" Bar w niewielkiej miejscowości to wdzięczne miejsce akcji książek Richarda Russo czy innych autorów opisujących prowincję amerykańską. U Anny Lamott bar U Jessie w nadmorskiej kalifornijskiej miejscowości mógłby wyglądać jak na którymś obrazie Edwarda Hoppera. Białe obrusy, samotna kobieta przy jednym stoliku, samotny mężczyzna przy innym. Słaby ruch popołudniowy. Stali goście, owszem, są codziennie, ale knajpka istnieje dzięki tym przelotnym - zastępom skautów wodnych, "wsiokom" z Południa, którzy zamawiają tonę frytek, cheesburgerów, shake'ów i coli.
Ale nie, nie jesteśmy w fast foodzie. U Jessie wieczorem przyrządza się gulasz jagnięcy, pije się porto, a Willie piecze placek z wiśniami albo ciasteczka maślane. Przy stoliku z widokiem na morze siedzą dwie staruszki. Mają po 80 lat. Jessie, właścicielka, czyta Emily Dickinson i Thomasa Mertona i narzeka, że Georgia, rówieśniczka, jest zajmująca niczym żywopłot. Willie, wnuk Jessie, to amorkowaty gej ze skłonnością do amfy. W kuchni króluje apetyczna 40-latka Louise, która myślami błądzi wokół tytułowego Joego Jonesa, który zdradził, wyjechał, ale na szczęście tęskni i pisze. " Knajpka U Jessie ma tę cechę, że przypadkowo się do niej wchodzi i zostaje się tu na lata, na zawsze. Tak było z Louise, Joe i Evą, kruchą, chorą nauczycielką. Nieszczęśnicy z kafejki U Jessie otaczają siebie nawzajem parasolem ciepła. Ani się obejrzymy okazuje się, że przychodzi śmierć. Zabiera kolejne osoby. I rozmaite ich gesty, a zwłaszcza lektury - okazują się przygotowaniem do niej. Ona sama wydaje się tutaj oswojona. Tym mocniej wiąże ich ze sobą. Lamott opowiada o życiu zagubionym, nieudanym bez zbędnych słów. Za to z urokiem. Chciałoby się powiedzieć - delikatnie."
Justyna Sobolewska z Gazety Wyborczej o książce "Joe Jones" Anne Lamott.
wyborcza.pl/1,75517,2826878.html

Anne Lamott na Nazarene University
Kolejna do mojej kolekcji. W poczekalni, gdyż w tym momencie zastanawiam się nad koncepcją Europy, wypranej z moralności, którą to funduje mi Jose Ortega y Gasset w "Buncie Mas".

Ostatnio nie piszę, bo zarywanie nocy przy kawie i na ostatnim bezdechu - nie dla mnie. W pewnym momencie n-ta kawa już nie wystarcza. Uwielbiam piątek = moment w którym kupuję białe wino, otwieram książkę, zapalam świeczki...Z anielskim spokojem na twarzy. Czytam. Im więcej tym lepiej - to ucieczka. Tym bardziej,ze wizja zastanego świata mnie już nie jara. Co najwyzej przeraza ? Nie, bo jaka to wizja, gdzie mieć jest ważniejsze od być?! Gdzie w pewnym momencie życie odwraca się o 180 stopni i żałujesz, budzisz się ze snu, myśląc, że ten zegar mógłby stanąć... Bo czy tak nie byłoby lepiej? Bez wiecznego pośpiechu, patrzenia na własny tyłek i zamykania sobie nawzajem drzwi. Może tak lepiej, bo kiedyś nikt nie pokusi się aby przestawić wskazówkę.To będzie Koniec. Pytanie czy taki, jakiego chcesz. Więc bawmy się aż do grobowej deski!
Inne tematy w dziale Rozmaitości