rowe solo. Genialne są również albumy ufundowanej przez niego formacji MIMEO. Ale uwaga: aby je łyknąć, trzeba już być wyrobionym - choćby na Warszawskiej Jesieni. Na czymś bardzo estetycznie i brzmieniowo radykalnym... Może być i wspomniany album Lou Reeda - lidera Velvet Underground. No proszę, jakie niewidzialne nici łączą wszystko ze sobą!
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura