Wiek dwudziesty, obok wielu innych, miał i tę szczególną cechę, że był wiekiem muzyki popularnej. Mam na myśli tę muzykę popularną, która eksplodowała na cały świat wraz z jazzem, i która zmiażdżyła, zdemolowała i wymazała wcześniejszą muzykę popularną - pełen blichtru "biały pop", infantylną kabaretowo-sentymentalną piosenkę itd. Ta nowa muzyka popularna, związana z bluesem i jazzem, niosła ze sobą jakiś niesłychany potencjał, przez nikogo chyba do końca nie pojęty. Cocteau, zachwycając się prymitywnym, wiejskim bluesem, zachwalał jego "całkowicie nowy język ekspresji". Ta niesamowita nowość okazała się zupełnie niewyobrażalną kontrabandą - dynamitem, który rozsadził stary świat. Można śmiało powiedzieć, że ta "murzyńska" muzyka była drugim, obok "żydowskich" Freudów i Einsteinów (i Schoenbergów!), elementem, który doprowadził do całkowitego demontażu świata, powiedzmy, postwiktoriańskiego. Za którym tylko pozornie tęsknią konserwatyści - zwykle słuchający którejś tam odmiany tej właśnie nowej muzyki popularnej. Prawdziwykonserwatysta może słuchać, rewolucyjnego skądinąd (czyli lewackiego), Chopina - i niczego późniejszego!
Szkic niniejszy ma w jakimś stopniu przybliżyć wielką wagę zjawiska... Które często bywało, przez tzw. mieszczaństwo, postrzegane jako groźne i destrukcyjne - ale które jest tak rozległe i wewnętrznie zróżnicowane, że nie sposób przypisać mu en masse tego rodzaju właściwości, mającej rzekomo opisać całość zjawiska. Pierwotny, wiejski blues był bowiem autentyczną, poruszającą muzyką ludową - oraz krzykiem duszy i zwierciadłem stanu świadomości bluesmena; przypisywanie takiemu człowiekowi "destrukcyjnego wpływu" na "cywilizację białego człowieka" jest nie tylko idiotyzmem, ale i sukinsyństwem. "Trąbiony" zaś jazz wywodził się z orkiestr marszowych i ulicznych, z ragtime'u (uwiecznił tę muzykę Charles Ives w wielu swych miniaturach); rozwinięty, swingowy jazz był niezwykle elegancką muzyką salonowo-taneczną, kryjącą jednak w sobie "witalne orgie" wcześniej zgoła nieznane. Jazz "nowoczwesny", od czasów Charliego Parkera, był po prostu esencją jazzu, polegał na odrzuceniu wszystkiego co zbędne. W czasach Parkera niewielu było białych, którzy coś z tego kumali - Miles Davis wspomina, że dla białej publiczności Bird grał jakby złagodzoną, rozrzedzoną wersję swej muzyki - być może nieświadomie i niecelowo (albo inaczej: być może improwizujący muzyk jest w staniw zagrać tyle, na ile pozwala mu publiczność, jej świadomość i wyrobienie?). Co znamienne, dla dzisiejszego słuchacza rockowej i jazzowej awangardy jest Parker pierwszym muzykiem jazzowym, którego da się słuchać (zwłaszcza w nagraniach na żywo) - wszystko wcześniejsze jest czy to słodkie, czy przeładowane i wypchane watą.
Równolegle blues ewoluował w rythm'n'bluesa i rock'n'rolla - czysto "murzyńską", hałaśliwą, rytmiczną muzykę, którą zaadaptowali biali młodzieńcy, a następnie "wykradły" ją koncerny płytowe - tak, iż odtąd uchodziła za muzykę białych. Wybielony rock'n'roll wytworzył uroki wczesnej beattlemanii z jej zbiorową histerią - czy aż tak inną od histerii, którą opisywał Mandelsztam, i która towarzyszyła występom dwóch wirtuozów muzyki kameralnej? Wydaje mi się, że Mandelsztam dostrzegł i opisał w zachowaniu publiczności rys, który póżniej dał o sobie znać w beattlemanii i podobnych zjawiskach. Mowa o jednym z jego szkiców ze Zgiełku czasu - innych podobnych opisów nie kojarzę, ale nie mogło być to coś całkowicie odosobnionego; być może tego rodzaju emocje i namiętności przesunęły się dziś całkowicie na stronę muzyki zwanej popularną - muzykę klasyczną i "wysoką" pozostawiając całkowicie na pastwę chłodu i wyrafinowania...
Ale pójdźmy dalej: czyż jednym z ojców-założycieli muzyki "popularnej" czy "alternatywnej" nie byłby Eric Satie? Dlaczego brzmi ona dla współczesnego ucha tak swojsko i naturalnie? Dlaczego, słusznie zresztą, uchodzi za rodzaj zapowiedzi muzyki ambient, new age itd., dlaczego powołują się na niego chętnie muzycy rockowi (choćby Waglewski z naszych)? Dodajmy, że bliźniacze dzieło tworzył po drugiej stronie Atlantyku sam John Cage (był to co prawda tylko jeden z rozdziałów jego twórczości - ale wszystkie te rozdziały zapowiadały to, co działo się w muzyce dziesiątki lat później i dzieje się do dziś). Kolega miłujący przede wszystkim klasykę i współczechę zachwycał się też swego czasu przesławną melodią Dziewczyna o perłowych włosachwęgierskiego zespołu Omega - a także pewnym songiem Toma Waitsa. Twierdził, że takich właściwości nie ma i nie może mieć żadna melodia znana z muzyki klasycznej - określał on ten powab mianem "potoczności" i "potoczystości". Ja z kolei mam wrażenie, że słuchając muzyki dawnych wieków, staję przed nieprzeniknioną ścianą dawnego konwenansu, pewnej konwencji która jest dla mnie całkowicie nie do przyjęcia, choćby jako bezpowrotnie martwa - wraz ze śmiercią tego, co ją uzasadniało. Muzyka popularna, ale także Satie i Cage, zdają się przemawiać bezpośrednio, bez męczącego pośrednictwa konwencji. Być może to rodzaj złudzenia - być może to tylko tresura obrazkowa powodująca, że słysząc trio Mozarta widzę uporczywie koturnowy obrazek pałacowego wnętrza i tańczącej pary - a Satiego odbieram, dla odmiany, jako "naturalnego". Być może za 50 lub 100 lat Satie będzie drażnił tak samo konwencją i użytkowością... Ale dziś jesteśmy skłonni twierdzić, że muzyka popularna, oraz jej analogi i zapowiedzi, choćby w muzyce Satiego i Cage'a, jest bardziej emanacją naturalnych zachowań ludzkich, takich jak oddech, chód czy zagapienie przez okno - niż efektem poddania materii muzycznej wielopiętrowej konwencji, jak w muzyce dworskiej. Muzyka popularna jest tak naturalna i potoczysta, bo wychodzi z ciała, buja się w jego rytmie...
Mayo Thompson, gigant rockowej awangardy, mówił w wywiadzie o dwóch rzeczach, które w muzyce popularnej (choćby rockowej) są szczególnie ważne i dla niego kluczowe. Pierwszą jest "demokratyczność" - oczywiście nie w sensie ustrojowym czy ideologicznym, tylko w rozumieniu indywidualnej wolności twórczej osiągalnej dla każdego człowieka, niezależnie od stanu, pochodzenia czy wykształcenia. Nazwijmy to oddolnym charakterem muzyki popularnej: ona nie spływa na nas z wyżyn, jak chóry anielskie, tylko wybobywa się spośród nas, kwitnie bujnie wszędzie wokół, zupełnie bez planu i koncesji - a w bujnym tym chwastowisku zakwita niejeden piękny kwiat. Z czasem i lasek wyrośnie, i drzewo potężne... Bo o ile nie mówimy o "arcydziełach" w odniesieniu do piosenek Elvisa Presleya, o tyle albumy King Crimson, Talking Heads, Chrisa Cutlera czy właśnie Thompsona są propozycją wyragfinowaną, której "masowość" jest co najmniej bardzo dyskusyjna... Podobnie dyskusyjna jest wspomniana wcześniej "destrukcyjność"; powiemy, że punk był destrukcyjny, ale równie dobrze, w swych punktach dojścia, okazał się on po prostu ruchem zakorzenionym w starych, dobrych tradycjach satyry społecznej. Ponadto to punk wytworzył i ugruntował wzorce działania określane hasłem DIY (zrób to sam: zbierz zespół, nagraj materiał, wydaj to z kolegami, zaprojektuj plakat, sprzedawaj materiały wysyłkowo itd.) - bezcenny to kapitał społeczny i wspaniałe zaplecze dla idei wszelkich, w tym wolnościowych i szlachetnych.
Drugą kluczową rzeczą, czyniącą z muzyki popularnej coś szczególnego, jest wg. Thompsona fakt, że spotykają się na jej gruncie muzycy profesjonalni i znakomici, czytający nuty miltiinstrumentaliści, zdolni zagrać wszystko, co chcesz - z kompletnymi amatorami, ledwie grającymi dwa akordy na gitarze. Spotykają się na równych prawach - i bywa, że tworzą coś wspaniałego. Thompson uważa, że może właśnie w takim spotkaniu tworzy się muzyka - ta najlepsza i najżywotniejsza.
Sam Thompson jest arcyciekawym przypadkiem, przypadkiem granicznym - jest bowiem urodzonym człowiekiem awangardy, nie znoszącym od zawsze większości z tego, co w muzyce zastał i próbującym sprawdzić, dokąd go zaprowadzi próba wyciągnięcia konsekwencji z form i treści, które go, na daną chwilę, jako-tako zadowalają, których potencjał widzi jako umożliwiający udanie się dokądś (w sensie estetycznym oczywiście). W przypadku pierwszych nagrań Red Krayola taką formą wstępnie zadowalającą była radykalna psychodelia oraz muzyka Johna Fahey'a, zapomnianego giganta muzyki XX wieku (hipisów Thompson nienawidził, podobnie jak Beefheart i Zappa). W latach 80. była to nowa fala i postpunk (grał w Pere Ubu, przyczyniając się do powstania albumów zastraszających i niebotycznych - które on sam jednak uważa za przeceniane). Dziś znów jest przy boku tych, którzy odnowili oblicze rocka i są jego ostatnim słowem - współpracuje z muzykami Tortoise i Gastr del sol. Nie tylko "masowość", ale i "popularność" tej muzyki stoi pod wielkim znakiem zapytania - Thompson jest w istocie twórcą... elitarnym. Jest kimś w rodzaju Cage'a muzyki rockowej, a nie grajkiem (chwytliwych refrenów i melodii). Jest głęboko myślącym, "strukturalnym" muzykiem, który zawsze jest z przodu. I całym swym życiem pokazuje, jaki potencjał ma muzyka zwana "popularną". Jest to potencjał bycia wspaniałą formą sztuki, bycia prawdziwą współczechą.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura