Wygrzebałem swoje stare komentarze z bloga Arkadiusza Jadczyka.Odbyła się tam niezmiernie ciekawa dyskusja z Venissą, która przytaczała może i "naukowe" opinie o szkodliwości jazzu dla mózgu (niezgodność pewnych rytmów i struktur z naturalnymi przebiegami impulsów, coś w ten deseń) - a ostatnie uwagi były skierowane do Krzysztofa J. Wojtasa. Mógłbym te wątki opracować w formie "eseistycznej", ale to jest mój blog i mogę sobie publikować materiały w dowolnej formie - tu będą takie luźne uwagi. Chcę mieć te myślątka pod ręką, gdyż wypowiedziałem tam kilka myśli, które ze mną zostaną.
__________________________________________________________________
Muzyka współczesna?
Od Weberna do dziś: Lutosławski, Francesconi, Radulescu, Xenakis, Romitelli, Scelsi, Messiaen... Krótko mówiąc, Warszawska Jesień.
Muzyka współczesna ma nieskończenie wiele oblicz, zgoła brak w niej wspólnego mianownika (do jego dostrzerzenia czy wypracowania potrzeba dystansu, być może, stuleci).
Można się jednak pokusić o twierdzenie, że w swoich najistotniejszych dziełach bliższa jest muzyce średniowiecza i szczególnie renesansu, niż romantyzmowi.
Bo ja nasz "nowy romantyzm" uważam za nie-istotny.
Także głupotą jest kojarzenie 'współczechy' z jakąś jazgotliwą, niestrawną awangardą (ludzie miewają taki odruch pawłowowski).
Proponuję im zawsze posłuchać np. pianistyki Messiaena, albo 4 utworów na jednej nucie Scelsiego.
Co do współczesnej muzyki jeszcze.
Wczoraj nocą w PRII (radio PL 2) leciała fińska kompozytorka Kaia Saariaho. Cudowne! Ekstaza w pierwszym słuchaniu. Dobroczynna złożoność i subtelność muzycznej materii. Wielki pozytyw.
Guzik mnie obchodzi, co na to powie psychoakustyk. Bardzo możliwe, że dla niego to w ogóle nie jest muzyka.
Jak grali we Wrocławiu muzykę tej Finki, to wybiórcza porównała ją do "zarzynanej trzody chlewnej".
Ależ to trzeba być tępakiem!!!!
***
Generalnie przeciętność okołojazzowa i okołorockowa ma w sobie coś takiego, że bardziej jest niejako 'używką', niż 'strawą duchową' (trochę to patetyczne, ale nic).
Są jednak Artyści tych dziedzin, którzy wznieśli się na najwyższe poziomy artyzmu i duchowości i powili dzieła oddziałujące na słuchacza dobroczynnie, wspaniale, wyzwalająco, z wielką pozytywną mocą - i nie 'zweryfikuje' mi tego żaden uczony psychoakustyk. Żaden za przeproszeniem "aktualny stan wiedzy" mi nie wmówi bredni oczywistej, że 'Out To Lunch' Dolphy'ego, 'Trout Mask Replica' Beefhearta lub 'Lorca' Tima Buckley'a działa w jakikolwiek negatywny czy 'destruktywny' sposób na słuchacza zakłócając fale mózgowe itp. A jeśli "stan wiedzy" tak mówi to tylko dlatego, że on jest jeno "aktualny", a nie pełny i ostateczny.
Uwaga, muszę zbudować zdanie mega-złożone :)
Z tym jazzem to jest tak - i tego jestem pewien, bo to wynika z rozkładu statystycznego - że, podobnie jak w sztukach szlachetnych i nadobnych, niosących samo zdrowie i zrównoważenie fal mózgowych, mamy artystów-porypów, chamów i skurkowańców - tak i w jazzie, środowisku bezsprzecznie 'wykolejeńców' i ćpunów (przynajmniej kiedyś, bo dziś to często nobliwi panowie, wykładowcy, światowcy itp.), mamy dzieła powstałe z wielkiej tęsknoty za Bogiem, porządkiem, harmonią itp. i oddziałujących na słuchacza dobroczynnie :)
Odpowiednio zakrojone badania z pewnością by to wykazały.
Być może dzisiejsza metodologia i zakres badań będzie się upierać przy "szkodliwości" - ale ja jestem pewien, że TE dzieła będą W EFEKCIE dobroczynne - do czego w końcu dojdzie i nauka.
To właśnie miałem na myśli.
Mam nadzieję, że forma jest już mniej emocjonalna.
To, że czegoś nie stwierdziła nauka nie oznacza, że tego czegoś nie ma lub być nie może - więc nie zapędzajmy się ZA BARDZO w tą cześć dla nauki (którą zawsze - naukę - doceniam i podziwiam).
***
Skoro pisałem w kontekście 'ekstazy w pierwszym słuchaniu" coś takiego:
/Dobroczynna złożoność i subtelność muzycznej materii. Wielki pozytyw./
to znaczy, że raczej nie chodziło o extazę w potocznym czy narkotycznym rozumieniu, tylko o intensywność doznania. Wielce przyjemnego :)
Było to doznanie wysublimowanie estetyczne.
Co nie znaczy, że taka muzyka nie zawiera 'elementu orfickiego' i nie pobudza RÓWNIEŻ ośrodków podkorowych (tak to szło?).
Podobnie, rockowe arcydzieło 'Lorca' Tima Buckley'a mało ma w sobie motoryki i "czadu" - a jest głównie rodzajem żarliwej modlitwy czy "ciemnym lustrem świadomości", z harmonicznym, rytmicznym i fakturalnym wyrafinowaniem itd. (naprawdę piękna rzecz).
Owszem, JESTEM słuchaczem rocka i jazzu - ale BARDZO wybrednym i kapryśnym. Interesuje mnie konkretne DZIEŁO, oczywiście wyłącznie wybitne (szkoda czasu i życia na przeciętność), o nieprzeciętnej złożoności (choćby w zakresie pewnych stosunków, w jakich są ze sobą elementy tegoż dzieła), fakturze, brzmieniowym wyrafinowaniu itp. Istnieje pewien próg artystycznej sublimacji (w jazzie i także rocku, może rzadziej), po przekroczeniu którego naprawdę nie wypada opowiadać głodnych, klinicznych kawałków o falach mózgowych, tylko uznać artystyczność takiego wytworu.
A wybitne dzieło sztuki, nawet jeśli w bezpośrednim odbiorze wydaje się być przytłaczające czy pesymistyczne - jednak dostarcza pokrzepienia, właśnie przez swoją wielkość i uniwersalność (parafrazuję opinię Egona naganowskiego o twórczości Joyce'a :)
Przy tym nie powiedziałbym, że ja się upieram przy "subiektywnym" - ja się upieram przy "artystycznym".
A więc moją zasadą selekcji nie będą wyniki badań psychofizjologii słyszenia itp. - tylko ZASADA ARTYSTYCZNA, którą uważam za NADRZĘDNĄ.
Uważam, że prędzej czy później, nauka będzie musiała ją uznać - czy raczej potwierdzić.
To jest oczywiście moje przekonanie - ale bardzo solidnie ugruntowane wieloletnimi badaniami własnymi (artystycznymi :)
***
Pańska uwaga ogólna jest słuszna!
Natomiast ja wcale nie uważam, że kryterium artyzmu nie podlega żadnej wyższej zasadzie. Nie jestem estetą, tym bardziej nie pretensjonalnym ("zachwyt nad artyzmem" może to sugerować).
Otóż może i musi podlegać - zasadzie etycznej (czyli mamy podział z Kierkegaarda, choć wiem co potem o tym pisano - Kafka wręcz uważał, że autentyczne doznanie esteyczne już zakłada etykę).
Ja nie mam wątpliwości, do kogo kieruje swą modlitwę artysty John Coltrane - kieruje ją "ku górze".
A Pan w to wątpi?
Trzymając się tej metaforyki powiedziałbym, że z tej "felernej" materii jaką jest (załóżmy) jazz zbudowano "pomniki świetliste", dzieła o działaniu dobroczynnym.
Libera pisał o Becketcie, że w przeciwieństwie do Racine'a musiał on ciosać swój pomnik z piachu, a może wręcz z łajna.
I WYCIOSAŁ pomnik. I są to wielkie, budujące dzieła, proszę Pana.
Podobnie jest z tym jazzem.
Nauka bada pewne cechy tej materii (te, które "widzi" swoją aparaturą), ale nie zbada "dzieła". Ja cały czas kładę nacisk na to rozróżnienie, bo właśnie dzieło bywa wielkie i wyjątkowe - pomimo, że materia dostępna artyście mogła uchodzić za "piach" lub "łajno".
Są nagrania jazzowe, które obdijają stan ducha "ćmy barowej", są dla umysłu słuchacza tym, czym piekący piasek czy papierosowy dym kanjpiany dla dla wzroku.
A są nagrania będące pieśnią rozmodlonej, choć może i nieszczęśliwej duszy, duszy pragnącej ukojenia i Boga. Także w muzyce rockowej.
Powtarzam: żaden tzw. aktualny stan wiedzy mi nie wmówi, że TE dzieła są "szkodliwe" - nawet, jeśli w bezpośrednim oddziaływaniu, wg. aparatury naukowców, działają podobnie do jazzu knajpiano-destruktywnego (powiedzmy).
Odrzucam tego rodzaju... determinizm.
To JA poruszam swoją myśl, a nie "prądy w mózgu".
To MOJE przeżycie estetyczne czy duchowe decyduje o wartości dzieła.
Z czasem stanie sie to oczywiste i dla naukowców, proszę mi wierzyć.
Ale widzi Pan, nikt nam nie próbuje dowodzić "naukowo" że literatura szkodzi - choć Hłasko Pana zaciemnia, a powiedzmy Beckett ożywia (przykładowo).
A już o jazzie się tak mówi.
Ja tymczasem biorę to na klatę, na serio - i próbuję pokazać, że nie w tym rzecz.
Nie pisałem już tego "przeciw Panu" :)
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura