kaminskainen kaminskainen
288
BLOG

Cpt. Beefheart & Harry Partch (cz. 2)

kaminskainen kaminskainen Kultura Obserwuj notkę 5

A z tym Harrym Partchem to mamy kłopot, oj mamy! Filister naszych czasów, piszący doktorat ze sztuki współczesnej, bardzo chętnie powoła się na Johna Cage'a, który, obok kupy dobrej muzyki do słuchania (wczesna pianistyka dla przykładu, włącznie z preparowaną, to taka amerykańska wersja Satiego; późna twórczość to z kolei wariant i rozwinięcie najszlachetniejszego minimalu w duchu LaMonte'a i Mortona Feldmana), popełnił także sporo ni to eksperymentów, ni to żartów - jak choćby słynne 4'33  na milczącego pianistę. Żart ten, który miał pokazać właściwe tło muzyki, które wcale nie jest ciszą (cisza istnieje tylko w partyturze),stał się chyba najczęściej przywoływanym dziełem muzyki współczesnej w jakże wyrafinowanych esejach naszych milusińskich doktorów od sztuki współczesnej - śmiem podejrzewać, że to jedyny utwór współczesny, który w pełni rozumieją. Mam też dziwne przeczucie, że sam Cage machnąłby tylko ręką na te dysertacje.

W przypadku Partcha zaś nie mamy żadnych sztuczek, performensów "łamiących bariery" i "wytyczających nowe drogi" - mamy tylko muzykę. To znaczy cała ta muzyka jest jednym wielkim eksperymentem - ale metodycznym i konsekwentnie przeprowadzonym - i jednym wielkim wytyczaniem szlaku w nieznane - ale z pewnością nie do nikąd: ku Nowej Muzyce. Co za dno, trzeba by poznać całą twórczość, próbować w nią wniknąć i zrozumieć, ogarnąć nietypowe rozwiązania i podziały, a zatem i wrócić do odkryć pitagorejczyków i przemyśleć je od nowa itd. To dla filisterstwa zdecydowanie zbyt wiele - dlatego z nowej, eksperymentalnej muzyki każdy filister i powierzchowny miłośnik awangardy przywoła zawsze tylko Bogu ducha winnego Cage'a - oraz, osobliwie, Alfreda Schnittke (funkcji tego drugiego w tym systemie wartości na razie nie rozgryzłem; prawdopodobnie chodzi o kolażowy postmodernizm). W przypadku Partcha mamy nielichych rozmiarów korpus dzieł muzycznych, solidnie skomponowanych i całkowicie oryginalnych - a próba jego oceny i wyciągnięcia ze sprawy jakichś poważnych wniosków wymaga nie tylko głębszej wiedzy i obycia, ale i pewnej odwagi intelektualnej. Zaś o 4'33  można pisać, co ślina na język przyniesie - a i potężne wsparcie w postaci wcześniejszych dzieł kolegów po piórze mamy.

Najważniejsze jest i tak brzmienie tej muzyki: ona niczego nie przypomina, przede wszystkim w ogóle nie jest podobna do muzyki klasycznej czy współczesnej, jaką znamy skądinąd. Oparta na mikrotonach i na własnej konstrukcji instrumentach, głównie strunowych (rodzaje udziwnionych cytr) i idiofonach, którym Harry nadawał dziwaczne nazwy. Dziesiątki lat po nim dosyć podobną muzykę, choć dużo prostszą, nagrywał Tom Waits (te najbardziej perkusyjno-chochlikowe kawałki ze Swordfishtrombones). No i zwraca się również uwagę na pokrewieństwo Beefhearta z Partchem. Faktycznie płyty Partcha brzmią trochę jak nieznane, rozwinięte odgałęzienie rocka, jakby z równoległego wszechświata (w tym równoległym wszechświecie Beefheart byłby ulubieńcem publiczności i największą gwiazdą rocka - a Partch byłby tym, czym dla nas jest Beefheart). Partch pisywał nawet teksty do swoich utworów i sam je wykonywał, co przypominało trochę beatnikowskie gadanie, spoken word, trochę nawet właśnie Waitsa - i co również upodabnia go do muzyków rockowych. Można przyjąć taką nieco fantastyczną tezę, że Partch stworzył oryginalnego, artystycznego rocka całkowicie niezależnie od powszechnych dziejów tego gatunku - dzięki czemu mógł go stworzyć zupełnie obok, wychodząc od dłubania w samej materii muzyki (skale), co zwykle rockowi jest obce. Właśnie z wyjątkiem Beefhearta, który, jako jeden z nielicznych rockmenów, stworzył własny język muzyczny (nawet redaktor Weiss tak napisał w swej encyklopedii) wychodząc od "dołu", od muzycznej materii.

I tak właśnie Harry Partch, artysta wybitny i oryginalny, o imponującym dorobku, tak wspaniale, rdzennie (sic) amerykański - pozostaje z boku, jest trochę artystą niczyim. Nie grają go ani w filharmoniach, ani na Warszawskiej Jesieni - nie słychać go też w alternatywnych programach i radiostacjach puszczających jazz i rocka, choć przecież mógłby tam pasować. Żeby usłyszeć Partcha, trzeba już o nim wiedzieć - i chcieć go posłuchać; nie bardzo widzę inne ścieżki prowadzące publiczność do tej muzyki. A jednak właśnie w niej wionie prawdziwy duch Ameryki (kędy duch wionie? - zapytywał Andrzej Chłopecki Johnatana Harvey'a), podobnie jak w muzyce Ivesa i Beffhearta. Ten ostatni był tego jak najbardziej świadom, odwoływał się do amerykańskich pionierów i nienawidził współćzesnych mu hippisów, których uważał, wraz z Zappą, za infantylnych, zmanipulowanych durniów (nazywano ich styl "freak" lub "freak out" - zarówno manierę wykonawczą, jak i fanów). Stał się arcyważną częścią amerykańskiej tradycji muzycznej, włączył się do sztafety jej największych gigantów: sam zaczynał od inspiracji free jazzem Alberta Aylera i Ornette Colemana, ale przetworzył je tak głęboko, że zainspirował tego ostatniego do zmiany stylu na "harmolodyczny"; J.E. Berendt omawia go jako inspirującego muzyka - wokalistę, harmonijkarza i saksofonistę - jak żadnego innego rockmena (obok Zappy, Hendrixa i Buckley'a). Jego nie byłoby bez Partcha, a bez niego nie byłoby Toma Waitsa.

I jeszcze anegdota. Co za traf, że słuchając długaśnego utworu Partcha zastukałem, będąc w kuchni, akurat w tę właśnie szklankę czy miseczkę w tym właśnie momencie: współbrzmienie było idealne! Zgrało się dokładnie z tymi ułamkowymi tonami 43-stopniowej skali. Jeszcze większy traf, niż dochodzący ze świata gwizd pociągu współbrzmiący z słuchanym akurat Beethovenem, o którym ktoś gdzieś w jakiejś książce wspominał jako o niezwykłym zbiegu okoliczności.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Kultura