No i po raz kolejny zajechałem na Warszawską Jesień. Zajechałem na ostatnie koncerty, w piątek i sobotę wieczór, wyjechałem z Warszawy w niedzielę - razem wyszły ok. dwa dni w Warszawie.
Pierwszy koncert w Studio im. Lutosławskiego, w planie Claude Vivier i Maurizio Kagel. Zespół zaczyna grać i słyszę, że to przecie Kagel - ale nie, okazało się że to właśnie jakaś wygrzebana, młodzieńcza partytura Kanadyjczyka z Quebecu, tegoż Viviera, znanego (anegdotycznie) choćby z cuchnącego korzucha baraniego, w którym wciąż chodził i z winy którego nie znosił go Stockhausen - albo z tego, że zginął młodo i tragicznie, zadźgany przez męską prostytutkę. Sporo fajnych pomysłów, a "kagelowskość" polegała na tym, że było to coś w rodzaju teatru instrumentalnego - muzycy chodzili tam i sam, udawali że śpią, krzyczeli, bawili się zabawkami itp. Kagel pisał takie sztuczki - znam je tylko z płyt, i w tej postaci bywają kapitalne; na żywo mogą być tylko lepsze. Niestety Vivier zwyczajnie nudził. Jak mówił red. Mendyk, były niby jakieś tam fajne pomysły, ale strasznie naiwnie rozwiązane; natłok pomysłów, z których nie za bardzo coś większego wynika. Zdecydowanie lepsze utwory wychodzą ze studiów nagrywających choćby czarny, amerykański pop. Choćby ostatnio w sklepie szmacianym - leciał jakiś ostrzejszy, czarny pop i w tym samym momencie z żoną stwierdziliśmy, że to świetny kawałek muzyki. Kompetencje producencko-kompozytorskie naprawdę na poziomie, do tego wyciśnięcie maksumum pożytku z pomysłów, na których kawałek jest oparty, pikantne wykonawstwo. No ale konsumenci tzw. kultury wysokiej bardziej się rajcują kalejdoskopem tuzinów pomysłów i idej, nawet i kompletnie rozpirzonych, niż wyciśnięciem maksimum z kilku pomysłów i patentów.
W przerwie wyraziłem nadzieję, że po przerwie będzie już prawdziwy Kagel, a nie udawany - takie dowcipy branżowe, zrozumiałe dla grupki maniaków. I był prawdziwy Kagel! Perfekcja zespołu (nie wiem do teraz, jakiej narodowości byli ci muzycy - zachodowcy to byli), o którym mówiono że "znakomity", uwydatniała walor Kagelowskiego utworu, który był po niemiecku solidny, ale też miał tę szczyptę argentyńskiego luzu i humoru. Bardzo to u Kagela lubię, wprost trudno się na nim zawieść - wszystko mi się podoba, od najdzikszych jego eksperymentów, takich jak Acustica, po erudycyjne klasyki tego rodzaju, jak zagrano na WJ. Utwór był niby to niezwykle poważny, bo oparty na późnych wierszach Heinego, umierającego powoli, spustoszonego przez ciężką chorobę (czyli jeden facet je śpiewał, w niemieckim oryginale zresztą). Ale jak pisałem - i tutaj był ten argentyński powiew, Kagel nikogo nie próbuje zabić powagą. Szwarcmanowa pisze, że obu panów (Kagela i Heinego) łączy podobny rodzaj dystansu i ironii - bardzo to możliwe.
Po imprezie usłyszałem, że W KOŃCU trafił się jakiś sensowny koncert! Że wcześniej tylko chała i nudy, nudy i chała, aż nie do wiary. Krąży wśród publiczności anegdota, że sam Wielecki narzeka, że straszna chała z tego festiwalu wyszła; to wyjątkowa złośliwość: Tadeusz Wielecki, bardzo ciekawy kompozytor, od lat festiwalowi dyrektoruje... Czyli dobrze zrobiłem, że przyjechałem właśnie na koniec. Pogwarzyło się z dawno niewidzianymi znajomkami, połaziło po Warszawie. Chcieliśmy się posilić w Zakąskach - Przekąskach, ale tamtejsze tłumy tworzyły klimat zgoła nieodpowiedni do spożywania posiłków, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę obecność sześcioletniej Igi (nudziła się na koncertach, ale ostatecznie dzielnie je znosiła; po zakończonej imprezie najwyżej oceniła Kagela).
Piątek zakończyliśmy wizytą w klubie, gdzie prezentowali swoją twórczość, w ramach WJ, jacyś "mistrzowie nojzu" - ale było to strasznie trywialne brzmieniowo i w ogóle pod każdym względem. Wyszliśmy bardzo szybko.
***
W sobotę byliśmy na zakupach, przy okazji których poznaliśmy dzięki red. Mendykowi Eugeniusza Rudnika - żywą legendę polskiej współczechy. Idze bardzo zaimponowało, że poznała wybitnego człowieka (to naprawdę wybitna postać i wybitna indywidualność). Potem zrobiliśmy obiad - rodzaj gulaszu czy potrawki z warzyw i indyka. Bardzo dobre.
Finał WJ odbywał się tradycyjnie w Filharmonii Narodowej. Ulotki zapowiadały dwa finałowe utwory bardzo szumnie - dzieło pana Obuchowa, napisane w latach dwudziestych, miało skrywać w sobie wymiary wręcz Varesowskie. To porównanie jednak okazało się grubą prezesadą - no może było kilka takich warezowych "splaśnięć", ale to wszystko - poza tym zwykły, nudnawy "ekspresjonizm", nie dość że ze śpiewami, to jeszcze z tenor-falsetem!
Jeszcze szumniej zapowiadano niemal godzinny, transowo-niszczycielski utwór Holendra Cornelisa de Bondta na w całości amplifikowaną orkiestrę z fortepianem. Rozwijało się to powoli i mozolnie, sporo osób wyszło przed czasem a Idze się strasznie nudziło. Ożywiła się dopiero na koniec, gdy wyświetlany w mega-zwolnionym tempie i od tyłu film przedstawiający wybuch ujawnił, co też tam wybuchło: mianowicie, oczywiście, fortepian (poza tym nieciekawy, przemysłowo-holenderski krajobraz); wówczas dyrygent wstrzymał orkiestrę i fortepian eksplodował ponownie - tym razem w zwykłym tempie i we właściwym kierunku. To Igę niezmiernie rozbawiło, rozchichrała się do granic lekkiej głupawki.
Red. Mendyk skomentował, że nareszcie było coś z jajami; tak, oczywiście że znamy doskonale te ciemne, niderlandzkie brzmienia uczniów Andriessena, te gitary elektryczne i basowe, saksofony itp.; oni wszyscy są podobni i minimalistyczni, ale też przynajmniej można to lubić i nie ma obciachu. Tym razem publiczność została zdrowo wymłócona tą niderlandystyką...
***
Kolejny dzień, czy połowa dnia (niedzieli) upłynął na zbieraniu się do wyjazdu, przygotowywaniu posiłków i wygrzebywaniu ciekawych płyt red. Mendyka. Polowałem specjalnie na sonaty fortepianowe Radulescu, które należą do cudów muzyki współczesnej, ale nie znalazłem - mogą być w innym miejscu (mieszkaniu). Gdzieś je mam przegrane, ale chciałem pocieszyć się oryginałem; ostatecznie pocieszam się Koncertem fortepianowym tegoż Rumuna, dziwny i oryginalny to utwór, trudno go ugryźć, ma w sobie jakąś zagadkę, choć także rodzaj atrakcyjności, która natychmiast przemawia do słuchacza.
Prócz tego wygrzebałem i wypożyczyłem między innymi:
- Fred Frith/Phil Minton/Bob Ostertag: Voice of America; niesłychanie radykalny album, który bardzo lubię, bo jest przy tym i sexi, ale mam go tylko na kasecie (od lat nie słuchałem);
- Charles Ives z col legno: II Symfonia i Universe Symphony w jednej z istniejących rekonstrukcji; podobno warto tego posłuchać;
- Lahenmann (opera), Olga Neuwirth, Beat Furrer (wszystko z Kairosa) - nie trzeba komentarza; nadrobię te najbardziej rażące zaległości z zachodniej współczechy;
- Gyorgy Ligeti - pianistyka (nie znam tego, bardzo mnie ciekawi jaka jest ta muzyka);
- jakiś Kurtag - ładnie wydany, to wziąłem; lubię Kurtaga z jego lakonicznym, skupionym stylem;
- jakaś kameralistyka Galiny Ustwolskiej, tej Lady with the hammer (ona jest fantastyczna);
- Varese - nieznane mi dotąd wykonania jego utworów, w tym Octandre, do którego mam sentyment;
- John Tillbury - solowa improwizacja wspaniałego pianisty, niegdysiejszej podpory formacji AMM, zarejestrowana w Barcelonie w 2003 roku, podczas jakiegoś festiwalu - to może być uczta, zobaczymy.
Jest tego więcej, ale nie pamiętam w tej chwili. Będzie fajnie. Będę to przeplatał płytami Beat i Discipline King Crimson, na które ostatnio mnie naszła ochota. One już po post-rocku nie brzmią aż tak oryginalnie i szokująco - tyle, że nagrano je na początku lat 80-tych! No i bynajmniej nie są mniej oryginalne i inspirujące od najlepszych dokonań postrockowców.
***
Na koniec dowcip krążący wśród ludzi z branży. Siedzą sobie Xenakis, Boulez i Stockhausen. Odzywa się Xenakis:
- Cóż, pora powiedzieć te słowa prawdy: jestem najlepszym kompozytorem na świecie!
Na to Boulez:
- Bóg powiedział, że ja jestem najlepszy.
A na to Stockhausen:
- Nieczego takiego nie mówiłem.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura