Rafał Broda Rafał Broda
486
BLOG

Opowieść o tym, jak Roman Giertych wdarł się na scenę polityczną

Rafał Broda Rafał Broda Partie polityczne Obserwuj temat Obserwuj notkę 17

Chaos permanentnie utrzymywany w polskiej polityce od czasu stanu wojennego tworzył sytuację, w której ważne funkcje polityczne często obejmowali ludzie  całkowicie zaprzeczający powinnościom wynikającym ze słów modlitwy Ks. Piotra Skargi: „…Wszechmogący wieczny Boże, spuść nam szeroką i głęboką miłość ku braciom i najmilszej Matce, Ojczyźnie naszej, byśmy jej i ludowi Twemu, swoich pożytków zapomniawszy, mogli służyć uczciwie…” 


Wchodzili do polityki, wykorzystując niedojrzałość naszej demokracji i zawsze posługując się kłamstwem. Różnych przykładów z całej przestrzeni minionych lat jest niestety wiele, od Lecha Wałęsy, po szczególnie drastyczny przykład Donalda Tuska, który kompletnie nie odróżnia kłamstwa od prawdy. Jedną z bardziej negatywnych i wciąż aktywnych postaci w polskiej polityce jest Roman Giertych, który w tajemniczy sposób przetrwał dotąd zawirowania i upadki wymiatające zwykle polityków ze sceny. Do 2001 roku niewielu wiedziało o jego istnieniu, ale ci, którzy interesowali się biegiem spraw politycznych w Polsce wiedzieli, że wnuk Jędrzeja Giertycha i syn profesora Macieja Giertycha - Roman przygotowywał się do wejścia w politykę reaktywując organizację Młodzież Wszechpolska. Wikipedia pod hasłem Roman Giertych podaje:   „Był członkiem Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego i Stronnictwa Narodowego, którego działacze w 2001 utworzyli Ligę Polskich Rodzin”.

 
Można pewnie powiedzieć, że ci działacze współtworzyli LPR, ale bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że oni LPR przejęli. Opiszę więc prawdziwą historię tworzenia LPR sprzed ćwierć wieku, bo to świadectwo może być dobrym przykładem pokazującym jak ludzie niegodni, a w tym przypadku Roman Giertych, wślizgują się do wielkiej polityki oszustwem. Być może będzie ten opis materiałem przydatnym dla historyków analizujących trudny czas kształtowania się polskiej sceny politycznej po 1989 roku, ale może też będzie  trochę moim rachunkiem sumienia i przyznaniem, że w jakiejś mierze sam  bezwiednie przyczyniłem się do kariery R.G. Potrzebę napisania tego wspomnienia odczuwałem już dawno, obserwując obrzydliwą rolę, jaką dzisiaj Roman Giertych wciąż odgrywa w polskiej polityce. Może ta historia pokaże przykład, skąd się tacy ludzie biorą w polityce. Jak się wdzierali na scenę polityczną i zyskiwali złowrogi wpływ na bieg polskich spraw? To będzie moja relacja jako bezpośredniego uczestnika wydarzeń, ale najpierw muszę wyjaśnić, skąd ja się w tym wszystkim wziąłem.


Nigdy nie chciałem włączać się w bezpośredni udział w aktywnej polityce, bo zdecydowanym priorytetem były dla mnie badania naukowe w dziedzinie fizyki jądrowej. Tutaj najlepiej się spełniałem, z narastającym z biegiem lat przekonaniem, że uczestniczę w czymś ważnym dla Polski. Zawsze jednak byłem też zainteresowany sprawami politycznymi, a udział w procesach kształtujących Polskę przyjmowałem jako swój patriotyczny obowiązek. Z tych  działań przywołam jedynie to, co przywiodło mnie na obrzeża aktywnej polityki. Byłem współzałożycielem (także wieloletnim przewodniczącym Rady Politycznej) Klubu „Myśl dla Polski”, w którym uczestniczyło grono kilkudziesięciu osób z krakowskiego środowiska akademickiego. Najważniejszym osiągnięciem tego stowarzyszenia było zorganizowanie w 1999 roku ogólnopolskich debat pod hasłem „Dokąd zmierzasz Polsko?”, które zgromadziły blisko stu uczestników z tytułami i stopniami naukowymi. Podsumowanie tych obrad zawarto w Raporcie „Dokąd zmierzasz Polsko?”, który podpisało 52 naukowców. Raport był opublikowany w Naszym Dzienniku, a wkrótce doceniono jego wagę i wydrukowano w blisko milionie egzemplarzy. Raport był całkowicie przemilczany w mediach głównego nurtu, ale i tak odegrał znaczącą rolę w integracji środowisk patriotycznych. Ten dokument po raz pierwszy jednoznacznie negatywnie oceniał dotychczasowy kierunek przemian w Polsce i wzywał do jedności wszystkie siły patriotyczne, aby tę sytuację zmienić. Z perspektywy czasu, jako główny autor Raportu wiem, że tutaj miała swój pra-początek Liga Polskich Rodzin, która w 2001 roku wystartowała z sukcesem wyborczym (8%), a przejęta przez Romana Giertycha  uległa później unicestwieniu.


Latem 2000 roku zaproszono mnie do siedziby tygodnika Nasza Polska, gdzie zostałem przekonany do uczestnictwa w tworzeniu nowej partii o nazwie Liga Polska. Pomysł był ciekawy, bo miał powiązać polityczne działania wewnątrz Polski z aktywnymi środowiskami Polonii w całym świecie. Reprezentant Polonii szwajcarskiej dr hab. Jan Pyszko miał przewodniczyć nowej partii, ponieważ cieszył się podobno rozległymi kontaktami z Polonią wielu krajów. Zgodziłem się w tym uczestniczyć, a przekonał mnie do tego mój Przyjaciel – śp. kpt ż.w. Zbigniew Sulatycki i wkrótce stałem się jedną z trzech osób firmujących rejestrację partii Liga Polska w czerwcu 2000 roku. Przewodniczący partii - Jan Pyszko był majętnym człowiekiem, zasłużonym w wielu charytatywnych inicjatywach na Zaolziu skąd się wywodził, był wspierany przez szwajcarską Polonię, ale wbrew początkowym zapewnieniom jego kontakty z Polonią w innych krajach okazały się być raczej śladowe. Szybko rodziły się moje wątpliwości, bo mijały miesiące, a wbrew oczywistym potrzebom Pyszko nie inicjował żadnych dyskusji, ani działań. Przekonywano mnie, że wizytuje i mobilizuje Polonię w różnych krajach, jednak ten bezruch był mocno niepokojący. W obszernym tekście opisałem więc jak ja sobie wyobrażam funkcjonowanie LP i przesłałem to w listopadzie do Redakcji Naszej Polski jako roboczy tekst, którego fragmenty mogą być użyte, gdy będziemy gotowi do pierwszego wejścia na scenę publiczną. Potem sprawy szybko się potoczyły.


W pierwszy dzień nowego roku 2001 w Radiu Maryja wystąpili Roman Giertych i Witold Hatka, którzy przekazali do publicznej wiadomości powstanie nowej organizacji o nazwie Liga Rodzin. W trakcie tej audycji zadzwonił do mnie Pyszko z prośbą, bym się połączył z RM i przekazał informację o zarejestrowanej w sądzie naszej partii Liga Polska, bo słowo „Liga” w nazwie nowej organizacji raczej nie mogło być przypadkowe i wskazywało na jakiś rodzaj dywersji. Udało mi się wejść na antenę RM i przekazałem wiadomość, że od kilku miesięcy mamy zarejestrowaną w sądzie partię Liga Polska, która ma być partią wspólną dla Polaków mieszkających w Polsce i tych rozproszonych w światowej diasporze. Wyraźnie pojednawczo wobec dwóch gości Radia, ale zwracając uwagę na zaskakujące podobieństwo nazw, wyraziłem przekonanie, że także będziemy mieć wspólne cele, a to powinno skłaniać do wzajemnej bliskiej współpracy. Nazajutrz ukazało się nowe wydanie tygodnika Nasza Polska z obszernym artykułem o Lidze Polskiej, którego treść była w większości zlepkiem fragmentów mojego wyżej wspomnianego roboczego tekstu. Zaskoczył mnie dołączony lakoniczny komunikat Jana Pyszko, w którym zadeklarował, że wyklucza on jakąkolwiek współpracę z Giertychem i Hatką. Ta deklaracja, złożona bez żadnych konsultacji, była ostrzeżeniem, że dzieje się coś niedobrego z nową inicjatywą. Po wielu latach przyznaję, że Pyszko miał akurat w tej sprawie rację i bardziej właściwie oceniał Giertycha, ale wtedy za najważniejszą potrzebę uznawałem szerokie otwarcie LP na wszystkie środowiska patriotyczne, jeśli nie ma mocnych faktów podważających prawdziwość takiej ich motywacji. Tak też przedstawiłem Pyszce mój punkt widzenia, a zarysowana wyraźnie różnica osłabiła wiarę w powodzenie inicjatywy Ligi Polskiej, tym bardziej, że partia trwała w jałowym biegu. Pojawił się nawet pomysł, by mnie uczynić przewodniczącym LP, a to jeszcze bardziej zbudowało wzajemną nieufność, mimo że ja nie miałem takich planów. Dzisiaj dr. Jan Pyszko już nie żyje i nie wiem kim naprawdę był ten człowiek, jakie rzeczywiście miał zamiary. Było jednak jasne, że perspektywy rozbudowy Ligi Polskiej rysowały się marnie, a świadomość potrzeby o wiele szerszego jednoczenia stawała się oczywista.

 
Skontaktował się ze mną prof. Maciej Giertych z prośbą o spotkanie. Przyjąłem go w swoim mieszkaniu i wysłuchałem jego opowieści o bezowocnych staraniach Stronnictwa Narodowego, by zdobyć choćby jeden mandat poselski jako przyczółek dla ich politycznego rozwoju. Prosił o wsparcie w budowie szerszego porozumienia, w którym byłoby miejsce dla SN. Przekazałem mu, że jestem zwolennikiem szerokiego porozumienia, w którym powinno się znaleźć miejsce dla każdego prawdziwie prawicowego ugrupowania, także dla SN. Tym samym wyraziłem pogląd sprzeczny z postawą Jana Pyszko, ale zbieżny z poglądami wielu członków LP i nieskrywany przed Przewodniczącym Ligi. Wkrótce byłem zaproszony przez mec. Marka Kotlinowskiego na spotkanie Ligi Rodzin w Krakowie, gdzie ustaliliśmy współdziałanie i wtedy po raz pierwszy uznaliśmy, że właściwą nazwą dla naszego porozumienia będzie Liga Polskich Rodzin. Dla wszystkich było oczywiste, że jest to zalążek o wiele szerszego porozumienia, które ma prowadzić do zjednoczenia prawicowych sił politycznych gotowych do wspólnego startu w wyborach parlamentarnych. 
 Romana Giertycha po raz pierwszy spotkałem podczas wspólnej podróży samochodem do Torunia, gdzie byliśmy umówieni na rozmowę z Ojcem Dyrektorem Tadeuszem Rydzykiem, by zabiegać o przychylność Radia Maryja dla nowej inicjatywy. Przyjechałem do Warszawy, a z centralnego dworca miał mnie odebrać RG. Spóźnił się pół godziny, nie przeprosił, bąknął tylko coś o odwożeniu dzieci do szkoły. Gdy wyjechaliśmy z miasta, zaproponowałem: „Nie wiem jak się sprawy potoczą, ale być może będziemy ze sobą blisko współpracować. W zasadzie się nie znamy, więc może nawzajem opowiemy o sobie. Ja rozpocznę.” Mówiłem dość długo o swojej działalności, a potem podsumowałem mój pogląd na aktualną sytuację Polski i na wielką potrzebę zjednoczenia wszystkich sił politycznych, które dążą do zmiany tej sytuacji. Przekazałem bardzo zdecydowanie, że ja będę współdziałać, ale nie mam zamiaru rezygnować z mojej pracy naukowej i wobec tego nie przewiduję dla siebie żadnej aktywnej funkcji politycznej. W odpowiedzi Giertych bardzo krótko przekazał mi, że jego głównym dotychczasowym osiągnięciem jest wychowanie ponad setki młodych ludzi, którzy gotowi są wesprzeć wszelkie jego działania, ale dzisiaj uważa, że jest jeszcze zbyt młody, by sięgać po jakąkolwiek ważną rolę polityczną, widziałby się natomiast jako pośrednik pomiędzy Ojcem Dyrektorem Tadeuszem Rydzykiem i środowiskiem, które formuje się dzisiaj jako LPR. Trochę mnie zdziwiła ta sugestia, ale tematu nie rozwinąłem. W Toruniu zaproponowano mi powołanie Instytutu Edukacji Społecznej, w  którym miałbym koordynować akcje wykładowców wyjaśniających społeczeństwu sytuację polityczną w kraju. Początkowo stanowczo odmówiłem, ale ustąpiłem, gdy Giertych zapewnił, że ma listę ponad dwudziestu wykładowców, którzy chcą podjąć takie wyzwanie. Szybko okazało się to nieprawdą i zakończyło ten pomysł, ale „zdążyłem” już udzielić dwóch wywiadów na temat tej niedoszłej do skutku inicjatywy. Na szczęście wywiady nie trafiły na szersze forum, natomiast ja przekonałem się, że Giertychowi nie warto wierzyć.


Napisałem tekst „Polsko! Zawróć z tej drogi”, który był firmowany przez nasz Klub „Myśl dla Polski”, nawiązywał do wcześniejszego Raportu i przedstawiał bilans polskich spraw dwa lata po Raporcie. Główną część tego tekstu stanowiły założenia ideowe LPR jako nowej jakości politycznej i wezwanie do mobilizacji wyborczej. Tekst był datowany na 18 lipca 2001 i przedstawiałem go na konferencji prasowej w Klubie dziennikarskim „Pod gruszą” w Krakowie. Później, na jednym z ogólnopolskich spotkań LPR w Krakowie R. Giertych zaprezentował Raport i tekst „Polsko! Zawróć z tej drogi”, by oznajmić, że te dokumenty są „dla nas świętością” i drogowskazem dla naszych w LPR poczynań. Po wyborach okazało się jak bardzo to było nieszczere, a co gorsza także M. Kotlinowski kompletnie zawiódł nadzieje, mimo że przysięgał pełną identyfikację z zarysowanym programem LPR.
Dodam tu dygresję związaną z moim udziałem w wyborach. Na wyżej wspomnianej konferencji prasowej był tylko jeden dziennikarz, natomiast sala była w całości wypełniona zwolennikami LPR. Gdy zakończyłem prezentację, siedzący w pierwszym rzędzie uczestnik spotkania zwrócił się do mnie zapytaniem: „Czy pan profesor będzie kandydował do sejmu, czy do senatu?” Odpowiedziałem: „ Proszę pana, ja nie będę kandydował. Będę dalej współdziałał i wspierał LPR w ramach naszego Klubu „Myśl dla Polski”, bo taki niezależny głos będzie bardzo przydatny. Ja także nie jestem gotów do rezygnacji z mojej pracy naukowej, bo jestem przekonany, że moja zawodowa działalność jest bardziej pożyteczna dla Polski, niż cokolwiek innego, co mogę Polsce dać.” Mój rozmówca eksplodował, cały poczerwieniał na twarzy i wykrzyczał: „To kpina, to jest całkowicie niepoważne. Ja tylko na panu opierałem moje wsparcie dla LPR. Teraz, jeśli pan nie będzie kandydował, mam to wszystko w nosie.” Spotkaliśmy się potem w dość szerokim gronie w kawiarni, gdzie znalazłem się pod ostrzałem powszechnego wyzwania: „musisz kandydować”. Powiedziałem, że to nawet praktycznie jest niewykonalne, bo do wyborów pozostały dwa miesiące, jestem kompletnie nieprzygotowany, a w ogóle mam teraz trzy tygodnie urlopu z rodziną i nawet nie jestem w stanie zebrać podpisów wymaganych do rejestracji. Kiedy przekazano mi, że mogę jechać na urlop i podpisy będą zebrane, zgodziłem się kandydować, stawiając jeden warunek – mogę kandydować do senatu, ale nie sam, zgodzę się jeśli prof. Stanisław Borkacki też będzie kandydować. Po powrocie z urlopu przekazano mi, że zebrano podpisy zwolenników i moja kandydatura została zarejestrowana. Wiedziałem, że nie grozi mi wygrana, ale bardzo chciałem, by wynik nie przyniósł mi wstydu. Pozostało w zasadzie 5 tygodni kampanii wyborczej, mieliśmy z prof. Borkackim 4 tysiące wspólnych ulotek, nielicznych plakatów właściwie nie zdążono rozkleić, natomiast na spotkania przychodziło wielu życzliwych ludzi i wspominam to z przyjemnością. Wstydu nie było, bo dostałem ponad 133 tysiące głosów, tylko o 7 tysięcy mniej, niż ostatni z czterech kandydatów SLD, którzy jak walec zdobyli wszystkie cztery mandaty senatorów. Nikt z LPR tych wyników nie kontrolował, ale byłem szczęśliwy, że w moim życiu niewiele się zmieni, a wynik wyborczy był znakomity. Później okazało się, że mój wpływ na dalsze losy LPR stawał się coraz bardziej iluzoryczny, bo wszystko co było ważne działo się w sejmie i wszystko kontrolował Roman Giertych. 


By wyjaśnić w jaki sposób Giertych przejął kontrolę nad LPR, muszę się cofnąć do czasu przed wyborami, gdy politycy zainteresowani udziałem w politycznej inicjatywie pod nazwą LPR spotkali się dwukrotnie w Ursusie na spotkaniach organizowanych przez Zygmunta Wrzodaka. Były to dość liczne spotkania, wskazujące na spory potencjał LPR, a udział w nich Antoniego Macierewicza, Jana Łopuszańskiego, Gabriela Janowskiego uspokajał moje niepokoje związane z różnymi ujawniającymi się cechami Giertycha, które wskazywały na jego nieszczerość i prowadzenie jakiejś swojej gry. To były mało znaczące sygnały, a jednak psujące niezbędne przecież wzajemne zaufanie. Kiedyś, w czasie przerwy obiadowej szliśmy do stołówki Ursusa razem z Kotlinowskim, Wrzodakiem i Giertychem, który w pewnym momencie powiedział: „A Macierewicza zaprosimy na samym końcu, by nie miał nic do gadania”. Zatrzymałem wszystkich: „Zaraz, zaraz. Co pan teraz powiedział? Przecież takie coś jest trucizną dla LPR. Czy ma pan jakieś poważne argumenty, by tak traktować Macierewicza? Jeśli nie, to niech się pan zachowuje tak, jak oczekujemy tego od innych, bo taki początek współpracy wróży klęskę.” Giertych mój wybuch przemilczał, ale wiedziałem, że przyjął to jako przejaw mojej naiwności i knuł dalej swoje plany. 


Krok decydujący dla losów LPR miał miejsce na ostatnim spotkaniu w Ursusie. Nie pamiętam kto podniósł sprawę, że dla powodzenia wyborczego byłoby bardzo korzystne, gdyby LPR było zarejestrowane jako partia, choć mamy na to bardzo mało czasu. Tutaj z propozycją wkroczył Giertych i Kotlinowski. Stwierdzili, że nie ma problemu, bo oni mają zarejestrowaną w sądzie partię jednego z nieaktywnych już stronnictw narodowych i wystarczy zmienić nazwę na LPR, bo statut jest zupełnie standardowy. Zaoferowali, że jako młodzi prawnicy chętnie zrobią dla LPR usługę i przeprowadzą tę sprawę w sądzie. Ja tylko zapytałem, czy są pewni, że taka procedura jest całkowicie legalna, a oni potwierdzili, że wszystko jest zgodne z prawem. Rzeczywiście sprawę przeprowadzili sprawnie, a w sądzie zostali „technicznie” zapisani jako Prezes i Vice-prezes partii LPR. Odtąd przejęli całkowitą, niepodzielną władzę w LPR, opromienioną sukcesem wyborczym. Zachwyconym sukcesem wyborczym nowym posłom i posłankom do głowy nie przyszło, by uregulować demokratycznie władze partii. Giertych i Kotlinowski dokooptowali Wrzodaka do zarządu partii, a utrwalenie takiej władzy ułatwił swoim zachowaniem Jan Łopuszański, który natychmiast po wyborach oddzielił się od LPR wraz ze swoją grupą posłów. Była też Rada Polityczna LPR, w której współpracowałem z prof. Borkackim i prof. Bojarskim, ale już po miesiącu widziałem, że to jest fikcja i zrezygnowałem z tej aktywności. Prof. Borkacki wytrzymał jeszcze trzy miesiące, a prof. Bojarski po roku też stracił nadzieję, że taką  LPR da się wyrwać z rąk Giertycha, by ją uratować. 

To w zasadzie cała historia, którą mogłem opisać jako uczestnik wydarzeń, jednak muszę jeszcze coś dodać. Mniej więcej dwa i pół roku później zostałem wezwany do pałacu Mostowskich na przesłuchanie w śledztwie związanym z pozwem Stronnictwa Narodowego przeciw Giertychowi o bezprawne zawłaszczenie przez niego zarejestrowanej w sądzie ich partii. Podczas przesłuchania okazało się, że wtedy, gdy Giertych przejmował tę rejestrację i zmieniał nazwę partii na LPR, przedstawił sądowi listę „członków Stronnictwa Narodowego”, którzy chcą takiej zmiany. Ta lista podpisów była listą obecności na spotkaniu w Ursusie, a nasze nazwiska przedstawiono sądowi jako listę członków SN. Oczywiście zdecydowanie zaprzeczyłem mojej przynależności do SN i potwierdziłem, że według mojej wiedzy także nazwiska innych są fałszywie podane jako nazwiska członków SN. Później się dowiedziałem, że SN wycofało się z pozwu i sprawę umorzono. Nie wiem jak to jest możliwe, że prawnik podający do sądu fałszywe informacje pozostaje bezkarny, ale to zdaje się nie jest takie rzadkie. Po tych doświadczeniach opisanych w tej przydługiej historii,  nic co później robił Giertych mnie nie zdziwiło, choć wystąpiły fakty o wiele bardziej drastyczne. Dzisiaj, świadomość, że tak moralnie obrzydliwy typ może dalej mieszać w polityce, jest deprymująca. Najwyższy czas, by zakończyć z tolerancją dla takich uczestników życia publicznego w Polsce.          
          

     


Jestem emerytowanym profesorem w dziedzinie fizyki jądrowej. Zawsze występuję pod własnym nazwiskiem.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (17)

Inne tematy w dziale Polityka