2.Вторая картина третьего явления
- Zapraszamy, zapraszamy towarzysze - Natalia Pietrowna Gawryłowa, gruba jak dwie beczki śledzi gięła się w dworskich ukłonach przed dwoma dostojnikami, też nie podłej postury. - Oto nasza sala konferencyjna - otworzyła przed nimi szeroko pomalowane na szary kolor drzwi. Za drzwiami na składanych krzesełkach siedzieli mieszkańcy Płochirowki oczekując znamienitych gości, którzy przyjechali aż z samej Moskwy, żeby zapoznać się z postępami w budowie w pełni komunistycznego społeczeństwa.
Za prezydialnym stołem zastawionym butelkami i talerzami z jedzeniem siedział sam Pierwszy Sekretarz komitetu obwodowego Gawryłow, który zobaczywszy swoją żonę w otoczeniu gości zerwał się, zeskoczył mimo pokaźnej również tuszy z obitego zielonym suknem podwyższenia i truchcikiem pobiegł na spotkanie.
- Ach, jaka to radość móc gościć towarzyszy! - rozpływał się ściskając ich dłonie - Proszę, proszę, za stół prezydialny, usiądźcie... Wstać! - ryknął odwracając się do stłoczonych mieszkańców. Wstali posłusznie i jak na komendę zaczęli bić gromkie brawa. Oficjele przeszli przez szpaler rozentuzjazmowanej publiczności prowadzeni przez Gawryłowa, aż zasiedli na przygotowanych dla nich miejscach. Dopiero wtedy odważyli się dołączyć do nich gospodarze.
Zonia - miejscowa komsomołka obdarzona największym biustem i największą ilością własnych zębów usługiwała przy stole i widać było, że towarzysze z Moskwy są coraz bardziej zadowoleni. A kiedy przekonali się, że w butelkach po wodzie sodowej jest nienajgorszy samogonek, to twarze rozjaśniły im się szczerymi uśmiechami. Błysnęli równymi szeregami metali. Ten ważniejszy złotem i srebrem, a ten mniej ważny samym srebrem.
Od razu widać, że ze stolicy! Gawryłow poczekał, aż ugaszą pragnienie i postanowił szybko odbębnić część oficjalną, żeby ich - niech wiecznie żywy Włodzimierz Uljanowicz uchowa - nie zanudzić i żeby mogli w niedługim czasie przejść do jego gabinetu na mniej oficjalną część obchodów.
- Może ja, szybko, referat wygłoszę... Króciutki... ale treściwy - zaproponował modulując głos tak, żeby jak najbardziej przypominał skamlenie,
- Ta, ta - odpowiedział mu ten srebrnousty z pełną buzią - Wygłoście, wygłoście. Spojrzał na Gawryłowa z sympatią prezentując wystający spomiędzy grubych warg ogon wędzonej ryby. Gawryłow zerwał się zagarniając plik kartek i szybciuteńko wspiął na mównicę. Rozłożył kartki na stole i zaczął mówić wyuczony tekst, napisany przez jego żonę (bądź co bądź, rusycystkę). Od czasu do czasu spoglądał na notatki, czy wszystko według planu, ale szło mu dobrze. Przynajmniej na początku.
- Towarzysze - zaczął. - Na samym wstępie chciałbym powiedzieć, jak wielki to zaszczyt móc gościć was tutaj, przybywających z gospodarską wizytą do naszego skromnego obwodu. Nasz obwód jest niewielki, ale silny ideą Wielkiego Października - huknął gromko, a mieszkańcy na umówiony i dany przez Gawryłową znak zareagowali spontanicznym entuzjazmem. - Wielkiego Października - powtórzył. - Ta idea zmusza nas, współcześnie żyjących, do dorównania osiągnięciom największych rewolucjonistów. Tak, aby proces historyczny zmierzający do budowy ogólnoświatowego, komunistycznego społeczeństwa nie spowalniał i nie wytracał swojego impetu, ale wręcz przeciwnie: przyspieszał i nabierał tempa...
Zatrzymał się na chwilę, żeby pauzą podkreślić wagę wymyślonego przez żonę chwytu retorycznego. Ponieważ chciał aby wyglądało, że patrzy gdzieś w dal ku promiennej przyszłości, zawiesił wzrok na oknie, za którym słabo widoczne przez śnieżną kurzawę majaczyły kontury pobliskich zabudowań oddzielonych od świetlicy pustą przestrzenią kołchozowego placu. Jakiś szary cień przemknął wzdłuż budynków. “Wilk” pomyślał Gawryłow. “Nie” zaprzeczył sam sobie ”To nie wilk. Za mały. To chyba pies”. Niespodziewanie dla niego samego usłyszał głos i zobaczył obraz. Ciemne ładownie statku. Dwu ludzi stojących nad otwartym lukiem. Nagłe poruszenie w ciemności. Ruch setek tysięcy skrzydełek. To muchy! Krzyk przerażenia dobiegający z góry, odgłosy torsji. Słabe światło rozjaśniające wnętrze pomieszczenia. Jakby gałązki. Na gałązkach pierścienie. Złote. Pierścionki z oczkiem i bez, obrączki. Ciężkie, misternie zdobione i proste. Gałązki z pierścieniami? Nie, to nie gałązki. To palce, ludzkie palce.
Tysiące ludzkich palców w ładowni statku. “Niedorzeczne...” pomyślał. Otrząsnął się i rzucił okiem na kartkę. Zaczął czytać dalej: - Musimy pozostać wierni rewolucyjnym ideałom, które zalęgły się przed laty w matce Rosji... Zalęgły się - powtórzył - jak muchy obsiadające ścierwo. Ludzkie ścierwo... - czytał, a litery zamazywały się przed jego oczami, zdawały się tańczyć, zanikać i pojawiać na nowo z całą wyrazistością kształtów misternych zawijasów, jakby nie były pisane na maszynie, ale odręcznie, przypominając jakieś pradawne hieroglify dawno wymarłej cywilizacji. - Obsiadły i zaczęły domagać się coraz więcej i więcej... Najpierw ofiar z ludzi. Dostały więc parę milionów ludzi. I jeszcze kilka. I jeszcze. Potem zażądały żywych.
Ich serc, sumień, umysłów. Chciały i młodych i starych, bez różnicy. Wykształconych i prostych. Dostały pieniądze od tych samych bankierów i imperialistów, do których nienawiść tak uroczyście proklamowały. Ale były honorowe, bo kiedy przyszedł czas zwrotu zaciągniętych długów, płaciły idee w terminie. Złotem. Dużo wysłały statków ze złotem do imperialistycznych portów. Wysyłały, co ludzie dawali. Pierścionki panienek i pierścienie kupców, sygnety oficerów i popów. Razem z palcami, bo potrzeba było być wiarygodnym i brakowało czasu na ściąganie złota z palców.
Że co? Że to moment? Pomnóżcie moment razy milion, uczyńcie moment momentem statystycznym, a zobaczycie jak głupi moment zmienia się w lata. Taka mała oszczędność spotęgowana przez milion, to wielka oszczędność. Imperialistyczni bankierzy są chciwi i żądają wielkich odsetek. A tylko jeśli widzą, że dłużnik płaci w terminie, zgadzają się dać jeszcze i jeszcze... Tej wielkiej idei, idei komunizmu zawdzięczamy, że niewiele czasu trzeba było, żebyśmy z kułaków, wyzyskiwaczy, studentów, policmajstrów, malarzy, pisarzy i poetów zamienili się w prawdziwe... - zawiesił głos, bo pamiętał o zasadach wygłaszania mów - świnie.
Lochy, jak moja żona, Knury, jak, nie przymierzając, ja, warchlaczki, jak nasi szanowni goście i prosięta, jak wy drodzy grażdanie. Dlatego proszę was i napominam, w imię istoty człowieczeństwa, zawróćcie z tej drogi... Jest jeszcze czas, żeby nasze ryje zmieniły się z powrótem w ludzkie twarze. Żebyśmy na powrót zaczęli sączyć zamiast chlać, smakować, zamiast żreć, modlić się, zamiast chrząkać, kochać się, zamiast parzyć, pisać zamiast bazgrolić, śpiewać, a nie wyć, mówić, a nie chrzka i kwiczeć. Gawryłow skończył, otarł kropelki potu z czoła i odwróciwszy się ku prezydialnemu stołowi spodziewał się znaleźć oczekiwaną aprobatę w oczach swojej połowicy Gawryłownej. Natknął się na coś, czego jeszcze w jej oczach nie widział. Dwa bezlitosne sztylety spojrzeń, dwie nakierowane ku niemu eksplozje świeżo narodzonej nienawiści i odrazy. Rybi ogon wciąż wystawał z ust srebrnoustego, a srebrno-złoty patrzył na niego i liczył lata zesłania, a jakby nie liczył, to tak czy siak wychodziło dożywocie.
Inne tematy w dziale Kultura