Chociaż to niemożliwe. A jednak. To wszystko było dziwne. Wiesz, miałem taki sen: śniło mi się, że jestem na sali sądowej. Kogoś sądzą. Przysłuchiwałem się ciekawie mowie prokuratorskiej. Wywód jasny, logiczny, nie pozostawiający złudzenia co do losu oskarżonego. Nie można mu było nic zarzucić. Spójny i sprawny. Oskarżyciel wykazywał jak krok po kroku człowiek, który miał być skazany, staczał się. Opisał kim był, co zostało mu dane i co z tego daru zostało.
Opowiedział, jak oskarżony roztrwonił wszystko. Mógł być malarzem, poetą, cieślą czy kimkolwiek, a został bydlęciem. Z miłości do pieniędzy, do władzy, z głupoty. Myślał, że okrada, a sam był okradany. Myślał, że wyostrza zmysły, że kształtuje swoją osobowość, że subtelnieje jego odczuwanie piękna, a w rzeczywistości tępiał i chamiał. Aż nie zostało nic. Tylko zwierzę. I dlatego zażądał dla niego kary śmierci. Mogłem tylko przyklasnąć. Wstałem więc i zacząłem klaskać oddając hołd doskonałości oskarżenia. Wtedy zwrócił się do mnie człowiek siedzący za stołem sędziowskim.
“Czy pana zachowanie, Brunner, oznacza, że nie ma pan nic na swoje usprawiedliwienie?” Klaskałem coraz to słabiej i słabiej, ale jednak klaskałem. Publiczność przyglądała mi się ciekawie, słychać było parsknięcia śmiechu, widziałem ironicznie wykrzywione usta pospólstwa. Głupio było tak przestać klaskać. Wreszcie jednak przestałem. Wydałem z siebie jakiś bełkot sprawiając zgromadzonym na widowni niebywałą radość. Śmiali się, szydzili ze mnie pokazując mnie sobie palcami. - Głupi! A! Jaki głupi! - dochodziły mnie okrzyki. Przez głowę przemknęło mi, żeby wszystkiemu zaprzeczyć. Zacząłem gorączkowo szukać możliwych tłumaczeń, konstruować pospiesznie moją linię obrony. Prześledziłem w pamięci wywód oskarżyciela starając się wyłowić nieścisłości, luki, czy przemilczenia. Niestety, nic nie znalazłem. Akt oskarżenia był doskonały. Zaprzeczanie mu oznaczałoby pogrążanie się jeszcze bardziej. Wykonałem jakiś bezradny gest dłonią. Zrozumiałem, że wszystko skończone. Żeby się bronić musiałbym być inteligentniejszy do oskarżyciela, a to nie wydawało mi się możliwe. “Pas, trzeba się poddać” pomyślałem. Wtedy pojawiła się ona.
- Pachnie na kilometr hollywoodzkim scenariuszem - skrzywił się Kloss.
- Nie mam wpływu na scenariusze własnych snów, niestety - odpowiedział poirytowany Brunner. Po prostu relacjonuję ci, co mi się przyśniło. Opowiadam ci intymne historie Kloss, więc mógłbyś być uprzejmiejszy.
- Przepraszam - odpowiedział Kloss potulnie, zmartwiony. Nie chciał urazić kolegi. - Już nic nie powiem - obiecał.
- No i całe szczęście - Brunner był wyraźnie urażony, ale kontynuował opowieść. - Pojawiła się ona. Była piękna. Szczerze mówiąc nigdy nie widziałem nikogo tak pięknego. Podeszła do ławy, za którą siedziałem, jak się wtedy okazało, ławy dla oskarżonego, i patrząc mi prosto w oczy powiedziała:”Masz jeszcze szansę, nie poddawaj się.” “Protestuję!” zawołał prokurator. Ale sędzia skinieniem dłoni zezwolił na odstępstwo od procedury. “Twoja szansa, to piękno, Brunner” rzekła do mnie tymczasem owa niezwykła kobieta. “Zabiłeś w sobie całe dobro i wyrzekłeś się prawdy. Ale jakimś cudem pozostała w tobie zdolność do odróżniania tego, co piękne, od tego, co szpetne. Uchwyć się tego i przykładaj do wszystkiego miary estetyczne, a może odzyskasz to, co stracone. Spójrz” - wskazała dłonią na dwie stare, bliźniaczo podobne kobiety siedzące naprzeciw. To moje siostry. One już nie potrafiłyby ci zaufać.
Jedna z nich to Kloto. W twoim śnie symbolizuje prawdę. Druga ma na imię Lachezis i broni dobra. Obydwie zestarzały się i zwiędły, bo zdradziłeś i jedną i drugą. Popatrz na mnie” - schwyciła dłonią za mój podbródek i skierowała moją twarz wprost ku swojej. Co powiesz o mnie? Czy brakuje mi czegoś?” “Nie” odpowiedziałem zgodnie z prawdą. “Jesteś, pani, bez skazy, jesteś doskonale piękna.” “A jednak” - uśmiechnęło się smutno uosobienie urody. “Spójrz” - podniosła w górę drugą dłoń, dotychczas ukrytą przed moim wzrokiem. Dłoń nie miała trzech palców. Zamiast nich sterczały ostrym kontrastem dla smukłości pozostałych dwu, krótkie, niezgrabne kikuty. “Niedoskonała, ale wciąż piękna. Czyż nie tak, Brunner” “Kto pani to zrobił?” zapytałem spierzchniętymi ustami, a w gardle poczułem cierpki smak narastającej wściekłości. “Pan” - odpowiedziało bóstwo. “Nie da się doprowadzić do uwiądu dwu tak, żeby nie dotknąć boleśnie trzeciej.” “To niemożliwe” krzyknąłem ile sił w płucach, ja nigdy...” “Nie kłam. Przez wzgląd na mnie” - położyła ocalały, wskazujący palec na moich ustach. “Odpowiedz sam sobie, czy będziesz potrafił mnie ubóstwiać mimo okaleczenia?”
“Tak”, zapewniłem żarliwie. ”Przy twojej, pani, urodzie to oszpecenie niknie i niewiele waży. Ten brak nic ci nie ujmuje pani, przeciwnie, on jakby dopełnia.” “Jeśli tak, to jesteś uratowany” jasna iskra śmiechu błysnęła w jej oczach. “Chyba już wiesz jak się bronić?” “Chyba tak...” Jakaś klapka otworzyła się w mojej skołowanej głowie. “Ale, pani... czy spotkam panią jeszcze?” - Mówię ci, Kloss, zakochałem się w niej jak nastoletni sztubak. “Na pewno” odpowiedziała “Choć niech pan cierpliwie czeka, nie wyrywa się wprzód... To niszczy. A kto niszczy przedwcześnie...” nie dokończyła. Odwróciła się wdzięcznie i odeszła wolnym, dystyngowanym krokiem. “Pani!” zawołałem za nią. “Jak pani na imię?” “Atropos” odpowiedziała ukazując swój półprofil. Była nie tylko piękna w tej chwili. Była potężna i bezlitosna. “Proszę” zwrócił się do mnie sędzia “czy teraz jest pan gotów na swoją obronę? Czy znajduje pan w mowie oskarżyciela jakikolwiek słaby punkt? “Tak” odpowiedziałem .”Chyba już tak” Po czym zebrałem się w sobie, aby móc spojrzeć na mojego przeciwnika. Stał na podwyższeniu, nieskazitelny w swoim wyglądzie, surowy, pewny siebie. Oczy miał niezwykłe, niesamowite, zimne jak oczy gada. I każde inne. Jedno nieruchome, jakby zmarłe, drugie - wnikliwe, głębokie i pełne życia, rozjaśnione złotą iskrą, jak wypolerowane. “Pana wywód, panie mecenasie, mimo swojej niewiarygodnej sprawności, spójności, niesprzeczności i zupełności ma pewien feler, który uniemożliwia wydanie ostatecznego wyroku.
Brak było w pana wywodzie piękna. Pan wywód, mecenasie, był suchy, poprawny, lecz nie porywający. A każde prawo pozbawione ukrytego w nim piękna jest martwe. Bo jeśli nie ma w nim piękna, to nie może być w nim ani prawdy, ani też nie może być dobre. “Bzdura!” krzyknął mój oskarżyciel. Stracił w jednej chwili swoją dystynkcję i elegancję. Wyglądał jak rozwścieczona bestia, jak uosobienie przemocy i siły. Pospólstwo na sali zaczęło buczeć i głośnymi okrzykami, gwizdami i tupaniem okazywać swoją dezaprobatę. “Dość” - sędzia jednym władczym ruchem dłoni uciszył wszystkich. “Jest w tym, co pan powiedział, Brunner, coś głęboko zastanawiającego. Dlatego, żebyśmy wszyscy mogli to spokojnie przemyśleć, ogłaszam przerwę.” Huknął drewnianym młotkiem w ławę podkreślając ostateczność swojej decyzji. “Jeszcze cię dopadnę” syknął w moim kierunku prokurator, a oko ze złotą iskrą zapłonęło szaleństwem. “Jeszcze cię dopadnę...” Obudziłem się. Nie chciałbym powielać obiegowych kalek, szanuję słowo, ale cóż, skłamałbym, gdybym powiedział, że nie obudziłem się zlany potem.
- Ten sen miał na ciebie aż taki wpływ, że dałeś drapaka? - zdziwił się Kloss.
- Sen, przeczucia, jak również to, że przez trzydzieści lat nigdy nic mi się nie śniło. W każdym razie, uciekłem. Wykorzystałem całe zaplecze swojego sprytu i inteligencji, swoją zdolność kamuflażu, żeby zniknąć z oczu funkcjonariuszom Trustu. Kiedy już poczułem się bezpiecznie, dopadło mnie obrzydzenie. Brzydziłem się sobą. Tym, że dałem się tak oszukać, że zakpiono ze mnie, wykorzystano moją pychę. Że przez wiele lat prowadzono mnie na smyczy, a ja, naiwny, myślałem, że to ja prowadzę. To obudziło we mnie złość. Nie tę ponurą, posępną, autoniszczącą złość i obrzydzenie, ale twórczą. Chęć walki. I podjąłem tę walkę. Bój o piękno, który się nigdy nie skończy. Dla mnie przynajmniej trwać będzie do czasu, aż zobaczę jedyną miłość mojego życia, piękną Atropinę. Wiem, że aby jej dostąpić, aby stać się jej godnym, ukończyć muszę bieg, a jeśli nie zwyciężę, jeśli zginę, to na ostatnim szańcu przegranej sprawy. Na straconym posterunku.
- To wszystko - Kloss zatoczył ręką obszerne koło - to twoja ostatnia reduta?
- Tak - potwierdził Brunner z dumą - to mój wilczy szaniec. Moje orle gniazdo. Okopy Zamku Świętej Trójcy.
- Książki - zamyślił się Kloss - to ma być broń przeciw szpetocie?
- Tylko piękne książki, Kloss. - Piękne na naszą, ludzką miarę. Tak jak piękna potrafić być dłoń, której obcięto trzy palce. Z kształtu pozostałych, z proporcji i budowy można odgadnąć doskonałość zamysłu, konstrukcji, perfekcyjność miary. Wszyscy ci piszący - spojrzał na grzbiety tomów - byli w jakimś sensie ułomni. Wszyscy odczytywali tylko część zapisanego gdzieś, doskonałego wzorca piękna. Zresztą, mam tutaj nie tylko literaturę. Gromadzę również nuty, sztychy, rysunki, plany architektonicznie, reprodukcje obrazów, nauki ścisłe, mapy, schematy - wszystkie piękne owoce ludzkiej myśli i wytwórczości. Są tego tysiące, dziesiątki, setki tysięcy. Każda rzecz, przetłumaczona na inny język oddaje miarę piękna tego innego języka. Mogę gromadzić i sto lat, a wiele jeszcze będzie przede mną!
- Jak duży jest twój antykwariat? - zainteresował się Kloss.
- O wiele większy niż mogłoby się wydawać - uśmiechnął się w odpowiedzi Brunner chytrze.
- Wiem, że w głównej sali są podwójne ściany - Kloss uznał za właściwe pochwalić się swoją spostrzegawczością.
- Podwójne? - uśmiechnął się Brunner tajemniczo. - Jest już dziesięć równoległych ścian. Antykwariat zajmuje już cały kwartał ulic. Kupuję dom po domu i ulicę po ulicy posługując się fikcyjnymi nazwiskami i firmami. A są jeszcze ukryte korytarze biegnące na pozór kanałów kanalizacyjnych głęboko pod ziemią. Są i inne miejsca, inne komnaty, w których składam swoje skarby. To prawdziwy labirynt, Kloss.
- Nie boisz się, że cię odkryją? Tak wielka praca nie może pozostać nie zauważona.
- Liczę na to, że ktoś, na tym szczęśliwszym ze światów mi sprzyja. I że nic się nie przydarzy, dopóki trwa przerwa w rozprawie. - Brunner przyoblekł twarz w nostalgiczną i arcyromantyczną maskę. W tej chwili wydawał się być naprawdę szczęśliwy.
- Czy wiesz, dla kogo to robisz? - zapytał Kloss cicho.
- Wiem, Kloss, wiem - Brunner przyjacielsko klepnął go w ramię. - Chciałbyś, żebym ci odpowiedział, że służę Bogu. Chciałbyś, żebym ci powiedział, że jest to Bóg chrześcijański, a mój sen był ostrzeżeniem przed sądem. Byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział, że ja w to wszystko wierzę. Ale nie mam też tej pewności wątpienia. Zwątpiłem w swój sceptycyzm. Służę pięknu, a jeśli w tej służbie dostąpię zaszczytu dostąpienia prawdy i okaże się, że treścią tej prawdy będzie absolutne dobro, to nie mam nic przeciwko temu. Póki co mam jeden cel - raz jeszcze zobaczyć tę kobietę z mojego snu i pokazać jej wszystko, czego już dokonałem i jeszcze dokonam. Chciałbym, żeby była zadowolona.
- Cóż, to samo w sobie jest piękne. O sobie mogę niestety powiedzieć, że służę tandecie.
- Tandecie? - zdziwił się Brunner.
- Tak - smutno przyznał Kloss i siąknął nosem. Potem teatralnie wbił oczy w grzbiet jednej z ksiąg i wyrecytował z przerysowanym żarem i patosem: - Kocham cię, Jane. Zmienił kąt siedzenia i dyszkantem zapytał z patosem nie mniejszym: - Ale czy naprawdę? Odwrócił się znów - głębokim, miękkim barytonem odpowiedział sam sobie obrzydliwie ciepło: - Ależ naprawdę, kochanie. Sam widzisz - mruknął zniechęcony - tandeta, szmira, podłość.
- Cóż, Kloss - Brunner wyglądał na rozbawionego. - Z formalnego punktu widzenia ten dialog był rzeczywiście nieco... płaski i mało odkrywczy, jednak trudno byłoby zarzucić mu coś złego w samej jego treści.
- Nie pocieszaj mnie - Kloss siąpnął raz jeszcze nosem - Jego zło tkwi w banalności. On trywializuje uczucie.
- Coś w tym jest - zgodził się Brunner. - Zerwij z tym - poradził po chwili zastanowienia.
- Właśnie podjąłem taką decyzję, nie wiem tylko, czy żona będzie zadowolona - Kloss wyglądał na rozdartego wewnętrznie.
- Na pewno - Brunner machnął ręką - jeśli zgodziła się na małżeństwo z kimś takim jak ty, to musi to być absolutnie świetlana postać.
- Też tak myślę - ochoczo potwierdził Kloss - tylko w odróżnieniu od twojej wybranki, jest kobietą z krwi i kości i właśnie... - Kloss spojrzał na zegarek - spóźniam się na obiad, a jej świetlaność ma jednak granice, które przekraczam. Tą granicą są zimne ziemniaki. To też banalne - skrzywił się przepraszająco.
- Nie, to akurat na swój sposób piękne - Brunner zamyślił się.
- Muszę już iść - Kloss wstał i niezręcznie otrzepał połę płaszcza. - Żałuję, że nie mogę zostać dłużej. Myślę, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
- Na pewno, może nawet szybciej niż myślisz - Brunner wyciągnął do Klossa dłoń, którą ten gorąco i serdecznie uścisnął.
- No tak, miałem wypożyczyć jakąś książkę - Kloss rozejrzał się wkoło. - W tym nadmiarze ciężko będzie coś wybrać...
- Podaruję ci jedną - Brunner wstał, podszedł do jednej z półek i wyciągnął cieniutki tomik oprawiony w skórę. - Sam to napisałem - spuścił wstydliwie oczy. - To sonety. Najdoskonalsza i najbardziej wymagająca z form. Spędziłem nad nimi kawałek swojego życia, ale nie żałuję. Nie są doskonałe i prawdopodobnie mają się nijak do dzieł arcytwórców gatunku. Ale to najlepsze, co mogłem napisać. Proszę - wręczył Klossowi książeczkę, a ten przyjął ją z nieco nieporadnym i zawstydzonym uśmiechem.
- Dzięki, Brunner, dzięki. Nie wiesz jak bardzo się cieszę. Swoją drogą, gdyby ktoś mi powiedział wtedy, kiedy trwała wielka wojna, że ty napiszesz sonety...
- Nie uwierzyłbyś? - roześmiał się Brunner.
- Nie - wyszczerzył zęby Kloss - za nic.
- Będziesz musiał zwątpić w prawdziwość niektórych swoich sądów o świecie i ludziach.
- W pewnym sensie, to tylko potwierdzenie mojego oglądu całokształtu rzeczy - Kloss pomachał trzymanym w ręku podarunkiem. - Życzę ci powodzenia!
- I ja tobie - zrewanżował się Brunner i odprowadził kolegę do wyjścia. Pożegnalny trel srebrnego dzwonka wybrzmiewał czas jeszcze jakiś w uszach Klossa, kiedy spiesznie pędził w stronę domu i wystygłego obiadu trzymając pod pachą małą książeczkę z wytłoczonym na okładce tytułem: SONETY. “Gdyby mi ktoś to wszystko opowiedział, nigdy bym nie uwierzył” powtórzył w myślach swoje niezwykle i - jak uważał - celne spostrzeżenie i spojrzał przyjaźnie na tomik mocniej ściskając go w dłoni, jako dowód na istnienie niezidentyfikowanych arcydzieł napisanych anonimowo przez Brunnera prowadzącego swój podziemny antykwariat.
Inne tematy w dziale Kultura