Nie wiem, czy nie jest to przypadkiem najtrudniejszy fragment mojego cyklu "szokowego" (a jest to fragment przedostatni). Obaj panowie należą do najwybitniejszych artystów minionego stulecia - i przy okazji do zapomnianych, pomijanych przez mainstream, nawet ten "alternatywny mainstream" (dla przykładu, pismo Tylko rock, przez cały okres swego istnienia, ani razu nie napisało o Beefhearcie - choć należy mu się solidne opracowanie, choćby ta ichnia "wkładka" - nawet przed Hendrixem, Frippem i Zappą!). Obaj też przynoszą swą twórczością kwintesencję ducha amerykańskiego w najlepszym wydaniu - są późnymi dziećmi czy wnukami amerykańskich pionierów, a zatem również krewnymi Melville'a, Whitmana i Ivesa. Aby zrozumieć tych artystów - a są to artyści głębocy, których prawdziwe znaczenie odkryć niełatwo - musimy pamiętać, że Amerykanie to nie są po prostu usamodzielnieni koloniści. Są to koloniści wyselekcjonowani spośród ludzi, którym się w Europie nie podobało, którym było tu za ciasno, i którzy właśnie dzięki tej naturalnej selekcji stworzyli nie dość, że nowy naród amerykański - to jeszcze najpotężniejsze państwo obecnego świata. Można powiedzieć, że dostali prezent od Boga - i w pełni go wykorzystali. Jeszcze Franz Kafka mówił Janouchovi, że tęsknota za Ameryką jest tęsknotą za na wpół mitycznym krajem nieograniczonych możliwości - podczas gdy Europa stała się krajem niemożliwej ograniczoności. Dziś w Europie jest coraz mniej ludzi, którzy choćby to odczują - co odczuwał Kafka i co prawdopodobnie było w jakiejś mierze odczuciem ogółu w jego czasach. Ci ludzie po prostu ciągle wyjeżdżają do Ameryki - i jest ich coraz mniej w Europie: exodus trwa!
Zmierzam do tego, że stan ducha pionierów amerykańskich, których przykładem i reprezentantem był Whitman, był stanem ducha zupełnie wyjątkowym. Oni naprawdę czuli się Nowymi Ludźmi, Adamem i Ewą - czuli, że świat zaczyna się tam od nowa. O tym zjawisku Amerykańskiego Adama pisano wiele, można o tym poczytać choćby u Eliadego, którego ta sprawa żywo interesowała. Stworzenie Ameryki było wspaniałym wybuchem ludzkiej energii, przepełnionym afirmacją życia i świata uwolnionego z pęt i kajdan po tysiącletnim uwięzieniu (proszę mi nie zarzucać patosu - opisuję pewien stan ducha). Przytaczał Eliade jednego z tych pionierów, który codzień rano kąpał się w stawie (jakby codzienny chrzest, uświęcenie własnego życia) i pisał, że zapach jego ciała jest subtelniejszy od modlitwy: w Europie trwała właśnie w najepesze epoka wiktoriańska...
Czy to wszystko mogło mieć wpływ na amerykańskcih artystów tworzących sto lat później? Raczej należałoby retorycznie zapytać, czy mogłoby nie mieć wpływu: ma co najmniej taki, jak chrzest Polski ma na nas. Tylko w Ameryce możliwy był ktoś taki, jak Charles Ives - wspaniały, zwariowany kompozytor, który zrewolucjonizował muzykę (największym jego dziełem jest Sonata Concorde - jedno z autentycznych arcydzieł XX wieku), choć komponował tylko nocami, bo za dnia prowadził własną firmę ubezpieczeniową, w której stworzył od podstaw system sprzedaży znany nam do dziś jako akwizycja... Przykład triumfującego witalizmu możliwego chyba tylko w Ameryce. I właśnie w tej tradycji witalizmu, nowego życia kruszącego stare mury i ograniczenia, w których się nie może pomieścić, należy widzieć bochaterów niniejszego szkicu.
Pierwszy z nich to Don van Vliet, wychowany w pustynnej mieścinie, kolega szkolny Franka Zappy. Zappa zaznaczał kredą na vinylu co wspanialsze fragmenty Ionisation Varese'a i straszył nimi szkolnych kolegów, a razem z Donem grał bluesa. Potem został producentem jego najlepszego albumu, monstrualnego Trout Mask Replica. Nie ma żadnej przesady w twierdzeniu, że jest to jedyny album rockowy naprawdę wart słuchania (Scaruffi). Nie chodzi w tym nieco prowokacyjnym twierdzeniu o to, że rock miałby być poza tym w całości nieciekawy czy nietwórczy (to nie jest prawda), tylko o zaznaczenie dystansu zionącego pomiędzy tym albumem a pozostałym dorobkiem gatunku; jest to istna otchłań, nie ma niczego porównywalnego z Repliką maski pstrąga, może poza pewnym innym, krótszym albumem Beefhearta wydanym rok później. Free-rockowa konwencja nie jest li tylko skopiowaniem metod Ornette Colemana i Alberta Aylera, a pozorny zgiełk i chaos tej muzyki skrywa fakturalne i formalne subtelności godne muzyki współczesnej. Muzyka ta jest inspirowana prymitywnym (w sensie: pierwotnym, czystym) wiejskim bluesem, natomiast formalnie dorównuje mistrzom jazzu i muzyki awangardowej. Nie jest efektem wykorzystania wypracowanych przez inne gatunki wpływów i sztuczek, tylko punktem dojścia, kresem rozwoju muzyki rockowej. Pod względem estetycznym jest Replika... absolutnym szczytem muzyki rockowej jako gatunku wywodzącego się z tradycji afroamerykańskiej; dalej nie ma już nic. Często rubaszno-absurdalny dowcip Beefhearta, dzięki któremu album ma i coś z kabaretu, oraz szorstkośc samej muzycznej materii (ten wiejski blues...) może łatwo przysłonić fakt - że mamy do czynienia z dziełem ezoterycznym i nieziemsko zawiłym. Muzycy uczyli się swoich partii miesiącami, nie wychodząc z opuszczonego domu, nie dojadając i nie dosypiając. Że coś takiego szokowało totalnie i wymagało ode mnie całych tygodni wytężonego słuchania - jest oczywiste. Zostało przy mnie jako ulubiona płyta - a Captain to jedyny muzyk, któremu mogę być "fanem" (skrót od "fanatyk").
Proszę zatem nie liczyć na to, że usłyszą kiedyś Państwo tę muzykę w jakimkolwiek radiu lub przeczytają o niej w Tylko/Teraz rocku. Nic z tego. Muzyk, który wywindował rocka do poziomu sztuk eterycznych (ekhm), do poziomu Joyce'a i Picassa, który nagrał coś naprawdę poważnego, poniesie zasłużoną karę: będzie znany wyłącznie garstce maniaków. Porównywalne wyrafinowanie osiągnął jeszcze tylko, zgodnie z moim rozeznaniem, Tim Buckley na płycie Lorca (ten sam rocznik, ta sama diagnoza: kres rozwoju rocka opartego na bluesie, poziom wyrafinowania artystycznego nie dający się już przebić tj. rozwinąć). Był pomysł, by rozpisać wybrane utwory Beefhearta na nuty i przeanalizować muzykologicznie (dla potrzeb pisma Glissando), jak współczechę - ale byłby to dla Beefhearta hołd, na którym mu raczej nie zależy.
Co znamienne, swoich najlepszych muzyków poznał Beefheart na koncertach Harry Partcha.
CDN.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura