Polska zaczyna coraz bardziej przypominać obóz dekoncentracyjny.
Baraki oddzielone transzejami, murami i zasiekami pod prądem w herbatce. Pilnie strzeżone przez straże i policje wszelkiej maści i chowu przed jakąkolwiek, nieautoryzowaną przez obozowe władze, migracją.
Włączenie każdego, nawet drukowanego pastucha, nieodmiennie budzi, uśpione już chyba w każdym mózgu, wirusy. Choćby po to, aby walczyć w oprogramowanych przez nich, symulatorach batalii i gier wojennych.
W naszym baraku coraz więcej młodych, krojących obozowe drelichy na modłę smokingów i z każdą chwilą pewniejszych, że nie ma już takiego pojęcia, jak zdrada, a polityczny pluralizm ery postpolityki polega przede wszystkim na szkodzeniu swoim.
Ożywiającym strupieszałą scenę polityczną, inicjującym ozdrowieńczy ferment wśród naszych, no i nieporównanie bardziej zyskownym od archaicznej, wiernej służby. A liczy się przecież suma zysków po każdej ze stron konfliktu, czyli przesądzające o wszystkim budżety.
Coraz częściej przybijający swoje tezy do drzwi naszych sławojek żądają uświadomienia sobie przez nas, że nawet jurgielt można roztropnie spożytkować, a mniej trupów na wojnie, to przecież więcej parobków i niewolników pod przyszłą rewolucję po niej.
A nam zostaje chyba tylko jedno. Zrobić im wszystkim na złość i umrzeć przed terminem.
Zniknie "dekoncentracja", zostanie tylko jeden barak i już nie będzie dla nich wyjścia. Będą musieli dobierać sobie wrogów spośród swoich.
I prawdopodobnie dopiero to ich w końcu zniszczy.
Sen złoty, śniony nieprzytomnie.
Tak samo wiarygodny, jak wizja ogólnonarodowej jedności w obliczu zmiany oficjalnego języka władz obozowych.
Inne tematy w dziale Polityka