kaminskainen kaminskainen
555
BLOG

Klasyczna polska awangarda wraca do życia: zeitkratzer plays PRE

kaminskainen kaminskainen Kultura Obserwuj notkę 1

Tego jeszcze nie było: osławiony zeitkratzer gra instrumentalne wersje wybranych utworów z archiwów Polskiego Radia – utworów z dorobku Studia Eksperymentalnego PR, czyli właśnie PRES (Polish Radio Experimental Studio). Ansambl, o którym jak dla mnie najwięcej mówią subtelne, orkiestrowe niemal aranżacje tzw. gitarowego jazgotu Lou Reeda, oraz oficjalne tytułowanie swych bardziej "klasycznych" dokonań (wykonywanie i nagrywanie klasycznej muzyki współczesnej – Cage'a, Tenney'a, Stockhausena itp.) mianem oldschool, zagrali PRES na zaproszenie Michała Libery i Fundacji 4.99, a nagrań dokonano podczas ich koncertów w Domu Pracy Twórczej w Wigrach.

 

Cóż można o tym wydawnictwie powiedzieć po tym, co już wyjaśnili w załączonej do płyty książeczce Michał Libera i Reinhold Friedl, lider zeitkratzera? Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że jest to niesamowita płyta, zawierająca muzykę niepodobną do niczego – której zagadkę będę jeszcze długo sobie w głowie rozwiązywał. Szkoda, że nie byłem na koncercie – z opowiadań wiem, że smyczek przy podstawku potrafił generować grzmot „przesuwających się skał”, a na najaktywniejszego członka zespołu wyglądał dźwiękowiec Ralf Meinz, inżynier dźwięku wsławiony współpracą m.in. z tuzami rockowej awangardy (Zappa, Faust), który co kilka sekund przekręcał jakieś gałki i suwaki, na bieżąco kontrolując czy wręcz modelując tę dźwiękową masę, która wylewała się następnie na publiczność (podczas gdy instrumentaliści pozostawali zgoła nieruchomi). Słyszałem, że Meinz dostarczył potem chłopakom z Fundacji 4.99 taki miks nagranego materiału, który brzmiał jak czysta elektronika. Ci się nieco przestraszyli i poprosili o miks bardziej naturalny, taki w którym byłoby słychać instrumenty – materiał, który by dawał pojęcie właśnie o tym, z czego zeitkratzer słynie: o przedziwnej dyscyplinie reinterpretacji muzyki elektroakustycznej przy pomocy amplifikowanych instrumentów (m.in. flet, saksofon, smyczki, fortepian – na nim gra sam Friedl).

 

Ktoś może zapytać „po co?”. Po co się męczyć i naśladować utwory elektroniczne przy pomocy amplifikowanych instrumentów? Ale Michał Libera przypomina, że wiele wspaniałej, „warszawskojesiennej” muzyki orkiestrowej czy w ogóle instrumentalnej powstało w efekcie frustracji i bezradności kompozytorów próbujących zrealizować jakiś wcześniej przemyślany utwór elektroniczny... Otóż „medium elektroniczne” na ówczesnym etapie rozwoju nie pozwalało takich wizji zrealizować – w związku z czym zamierzenie realizowano innymi środkami, szczególnie orkiestrowymi (przyznawali się do tego Murail, Xenakis, Ligeti)... Z kolei wcześniejsze, rewolucyjne utwory Pendereckiego powstały pod wpływem pracy w studiu eksperymentalnym nad muzyką elektroniczną. W tym sensie nie ma niczego nadzwyczajnego w sprawdzaniu, jak by zabrzmiały utwory elektroniczne, gdyby je próbowano zrealizować przy pomocy owych „innych środków” – np. amplifikowanych instrumentów. Przy tym przywraca się te klasyki do życia, jest okazja do atrakcyjnego zaprezentowania tej muzyki publiczności – i być może nawet znów muzyka elektroniczna stanie się natchnieniem dla instrumentalnej w jakiś niezaznany wcześniej sposób. Jak pisałem, brzmienie tego albumu niczego nie przypomina – choć reinterpretacje są faktycznie bardzo bliskie oryginałom utworów wybranych do „przeróbek” czyli po prostu „coverów” (co akcentuje okładka płyty).

 

A spośród chyba 30 godzin nagrań wybrał Friedl takie utwory, które jawiły mu się efektem bardziej „instrumentalnego” podejścia do tworzenia muzyki elektronicznej. Na co jeszcze zwrócił Friedl uwagę: że polscy twórcy nie byli ograniczeni przeideologizowaniem niemieckiej elektronische Musik czy francuskiej musique concrete – i że prezentowali bardziej naturalne, holistyczne podejście do tworzenia. Zaczyna się od kawałka krótkiego, treściwego i pamiętnego: Dixi Eugeniusza Rudnika. Następnie otwiera się przed nami szeroki Widok z oknaElżbiety Sikory, który wypadł moim zdaniem najatrakcyjniej pod względem „słuchowym” – obok Icon Denisa Eberharta. Są to najbardziej momentami „pejzażowe” utwory na płycie, w których skupienie i trud muzyków dały niesamowity efekt odtworzenia złożonej, rozdrobnionej i migotliwej faktury pewnych partii tych utworów. Przyjemność słuchania tak subtelnej i kreatywnej roboty jest naprawdę ogromna, magia brzmienia – nieodparta. Prócz tego mamy aż dwie reinterpretacje utworów Krzysztofa Knittla – Low Sounds oraz Norcetu, jednego z wcześniejszych utworów komputerowych, w znacznej mierze opartego na szumach (rzecz jest więc ciekawa z punktu widzenia warsztatowego). Album kończą Episodes Bohdana Mazurka, twórcy dla którego charakterystyczne jest używanie szczególnie szlachetnych, dopracowanych brzmień – rozpoznawalnych właśnie jako „brzmienia Mazurka”. I znów zeitkratzer zabrzmiał prawie jak oryginał.

 

Co jak dla mnie łączy wszystkie te wykonania, to szczególna atmosfera skupienia i twórczego napięcia. Mam wrażenie, że muzycy grają (czy „performują”) na granicy psychicznego napięcia czy wręcz wyczerpania, jakby możliwie najdokładniej naciągając ową delikatną „skórkę” zeitkratzerowego brzmienia, która ma „pokryć” reinterpretowyny oryginał jak najdokładniej i jak najnaturalniej. Zwracają zresztą na to uwagę i autorzy książeczki (skóra jest tym, co najgłębsze – powiada Michał Libera), i pomysłodawca okładki przedstawiającej detal (pomnika czy rzeźby) pokryty tkaniną... To wybitny i wyjątkowy album unikalnej urody.

 

 

ZEITKRATZER PLAYS PRES

Bôłt records, 2009

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura