Zdawałoby się, że pełno nagrano w XXI wieku świetnych, instrumentalnych albumów (post)rockowych i że album tria Natural Dreamers nie może być aż takim wielkim wyjątkiem, czymś godnym aż takiego wyróżniania, perłą wśród pereł itd.; że ponadto za mało znam te rejony muzyki i że co najmniej kilka podobnych albumów musiałbym przeoczyć. Ale nie: przynajmniej kątem ucha słyszałem wiele najnowszej muzyki rockowej (awangardy, poszukiwań, postrocka) i najwyżej co piąta rzecz podobała mi się na tyle, by słuchać dalej - i być może co piąta spośród nich okazywała się faktycznie porywająca i ekscytująca (czyli naprawdęwarta słuchania), gdy już się tego posłuchało. Nie ma więc aż tyle muzyki znakomitej czy wybitnej, jak by na to wskazywały recenzenckie achy i ochy; oczywiście przykładając do muzyki mój gust oraz, co ważne, "strukturalny", wyrobiony współczechą sposób słuchania (pisałem o tym w szkicu o Pere Ubu). Patrząc od tej strony mogę więc stwierdzić, że ten zalew wspaniałych nowości nie jest aż tak groźny i obfity - i mogę się ośmielić na tyle, by uważać sobie ten album za najlepszą jak dotąd płytę rockową XXI wieku (bo tak właśnie sobie wymyśliłem).
Słyszymy jeno dwie gitary i perkusję - taki jest skład tria. Przez to brzmienie jest jakby bardziej lotne, niezakorzenione i "odfruwające" - bardziej "free" i właśnie "senne". Nie są to przy tym jednak jakieś tam senne fantazje czy impresje, jednym słowej "odloty" - tylko bardzo zwarte, instrumentalne miniatury, trwające od półtorej do trzech minut. Dzieje się w nich jednak wiele, one są całe z tego "dziania" uplecione; z pozoru mogą brzmieć jak próba, jak szlifowanie instrumentalnych wersji piosenek przez jakiś niezalowy zespół. Ale nie - to są właśnie zamknięte, zagęszczone struktury, w których nie ma już miejsca na nic innego - jak choćby na wokale czy klawisze. Miniatur takich jest na albumie czternaście i słucha się ich jak jednej suity. Powracającym leitmotivem jest w nich dla mnie krystalizowanie się utworu w obecności czegoś mocnego i wyraźnego: jakiejś mocnej struktury, która nadaje bardzo określony kierunek wiązce wątków zrazu efemerycznych i luźnych. Pod tym względem jest ten album wspaniałym dokonaniem i pokazem artystycznego kunsztu - spełnieniem moich marzeń o rocku artystycznym i niezależnym estetycznie, źródłowym a nie rozmytym; przy tym zachowującym młodzieńczość i ostrze - ale wysublimowanym; głośnym, ale (treścio)nośnym.
Oczywiście cała ta afera rozgrywa się w jakimś kontekście, ma jakieś tam konotacje; trio jest złożone z muzyków znanych z formacji Deerhoof, i bodajże jeszcze z wystrałowego duetu Hella; personalnie czy estetycznie powiązane jest także z formacjami Nervous Cop, Xiu Xiu czy Lightning Bolt. I gdzieś na ich przecięciu znajduje się ów punkt idealny, który Natural Dreamers osiągnęli. Pisano, że dokonali dla muzyki Zachodniego Wybrzeża (są z San Francisco) tego, co zrobił Johnny Applesead dla Dzikiej Ameryki. Przesada? Niekoniecznie. Uzasadnię to pokrętnie. Otóż muzyka ta kojarzy się ludziom z tym, co już znają i lubią najbardziej - koledze kojarzyła się z Beefheartem i Sonic Youth, a mi z jednym kawałkiem instrumentalnym Freda Fritha, który uważałem za jeden z wielu jego krótkich utworów będących odkryciem nowego rodzaju muzyki (post)rockowej - i otóż zapowiedź tej muzyki spełniła sie dla mnie w postaci albumu Natural Dreamers. Nie wiem, o czym to świadczy - ale na pewno o szczególnych właściwościach tego tria - oni chyba naprawdę "rządzą we śnie" :)
Przyszło mi do głowy jeszcze takie "błyskotliwe" zakończenie, utrafiające moim zdaniem w to, czym jest owo niezwykłe trio i na czym polega jego wyjątkowość: najlepiej, gdyby następny album nagrali we współpracy z mistrzem złożonej, rockowej struktury - Mayo Thompsonem, i żeby opracowali wspólnie jakiś zbiór kawałków Erica Satie. Byłoby pysznie.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura