"Pine Ridge" - kadr z filmu
"Pine Ridge" - kadr z filmu
Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski
436
BLOG

Szarości i kolory Pine Ridge

Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski Kultura Obserwuj notkę 0

Pine Ridge to chyba najbardziej znane miejsce na mapie indiańskiej Ameryki. To tu, nad Wounded Knee Creek, doszło do ostatniej dużej masakry 300 bezbronnych Indian z grupy Minniconjou w 1890r., w czasach popularności Tańca Ducha mającego przywrócić dobre czasy dla upokarzanych Indian. To tu, też w Wounded Knee, w 1973r. doszło do głośnej okupacji wioski przez bojowników American Indian Movement (AIM) i tu kształtowała się panindiańska wspólnota ideowa w XXw. To tu Russell Means, nieżyjący już dziś, historyczny przywódca AIM proklamował powołanie republiki Lakotah, autonomicznego samorządu Siuksów.

W filmowym „Rezerwacie Pine Ridge” nie ma nawiązania do czasów Tańca Ducha, ale co chwila znajdujemy nawiązanie do trudnych współczesnych czasów tego III świata Indian. Tak, Pine Ridge to najbiedniejszy region w Ameryce Północnej, gdzie alkoholizm, narkomania i cukrzyca zbierają swe obfite żniwo.

„Rezerwat Pine Ridge” to obraz wielkiej biedy, braku perspektyw, to życie ludzi zmagających się ze wszystkimi chyba przeciwnościami losu. Wielki żal chwyta za gardło, gdy widzi się młodych Lakotów, potomków walecznych przedstawicieli ich narodu, którzy kiedyś rozpalali wielkie emocje, którzy dzisiaj tułają się po stacjach benzynowych, po zniszczonych osadach rezerwatu, głośno mówiących o szukaniu okazji do wyprowadzenia się stamtąd.

Atmosferę filmu ustawiają słowa młodego Lakota, który – nim jeszcze pojawi się pierwszy obraz filmu – zza ekranu mówi gorzko: „Większość ludzi myśli, że nadal żyjemy w tipi. Kurwa, mamy domy, stary. To jest głupie, stary, ale mamy domy do zamieszkania. Mamy przyczepy. Mamy domy i przyczepy. Myślisz pomyśleć o pierdolonym gettcie w pierdolonym Los Angeles i Nowym Jorku? Całe nasze pieprzone miasto to jedno wielkie, stare pieprzone getto. Mogę postawić sto dolarów, że każdy, kto mieszka w rezerwacie, chce stąd wypierdalać, wiesz? Nikt nie chce tu mieszkać. Kto by chciał? Wszyscy starają się rozwijać i zarobić trochę pieniędzy, aby wydostać się, kurwa, stąd, człowieku. Modlimy się za naszych ludzi, aby było lepiej, stary. Codziennie. Każdego pieprzonego dnia, człowieku, staramy się, ale wiesz, to nasza ziemia, wiesz? To jest to, co biali dali pozostawili. Dali nam pieprzone gówno…”.

A potem chodzimy po rezerwacie z młodymi Lakotami słuchając ich opowieści o życiu, o ich marzeniach. Widzimy szarą codzienną rzeczywistość. Są tam miejsca przypominające dzikie wysypiska śmieci, na których żyją ludzie. Widzimy odrapane i brudne domostwa, widzimy dzieci karmione makaronową breją, kąpiemy się w młodzieżą w starym wyrobisku wypełnionym brudną wodą. Trzymamy kciuki, by ktoś chciał od młodego chłopaka kupić nowy namiot z wyposażeniem, by mógł do jechać do Pine Ridge i potem jechać dalej. Szmer gniewu przechodzi przez kino, gdy kamera towarzyszy kilkuletniej dziewczynce, dla której jedyną zabawą w tej chwili jest bicie kota brudną szczoteczką do zębów. Ciarki przechodzą po plecach, gdy słyszymy o molestowaniu, o nocnych walkach gangów w rezerwacie, o piciu, o bijatykach.

Ale przy całej tej przygniatającej beznadziei jest w tym filmie jakaś siła. Siła budząca nadzieję. Dziewczyna, która przed chwilą kąpała swoją małą córeczkę z starej wannie, staje na tle szarego krajobrazu z narzuconym kolorowym kocem i w rytm dźwięków indiańskich bębnów wykonuje taniec, którym – jak się domyślamy – szykuje się na święto powwow i potem długo wpatruje się w dal, jakby myśląc o lepszym życiu.

Młodzi Indianie Lakota z zapuszczonymi długimi włosami chodzą po cmentarzu i przy grobach swych bliskich i ludzi ważnych dla tej społeczności ofiarowują szczyptę tytoniu modląc się i wypowiadając lakockie „mitakuye oyasin” (co dosłownie znaczy „wszyscy jesteśmy spokrewnieni”).

Jest jakaś duma i nadzieja w rzuconym od niechcenia komentarzu młodego chłopaka, próbującego remontować stary samochód, że w ma w swojej rodzinie babkę, zaangażowaną niegdyś w działalność AIM i że z tego tytułu jego rodzina zasługuje na szacunek. Albo wtedy gdy mówi, że jego wujem jest ten, co siedzi w więzieniu za zabicie dwóch agentów FBI. To nawiązanie, choć bez nazwiska, do Leonarda Peltiera, jednego z liderów AIM, oskarżonego na podstawie wątpliwej jakości procesu sądowego o zabicie agentów FBI podczas „kryzysu w Oglala” w latach 70. XX w. Peltier jest obecnie najgłośniejszym więźniem politycznym, o uwolnienie którego są prowadzone kampanie na całym świecie.

Ta siła pojawia się też, gdy widzi się młodych Indian będących „kustoszami pamięci” cmentarza w Wounded Knee, którzy mówią o masakrze z 1890r., jak i o późniejszej akcji American Indian Movement. A to wszystko na tle plakatów AIM, okupacji z 1973r. Dużo nadziei jest też w słowach innego młodego człowieka marzącego o zostaniu rangerem, „by chronić ziemię i zwierzęta”.

Nie ma w filmie barwnych korowodów podczas wielkich festiwali powwow, nie ma kolorowych pióropuszy i wojowników na koniach, świat współczesnych Indian w Pine Ridge jest pokazany taki, jaki jest w rzeczywistości. Bez upiększania i bez przesadnych odwołań do historii. To film skupiony na czasach dzisiejszych i na emocjach młodych Indian tu i teraz.

Szedłem do kina znając opinie tych, którzy zeń wychodzili rozczarowani. Niezadowoleni rozedrganą kamerą, zbyt długimi ich zdaniem obrazami. Nie chcę polemizować z nimi, bo każdy ten film rozumie i odbiera inaczej. Ja przyjmuję, że film dokumentalny, bo takim jest „Rezerwat Pine Ridge”, rządzi się swoimi prawami, a i autorka filmu chciała pokazać rezerwatową rzeczywistość na swój sposób.

Jedno, o czym warto pomyśleć, w przypadku gdyby film miał trafić na DVD – a trafić powinien! - to książeczka z rozbudowanym komentarzem i opisem realiów społecznych i politycznych w tym rezerwacie. Coś co wyłapywałem od razu – jak flaga Lakota na policyjnym wozie, symbolika AIM i Wounded Knee, odwołania do historii rzucone mimochodem – nie jest w żadnej mierze oczywiste dla tych, którzy tej historii nie znają, a życie Indian w rezerwacie odbierają jedynie w kategoriach pewnej egzotyki.

Już o tym wspominałem, ale powtórzę w tym miejscu; wielki szacunek należy się tym, którzy zadecydowali o pokazaniu tego filmu podczas „Transatlantyku” w Poznaniu. Nie jest film łatwy, o czym świadczy kilka przypadków wyjścia z kina w połowie pokazu, ale przez to piękny, zmuszający do myślenia. I do autorefleksji, że jednak w Polsce pod wieloma względami mamy łatwiej.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura