Marek Zagrobelny funkcjonuje dziś w przestrzeni publicznej przede wszystkim jako wyrazista postać medialna: bezkompromisowy komentator, konsekwentnie prowokujący, nastawiony na maksymalizowanie zasięgów, nawet kosztem własnej wiarygodności. To model kariery dobrze znany z polskiego internetu, wielu jego poprzedników kończyło w sądach, z publicznymi przeprosinami na profilach społecznościowych lub całkowitym zniknięciem po ujawnieniu niewygodnych faktów z przeszłości. W tym sensie Zagrobelny nie jest zjawiskiem nowym. Jego droga jest jednak bardziej złożona i, paradoksalnie, ciekawsza.
Bo zanim stał się tym, kim jest dziś, był politykiem Prawa i Sprawiedliwości. I to właśnie ta przeszłość stanowi fundament całej jego obecnej działalności.

Zagrobelny był członkiem PiS przez dwanaście lat. W 2015 roku, tuż po przejęciu władzy przez partię Jarosława Kaczyńskiego, zdecydował się z niej odejść. Oficjalnie (jak sam tłumaczył) z powodów „wewnętrznej przemiany”. Warto przypomnieć, że był to moment szczególny: PiS funkcjonował wówczas w zupełnie innym wizerunku niż dekadę później. Kampania Andrzeja Dudy i Beaty Szydło budowała obraz ugrupowania prospołecznego, wręcz socjalnego, wyraźnie odcinającego się od radykalizmu, do którego dziś konsekwentnie i bezmyślnie zmierza. Kontrast między tamtym PiS a partią z 2025 roku jest uderzający.
Po odejściu z polityki Zagrobelny zwrócił się ku publicystyce. Przez długi czas jego nazwisko funkcjonowało w cieniu etykiety „byłego polityka PiS” i była to etykieta używana bardzo świadomie. Marketingowo to ruch logiczny: książka o PiS napisana przez byłego członka partii sprzedaje się lepiej niż nawet najbardziej rzetelna analiza autorstwa zewnętrznego obserwatora. Zagrobelny doskonale to rozumiał i konsekwentnie wykorzystywał.

Jednocześnie jego realna pozycja w strukturach PiS pozostaje niejasna. Brakuje publicznie dostępnych informacji o pełnionych funkcjach, znaczącej działalności czy udziale w wyborach parlamentarnych. Wiadomo jedynie o epizodach samorządowych, które, jak powszechnie wiadomo, nie stanowią trudnej bariery wejścia na partyjne listy. Sam Zagrobelny chętnie uzupełnia tę lukę narracyjną kuluarowymi opowieściami, przemycanymi w książkach i mediach społecznościowych.
Po wyborach prezydenckich w 2025 roku sugerował na przykład, że już dekadę wcześniej miał wiedzę o mechanizmach zabezpieczania wyników wyborczych przez PiS, m.in. poprzez tzw. Ruch Obrony Wyborów – lokalne struktury pilnujące procesu liczenia głosów, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach wschodniej Polski. Narracja ta brzmi atrakcyjnie i wpisuje się w schemat historii „nawróconego insidera”. Pojawia się jednak zasadnicze pytanie: czy szeregowy członek partii, bez realnych wpływów, bez powiązań z centralą przy Nowogrodzkiej, bez udziału w wyborach krajowych i bez medialnej ekspozycji, miałby dostęp do informacji o tak wrażliwym charakterze? Tym bardziej że, mimo zmiany władzy, żadnych oficjalnych zawiadomień do prokuratury Zagrobelny nie złożył, choć opisywane czyny nie podlegają przedawnieniu.
Istotnym elementem tej historii jest Norwegia. W 2015 roku Zagrobelny przeprowadził się do Oslo, co znacząco poszerzyło jego pole manewru. Fizyczna odległość od Polski, częściowa anonimowość i brak realnych konsekwencji prawnych sprawiły, że jego język stopniowo radykalizował się. Agresja słowna, balansowanie na granicy mowy nienawiści i permanentna prowokacja stały się jego znakiem rozpoznawczym.
Nie jest to jednak strategia przypadkowa. Zagrobelny nie blokuje krytyków, świadomie podsyca konflikty, porównuje Polskę z Norwegią w sposób często ocierający się o ojkofobię, a następnie, po eskalacji, przyjmuje rolę ofiary internetowego hejtu. To mechanizm dobrze znany i co ważne, skuteczny. Nie funkcjonuje w bańce wzajemnej adoracji jednego środowiska politycznego; przeciwnie – żywi się sprzeciwem, oburzeniem i atakiem.

Trzeba uczciwie przyznać: ta strategia działa. Pod jego wpisami dominują krytyczne komentarze, ale zasięgi idą w setki tysięcy wyświetleń. Kilka tysięcy reakcji to norma. W konsekwencji monetyzacja tej „popularności” jest jak najbardziej realna.
Drugim elementem, którego nie sposób mu odmówić, jest warsztat pisarski. Jego książka „Pokochać PiS” – dziś już w wielu miejscach nieaktualna merytorycznie – była sprawnie napisana, wciągająca i narracyjnie atrakcyjna. Czytało się ją dobrze, nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy część opisywanych wydarzeń można poddawać w wątpliwość, wiedząc, jak marginalna była jego rola w samej partii.
I właściwie na tym lista plusów się kończy. Bo skala społecznej szkodliwości tej działalności znacznie je przewyższa. Od konsekwentnego podważania zaufania do procesów demokratycznych, przez brutalizację języka debaty publicznej, aż po realny wpływ na polityczne emocje w kraju, z którym Zagrobelny od dekady nie ma bezpośredniego związku.
Można odnieść wrażenie, że znaczna część jego najbardziej radykalnych wypowiedzi jest tworzona cynicznie, z pełną świadomością ich funkcji. Obraz antypisowca, który prezentuje, bywa tak przerysowany, że aż niewiarygodny – bardziej performans niż autentyczna postawa. W efekcie szkodzi środowisku, które nominalnie reprezentuje. Nie bez powodu pojawiają się głosy, że właśnie taka forma „uśmiechniętego hejtu” mogła zniechęcić umiarkowanych wyborców i pośrednio przyczynić się do porażki Rafała Trzaskowskiego w 2025 roku.

To uniwersum jest fascynujące nie dlatego, że odkrywcze czy intelektualnie pogłębione, ale przez swoją nieprzewidywalność, eskalację absurdu i logiczne fikołki pojawiające się z zadziwiającą regularnością. I choć nie wszystko da się tu opisać w jednym tekście, jedno jest pewne: Marka Zagrobelnego nie da się już ignorować. Nie dlatego, że mówi rzeczy ważne – ale dlatego, że doskonale nauczył się grać na emocjach.
Kaszkiet
Inne tematy w dziale Polityka